11 lutego 2015

W RYTMIE NEW ROMANTIC


Walentynki dopiero za trzy dni, a mnie już ogarnął romantyczny szał. No, może bardziej nowo romantyczny, bo wspomniane święto jednak nie ma tu nic do rzeczy. Mój stan podyktowany jest raczej pewnym wydarzeniem, które nieoczekiwanie uruchomiło lawinę następstw. Otóż przed jakimś tygodniem spotkała mnie bardzo miła niespodzianka. Przychodząc do pracy, zostałem obdarowany przez kolegę niezwykłym prezentem. Z okazji moich urodzin, postanowił wręczyć mi płytę analogową, którą wcześniej wyszperał w sklepie płytowym. Z tego co mi później powiedział, to długo zastanawiał się na co ostatecznie się zdecydować. Ponoć w grę wchodziła grupa Ultravox z płytą "Quartet" (1984) i jeszcze ze dwie inne płyty, ale gdy posłuchał pierwszego nagrania z wręczonej mi płyty, powiedział, że to jest to czego szukał. Skąd wiedział, że akurat tymi torami jeździ mój gust, tego nie wiem, ale gdy tylko włączyłem ową płytę, to wręcz nie mogłem się uwolnić od nagrania I Ran, które rozpoczyna ten album. Słuchałem go raz za razem. Pewnie już niektórzy domyślili się, że chodzi o debiutancki album A Flock Of Seagulls. Album ten z pewnością doskonale kojarzą wszyscy ci, którzy fascynowali się muzyką spod znaku new romantic. To rzecz wiekowa, jak sam nurt zresztą, ale niemniej nie straciła nic ze swej siły rażenia. Debiutancki, beztytułowy album grupy A Flock Of Seagulls sprawił, że znów poczułem emocje jakie towarzyszyły mi gdy odkrywałem takie albumu jak "Vienna" (1980) Ultravox czy "The Garden" (1981) John'a Foxx'a. Chyba rzeczywiście jestem zaprogramowany na lata osiemdziesiąte, ale nic na to nie poradzę, że to właśnie ta muzyka najsilniej na mnie działa. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy dostrzegłem fakt, że nawet we współczesnych grupach szukam tego pierwiastka lat minionych. Jeśli go brakuje, wtedy emocje stygną niczym herbata w mroźny dzień. Wróćmy jednak do grupy A Flock Of Seagulls. Ze wstydem muszę przyznać, że do tego momentu znana mi była ona wyłącznie z nazwy. Wiedziałem o jej istnieniu, potrafiłem z grubsza przyporządkować ją do danego nurtu, ale chyba nigdy nie słyszałem żadnej z ich piosenek. Piszę "chyba", bowiem mogło się zdarzyć, że słyszałem jakiś utwór, ale nie zdając sobie sprawy, że to właśnie grupa A Flock Of Seagulls. Mniejsza z tym. Faktem jest, że od kilku dni ostro przerabiam płyty z muzyką synth pop oraz new romantic. Najwięcej uwagi poza wspomnianym albumem A Flock Of Seagulls, poświęciłem grupie OMD, która jak na mój gust lepiej prezentuje się używając swej pełnej nazwy czyli Orchestral Manoeuvres In The Dark. Może to i zbyt długie, ale za to jakie spektakularne. Wreszcie znalazłem czas by sumienne posłuchać albumu "Organization" (1981) zakupionego już jakiś czas temu, powróciłem też do ostatniego, niezwykle udanego wydawnictwa w postaci "English Electric" (2013) oraz uzupełniłem zbiory o płytę "Dazzle Ships" (1983). Jak widać czasem wystarczy jeden kamyczek by uruchomić prawdziwą lawinę, która przynosi ze sobą mnóstwo pięknej muzyki. Kłaniam się zatem uniżenie Pawłowi, dzięki któremu rozpoczęło się to nowo romantyczne szaleństwo płytowe. Mam nadzieję, że potrwa ono jeszcze przez jakiś czas, bo jest niczym piękny sen z którego, aż żal się zbudzić.

Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz