29 sierpnia 2017

TWARDY ORZECH I ZATRUTE JABŁKA

Wkroczyliśmy właśnie w mój ulubiony okres kalendarzowy. Schyłek lata i początek jesieni to najbardziej niezwykły czas, w którym to łapiemy ostatnie promienie słońca oraz przestrajamy duszę na bardziej melancholijne tony. W tak pięknych okolicznościach przyrody oddajemy się rozmyślaniom o tym co tu i teraz, ale i o tym co przed i za nami. Sycimy oczy pięknymi kolorami drzew, rozmyślając nad przemijaniem życia, nad jego sensem i nad naszą rolą w tym kosmicznym spektaklu. Aby wprowadzić się w odpowiedni nastrój, polecam wyjąć dziś z pudełka dość osobliwą płytę. Album, na którym to niejeden połamał już swe zęby. Muzyka bowiem naznaczona jest posępnym mrokiem wymieszanym z diabelską psychodelią, przy której zmysły tracą swe właściwości. Miejsca, które przyjdzie nam odwiedzić są tyleż fascynujące co przerażające, a wszystko to bez konieczności sięgania po substancje psychoaktywne. Dziś zatem historia o dwóch takich co ukradli mi ... dzisiejszy wieczór. Jeden z nich to Mikael Akerfeldt, drugi z kolei to Steven Wilson. Ten pierwszy wyrósł z korzenia o nazwie Opeth, ten drugi zaś wzrastał w Porcupine Tree. Każdy z nich działał na własną rękę, aż któregoś razu ich szlaki przecięły się, co zaowocowało dość ciekawymi wykwitami w dyskografiach obu zespołów. Stricte metalowy Opeth otworzył się na progresywny rock, a progresywne Porcupine Tree zmetalizowało swoją twórczość. Ta wolta stylistyczna nie wszystkim przypadła do gustu, choć z początku wielu ją chwaliło jak choćby w przypadku albumu "Blackwater Park" (2001) grupy Opeth. Później grupa coraz bardziej łagodziła swe oblicze, aż nastał czas, gdy na rynku pojawił się album "Heritage" (2011), zrywający z ciężarem przeszłości i wytyczający przed grupą nowe szlaki. Dla wielu fanów było to już jednak zbyt wielkie odejście od wypracowanego stylu. Jęki zawodu słychać było zewsząd, a sam zespół ani myślał zawracać z nowej drogi naznaczonej folkiem i psychodelicznym rockiem. "Heritage" ozdobiony przepiękną okładką był albumem, który absolutnie nie był nastawiony na kokietowanie słuchacza. Raczej rzekłbym, że rzucał mu dość śmiałe wyzwanie, któremu niewielu sprostało. Żeby być tak zupełnie szczerym powiem, że i ja jeszcze nie wpisałem się na listę miłośników tegoż albumu. Póki co w mojej głowie zakotwiczył się wyłącznie The Devil's Orchard , ale nie daję jeszcze za wygraną. Dlaczego więc dziś piszę o tym albumie i nakłaniam do jego posłuchania? Otóż ta płyta ma jedną istotną zaletę, jest intrygująca. I to właśnie ten czynnik skłania mnie, aby od czasu do czasu nastawić ten album. Wciąż liczę na to, że znajdę klucz do jej serca i zgarnę przy okazji jakąś nagrodę. Nie, w zasadzie na nic nie liczę, może poza odrobiną satysfakcji, że czas poświęcony temu albumowi nie był czasem straconym. Jeśli więc jesteś typem słuchacza, który nie tylko lubi wyzwania, ale i nie zrażasz się przeciwnościami, daj zaprosić się na tę wyprawę. Podążymy do krain oplecionych dzikim winem, gdzie diabelskie języki liżą stopy grzeszników, a na rajskich jabłoniach zakwitają zatrute jabłka. Tam gdzie kłamstwo jawi się prawdą, a prawda pachnie grzechem. Wyostrz więc swe zmysły by nie ulec podszeptom fałszywego proroka i krocz w kierunku najjaśniejszej z gwiazd.   

Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz