22 lutego 2015

PETER MURPHY - ZAMIERZCHŁA PRZESZŁOŚĆ

Dziś przejrzałem swoją płytotekę, aby wygrzebać z niej albumy nieco zapomniane, ale i takie, których nie dane mi było skrupulatnie posłuchać. W natłoku coraz to nowszych płyt, czasem nie ma kiedy posłuchać z uwagą tego co się nabyło, bo już kolejny krążek czeka w kolejce. Później jak już się wrzuci w regał taką płytę, to często człowiek o niej zapomina i dopiero przy jakiejś okazji przypomni sobie o jej  istnieniu. I tak spirala szaleństwa się nakręca, a płyt zamiast ubywać, przybywa. Myślę, że spokojnie znalazłbym około stu albumów, nad którymi warto by było jeszcze przysiedzieć. Wydobyć z nich jakieś perełki, które umknęły przy wcześniejszych odsłuchach albo chociaż skrupulatnie zgłębić dany album. Gdyby tak jeszcze można poszperać w jakiś materiałach źródłowych, poczytać teksty to już by była pełnia szczęścia. Niestety zazwyczaj wygląda to zupełnie inaczej. Dlatego też co jakiś czas robię sobie taki przegląd i odkurzam kilka albumów, na które akurat najdzie mnie w danym momencie ochota. 

Dziś padło na debiutancką płytę Peter'a Murphy'ego zatytułowaną "Should The World Fail To Fall Apart" (1986). Zazwyczaj gdy już pada nazwisko Murphy'ego to wymienia się takie albumy jak "Love Hysteria" (1988) czy jeszcze sławniejszy "Deep" (1989). Jest to jak najbardziej zrozumiałe, ale z drugiej strony sugeruje potencjalnemu słuchaczowi, że pozostałe płyty są nic nie warte i szkoda zawracać sobie nimi głowę. Absolutnie proszę wyzbyć się takiego myślenia, bowiem może i Murphy wyznaczył tymi płytami swój szczyt, ale nigdy też nie zaniżył lotów na tyle by postawić na nim krzyżyk. Album "Should The World Fail To Fall Apart" miał zdjąć z artysty etykietę twórcy gotyckiego. I choć nie uświadczymy tu mroku znanego z albumów Bauhausu, to jednak sam głos Petera kreuje tego typu atmosferę. W porównaniu z utworami macierzystej grupy więcej tu dynamiki i brzmień charakterystycznych dla lat 80. To taka próba pożenienia muzyki pop z post punkiem. Dodajmy, że bardzo udana. Wśród swoich faworytów wymienię cover grupy Magazine The Light Pours Out Of Me, nastrojowy i przywodzący na myśl "ballady" późnego Bauhausu  Confessions, mroczny i chyba najbliższy stylistyce Bauhausu, utwór Never Man, Final Solution (cover Pere Ubu) i zamykający całość, niezwykle klimatyczny Jemal. Jeśli dodamy, że producentem całości był nie kto inny tylko Ivo Watts-Russell, to obraz całości zostaje niniejszym dopełniony. 

Słucham już tej płyty czwarty raz i wciąż odkrywam tu coś nowego, coś co każe mi kolejny raz wciskać przycisk "play" gdy tylko płyta dotrze do końca. Udany to debiut, niestety stojący w cieniu swych następców. Szkoda, ale tak to już czasem bywa. Polecam zagłębić się w ten album, bo wart jest Waszego czasu. Coś czuję, że trzeba będzie zaopatrzyć się w reedycję tej płyty, wzbogaconej o dodatkowy materiał. Póki co słucham starej edycji, ale to też ma swój urok. 

Jakub Karczyński

3 komentarze:

  1. Naprawdę warto sięgnąć po reedycję Cherry Red 2011 w wersji 2CD. Nie dość że brzmienie zyskało (reedycję robił sam Ivo Watts-Russell - szef 4AD) to jeszcze bonusiki. A nakład wydawnictwa ma już status overstock, stąd lepiej się pospieszyć :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No to rzeczywiście trzeba będzie się zainteresować tą reedycją. Mam tylko nadzieję, że podstawowy materiał, nie uległ zmianie, bo nie lubię gdy artyści za bardzo majstrują przy muzyce. Poprawa jakości brzmienia jak najbardziej, ale większe ingerencje nie są mile widziane.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie specjalnie uległ zmianie - Ivo Watts-Russell w końcu tworzył brzmienie lat 80. Nie jest to ingerencja a'la Steven Wilson robiący beznadziejny master King Crimson ;) - heh tez tego nie cierpię i zastanawiam się czy słucham dzieła zespołu czy też dzieła osoby odpowiedzialnej za remaster.

    OdpowiedzUsuń