28 stycznia 2016

PROJEKT: SKLEPY PŁYTOWE

Od pewnego czasu, chodził za mną ten projekt jak cień, jednak dopiero teraz zabrałem się za jego realizację. Być może potrzebowałem pewnego impulsu, pewnej siły sprawczej, aby nadać temu odpowiedni kształt. O co chodzi? Już wyjaśniam. Otóż wymyśliłem sobie książkę. Nie taką zwykła, lecz będącą połączeniem albumu, reportażu i wspomnień. Tematem przewodnim są sklepy płytowe, zarówno te istniejące jak i te już dawno zlikwidowane. Obecnie jestem na etapie zbierania materiałów oraz odgrzebywania faktów i wspomnień z mojej pamięci. Nie ukrywam, że byłbym wdzięczny za jakąkolwiek pomoc. Jeżeli dysponujecie jakimiś zdjęciami, artykułami, wywiadami, wspomnieniami czy czymkolwiek co wiąże się z tematyką sklepów płytowych, to chętnie włączę je w skład tej książki. Poza faktami - kto prowadzi lub prowadził daną placówkę, w jakich latach, co oferowała bądź oferuje, będę wdzięczny za ciekawe historie zapamiętane lub zasłyszane w tych miejscach. Celem mojej książki jest nie tylko przedstawienie tych miejsc, ale i pokazanie ich znaczenia. Rozejrzyjcie się zatem po swoich miastach, a być może odnajdziecie takie miejsca. Chciałbym opisać ich jak najwięcej i możliwie najdokładniej, aby była to nie tylko pamiątka, ale i poradnik dla kupującego. Oczywiście w grę wchodzą tylko stacjonarne, niezależne sklepy płytowe, a nie markety i sieci handlowe. Jeżeli zechcecie dołożyć swoją cegiełkę, będę niezwykle wdzięczny i zobowiązany. Adres do korespondencji: blog_czarne_slonca@wp.pl

Jakub Karczyński

25 stycznia 2016

BELGIJSKA BAZOOKA

Muszę przyznać, że niezwykle ekscytująco rozpoczął się ten rok jeśli chodzi o zdobycze płytowe. Mam nadzieję, że jest to dobry zwiastun na pozostałą część roku. Poza pozyskaniem niemal kompletnej dyskografii The Psychedelic Furs, udało mi się także nabyć mini album belgijskiej* grupy Bazooka Joe "Sugar Island" (1988), który to ukazał się jeszcze przed osławioną "Virtual World" (1990). Zawiera on pięć nagrań - Sugar Island, Soldier's Song (parts 1&2), The Heat, Hiding From The Rentman oraz Hometown. Łącznie mamy tu dwadzieścia pięć minut muzyki, która uzupełnia wspomniany wyżej debiutancki album. Na tym w zasadzie kończy się dyskografia zespołu, który zgasł zanim zdążył rozbłysnąć. Co bardziej zagorzali fani, mogą jeszcze zapolować na single, które jednakże nie zawierają żadnych nowych dźwięków. To inne wersje utworów znanych z albumu "Virtual World". Co ciekawe, single te poza formatem winylowym, mają swój odpowiednik kompaktowy. Wyjątkiem jest "Billy's Fiver", który wydano wyłącznie na czarnej płycie. Najciekawiej choć i najskromniej prezentuje się jednak "Drive", które to również ukazało się na singlu, choć de facto nie było opublikowane na żadnej z regularnych płyt. Poza tytułowym nagraniem, otrzymujemy także utwór No Smoke Without Fire. Niestety nie jestem w stanie o nim nic więcej powiedzieć, gdyż nawet wszechwiedzący Internet nie posiada go w swych zasobach. Pozostaje mi więc zapolować na tego singla i być może w niedalekiej przyszłości opisać wrażenia z jego wysłuchania. Na szczęście o wiele lepiej ma się sprawa z tytułowym utworem, którym to zachwyciłem się od pierwszego przesłuchania. Aż żal, że nie trafił na "Virtual World" bo stanowiłby jej niezwykle mocny punkt. Publikacja na singlu skazała go niestety nie zapomnienie, a zdecydowanie na to nie zasługuje. 

Posłuchajcie zresztą sami ...


Niestety, ten sam los podzielił również zespół, który to wspominany jest dziś tylko przez najwierniejszych fanów. Mało tego, nawet z Internetu trudno wyszarpać jakiekolwiek informacje o grupie. Prędzej traficie na zabawne historyjki komiksowe z gum do żucia, których to bohaterem jest Bazooka Joe, niż dowiecie się czegokolwiek o tym belgijskim zespole. Co ciekawe, nie oni pierwsi posłużyli się tą nazwą. Już w latach siedemdziesiątych istniał taki zespół, z którego to wyłonił się Stuart Goddard znany szerzej jako Adam Ant. Znane są jeszcze co najmniej dwa inne zespoły posługujące się tym szyldem, powiązane ze sceną punk. Wróćmy jednak do naszych belgijskich przyjaciół. Jeśli ktoś dysponuje jakimiś informacjami na temat tej dość tajemniczej grupy, to proszę się dzielić wiedzą w komentarzach niniejszego posta. Mnie poza składem grupy - Paul Dillon, Paul Fryer, The Professor - niewiele udało się ustalić. Wiem tylko, że Paul Dillon przed powołaniem do życia grupy Bazooka Joe, był założycielem i członkiem The Cassandra Complex, która to nie powinna być obca czytelnikom "Czarnych Słońc".  Resztę informacji spowija gęsta mgła, którą mam nadzieję rozwiać z pomocą czytelników.

Jakub Karczyński

* Kwestia narodowości zespołu, jak słusznie zauważył SzyMon, nie jest do końca jednoznaczna. Niewykluczone, że grupa pochodziła z Anglii, ale brak mi na to twardych dowodów. Bazooka Joe jak widać to na tyle tajemniczy zespół, że nawet podstawowe informacje na ich temat trudne są do ustalenia. 

15 stycznia 2016

TOP 10 ~ 2015

Mamy już połowę stycznia, najwyższy więc czas podsumować rok 2015. Tak jak już pisałem, nie był on dla mnie szczególnie ekscytujący, choć na rynku pojawiło się wiele płyt, znanych i uznanych artystów. Niestety rozminęły się one w większości z moim gustem. Niemniej nie ma co narzekać, bo i tak bez większego problemu udało mi się wytypować dziesięć moich ulubionych płyt 2015 roku. Zanim zabrałem się za typowanie, zajrzałem do moich zapisków by zobaczyć ile i jakie albumy zasiliły moją domową płytotekę. Wyszło mi, że ogółem kupiłem 164 płyty, wśród których było tylko 20 nowości. To aż o sześć mniej w stosunku do roku 2014. Mam nadzieję, że w obecnym roku uda mi się nieco polepszyć te statystyki, ale wszystko jednak zależy od artystów i jakości muzyki przez nich tworzonej. Inną sprawę stanowi dostępność płyt, które w przypadku mniej znanych wykonawców trzeba sprowadzać z Anglii, USA bądź Niemiec. Wróćmy jednak do podsumowania i albumów, których słuchałem najczęściej i które to sprawiły mi najwięcej radości w 2015. Oto moja finałowa dziesiątka!

PŁYTĄ ROKU ZOSTAJE ...     


1.   Handful Of Snowdrops "III"

Album Kanadyjczyków z Handful Of Snowdrops to bezapelacyjny zwycięzca, który przewodził stawce od chwili gdy trafił do mych rąk. Ta niezwykle piękna muzyka, to odpowiedź dla wszystkich tych, którzy szukają w muzyce emocji, pięknych melodii i ducha lat osiemdziesiątych. Nie było łatwo ją zdobyć bo nakład był ściśle limitowany, ale każdy komu się to udało, ma w swojej kolekcji skarb, do którego wracać będzie się z taką samą przyjemnością za pięć, dziesięć czy piętnaście lat. 

2.   Anekdoten "Until All The Ghosts Are Gone"

W moim odczuciu to najpiękniejsza progresywna płyta minionego roku. Zachwyca tu nie tylko muzyka, ale i przecudowna grafika, która nadaje odpowiedniego klimatu. Wejście w ten świat jest naprawdę proste, gorzej jest z jego opuszczeniem. Te dźwięki aż proszą się, aby je zapętlić i słuchać raz za razem. Jeżeli przegapiliście ten album to czym prędzej nadrabiajcie zaległości.

3.   Camouflage "Greyscale"

Powrócili z niebytu. Fani tej niemieckiej grupy, której brzmienie swego czasu trudno było odróżnić od Depeche Mode, musieli uzbroić się w cierpliwość. Aż dziewięć lat zajęło panom nagranie następcy "Relocated" (2006), ale sądzę, że nikt nie myśli kręcić nosem, w obliczu tak udanego powrotu. Wiem, że ich poprzedni album rozczarował część słuchaczy, ale "Greyscale" powinien wynagrodzić im to z nawiązką.

4.   Riverside "Love, Fear And The Time Machine"

Jedyna polska płyta w tym zestawieniu, nad czym ogromnie boleję. Niemniej nie stosuję taryfy ulgowej dla rodzimych produkcji. To, że grupa Riverside sprostała moim oczekiwaniom, świadczy o tym, że to zespół światowego formatu, który śmiało może stawać w szranki z największymi. Dobrze, że grupa wyrwała się z ramion rutyny oraz przewidywalności i zaczęła śmiało eksplorować różne stylistyki. Wychodzi im to tylko na dobre, o czym zaświadcza niezwykle udany album "Love, Fear And The Time Machine". Tak trzymać !!!

5.   Steve Hackett "Wolflight"

"Wolflight" to niezwykle udany album w dorobku tego gitarzysty, którego zgłębianie to nie tylko przyjemność dla uszu, ale i radość dla duszy, bowiem Hackett w końcu nagrał płytę na miarę swych możliwości. Pomimo różnorodności brzmienia, album zachowuje niezwykle spójny charakter i jest niczym podróż po różnych odległych zakątkach naszego globu. Jeśli już zdecydujecie się na jego zakup, to polecam wersję winylową, która jest bogatsza o jeden utwór w stosunku do płyty CD. Niech jednak nie płaczą miłośnicy kompaktów, bowiem analog zawiera również i srebrną płytę, więc jak to mówią, można upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.

6.   Editors "In Dream"

Już poprzednim albumem udowodnili, że stać ich na tworzenie rzeczy naprawdę pięknych. "In Dream" to tylko potwierdzenie wysokiej formy. Szkoda, że ich polskie koncerty zostały odwołane, bo bardzo chciałem przekonać się jak nowe utwory zabrzmią na żywo. Póki co, muszę zadowolić się płytą, ale jak to mówią co się odwlecze to nie uciecze. Mam nadzieję, że wkrótce będziemy mogli się przekonać o sile nagrań pokroju Ocean Of Night czy Life Is A Fear. Nie mówiąc już o nastrojowym No Harm, którym to zespół rozłożył mnie na łopatki.

7.   David Gilmour "Rattle That Lock"

Nie od razu poznałem się na tej płycie. Z początku wydawała mi się albumem dobrym, ale bez jakiś większych uniesień. Dopiero po czasie nauczyłem się ją cenić, choć w dalszym ciągu nie udało mi się polubić nagrania The Girl In The Yellow Dress, które wybitnie nie pasuje do charakteru całości. Mimo to, Gilmour stworzył niezwykle udaną płytę, która powinna spodobać się nie tylko miłośnikom jego talentu, ale i dobrej muzyki w ogóle. Dajcie jej szansę, a być może odsłoni przed wami swe piękno, którego jest tu całkiem sporo. 

8.   Dave Gahan & Soulsavers "Angels & Ghosts"

Nie ukrywam, że ich poprzedni album podobał mi się o wiele bardziej, ale nie zmienia to faktu, że to nadal piękna i wartościowa muzyka. Głos Gahan'a jak zwykle pełen emocji i pasji, potrafi zabrać słuchacza w naprawdę interesujące rejony. Jeśli nie wierzycie posłuchajcie choćby utworów Don't Cry i Lately, które są najbardziej przekonującymi fragmentami tej płyty. Szkoda, że nie wystarczyło pomysłów na stworzenie tak emocjonującego działa jakim było "The Light The Dead See" (2012). Widać poprzeczka zawieszona była zbyt wysoko.

9.   Arena "Unquiet Sky"

Skuszony piękną okładką płyty, sięgnąłem po ten album, aby sprawdzić ile prawdy kryją w sobie, wszystkie te nad wyraz pochlebne recenzje, które czytałem. Do tej pory grupa Arena była dla mnie wyłącznie nazwą. Wiedziałem z grubsza, kto tam gra, ale jakoś nigdy nie czułem chęci by posłuchać czegokolwiek. Aż do teraz. Po wysłuchaniu "Unquiet Sky" poczułem, że trzeba jednak ponadrabiać zaległości bo to zdecydowanie muzyka jak najbardziej w moim guście. Może momentami zbyt patetyczna, ale i tak warto poświęcić jej czas.

10. Iron Maiden "The Book Of Souls" 

Długo zastanawiałem się kogo umieścić na ostatniej, premiowanej pozycji. Spośród trzech kandydatów - Killing Joke, Lana Del Rey i Iron Maiden, zdecydowałem się na tych ostatnich. I choć daleko mi do bicia pokłonów przed "The Book Of Souls", to jednak doceniam ogrom pracy jaki zespół włożył, w stworzenie tak monumentalnego dzieła. Do poziomu "Brave New World" (2000) trochę brakuje, ale to i tak jedno z bardziej udanych dzieł Brytyjczyków od wielu lat.

Jakub Karczyński

11 stycznia 2016

ŚMIERĆ CZARNEJ GWIAZDY

Smutny poranek. Trzy dni temu świętowaliśmy 69 urodziny Davida Bowie zgłębiając nowy album "Black Star", a dziś przychodzi się nam z nim pożegnać. Ten wybitny artysta na zawsze odmienił świat muzyki, wyznaczając trendy i pokazując, że nie zawsze trzeba płynąć z prądem rzeki. Może to banał, ale tak w istocie było. O problemach zdrowotnych krążyły słuchy od dłuższego czasu, ale nikt z nas nie dopuszczał do siebie tego najczarniejszego scenariusza. Bowie przegrał walkę z rakiem, niemniej o swoją nieśmiertelność zadbał jeszcze za swojego życia. Wszystko co w sobie miał najpiękniejszego, zostawił w swoich utworach, do których wracać będą zapewne jeszcze przyszłe pokolenia. Wybierając się w swą najdłuższą podróż, pożegnał się z nami tak jak umiał najpiękniej, zostawiając nam Czarną Gwiazdę. To nie tylko jego testament, ale i coś na otarcie łez. Żegnaj człowieku z gwiazd. 

Jakub Karczyński

06 stycznia 2016

PSYCHODELICZNY ODJAZD

Przedwczoraj otrzymałem pokaźną baterię płyt ze stolicy naszego kraju. Ledwie zdążyłem je odebrać, bowiem gdybym zjawił się parę minut później, to odbiłbym się od drzwi urzędu pocztowego. I wcale to nie jest tak, że zjawiam się na ostatni gwizdek, bo szanuję czas pracy i wiem, że każdy po wyrobieniu swej liczby godzin chce jak najszybciej wrócić do domu. Niestety wraz ze skróceniem godzin pracy urzędu, ktoś zapomniał skorygować pieczątki, które w dalszym ciągu informują petentów o dawnym czasie pracy poczty. Zapewne stali bywalcy już się do tego przyzwyczaili, ale dla mnie była to nowość. Na szczęście rzutem na taśmę udało mi się się odebrać moją przesyłkę i pośpiesznym krokiem, wśród dojmującego mrozu, udałem się w drogę powrotną. Przymroziło, nie ma co, ale nie narzekam. Mamy zimę, a jak mawiał klasyk: "Jak jest zima to musi musi być zimno. Takie jest odwieczne prawo natury". A jak wiadomo z naturą nie wygrasz. Nie ma się więc co rzucać. Trzeba zagryźć zęby i z optymizmem spoglądać naprzód. Zawsze przecież możemy rozgrzać się dobrą muzyką, a tej przecież nie brakuje. Nawet jeśli w tej obecnej, trudno nam znaleźć coś dla siebie, to poprzednie dekady wyprodukowały jej tyle, że nic tylko dać nura i pławić się w dźwiękowej rozkoszy. Tyle jeszcze zostało do odkrycia, tyle płyt do poznania. Z tej też przyczyny, uwielbiam zanurzać się w krainie dźwięków lat osiemdziesiątych, które to nie przestają mnie zaskakiwać i inspirować. Co i rusz, natrafiam na jakieś zespoły czy też płyty, które na nowo definiują dla mnie tę dekadę. Przykładem może być grupa The Psychedelic Furs, którą to polecił mi jeden z czytelników. Jej nazwa nie była dotąd obecna na moim firmamencie, choć panowie obracali się w sferze dźwięków niezwykle mi bliskich. Tak czasem bywa, że pewne rzeczy krążą gdzieś wokół nas, a my nie zdajemy sobie z tego zupełnie sprawy. Bez odpowiedniego impulsu, nie mamy szans na wstrzelenie się w trajektorię ich lotu. Tym bardziej cieszy fakt, że ktoś wyciąga pomocną dłoń i wskazuje miejsca w które warto skierować wzrok. I taka też jest idea tego bloga. Wzajemne inspirowanie się i odkrywanie muzyki, która nie zawsze podawana jest na złotej tacy prosto pod nos. Pięknie więc dziękuję Lizardix'owi za odkrycie dla mnie The Psychodelic Furs, których płyty naprzemiennie pojawiają się dziś w mym odtwarzaczu. To właśnie po nie tak gnałem tego mroźnego dnia na pocztę, by czym prędzej zaspokoić narastającą ciekawość. Na pierwszy ogień poszedł beztytułowy debiut z 1980 roku, następnie "Mirror Moves" (1984), a dopełnieniem całości było "Midnight To Midnight" (1987). Jakby tego było mało, dokupiłem także polecany "World Outside"(1991), a za zupełnie psie pieniądze wyrwałem "Forever Now" (1982). Tym samym jestem posiadaczem pięciu z siedmiu albumów, składających się na ich dyskografię. Jak to mówią, trzeba kuć żelazo póki gorące, stąd też inne płyty musiały zejść na nieco dalszy plan. Wracam więc do słuchania, do czego i Was zachęcam.

Jakub Karczyński