Niewyraźne, czarno-białe zdjęcie nagiego mężczyzny, dmącego w coś na kształt trąby, to jedna z bardziej charakterystycznych okładek tamtej dekady. Myślę, że swą rozpoznawalnością dorównuje innemu zdjęciu, które ozdobiło kopertę płyty "Closer" (1980) grupy Joy Division. Co ciekawe, obie te płyty ukazały się w tym samym roku. To co dla jednych było dopiero początkiem drogi (Bauhaus), dla drugich stanowiło jej koniec (Joy Division). Samobójcza śmierć Ian'a Curtis'a ostatecznie przekreśliła dalszą działalność Joy Division i w znaczący sposób przyczyniła się do przypięcia tej grupie łatki z nadrukiem "kultowa". I choć Bauhaus pożył zaledwie trzy lata dłużej, to nie udało mu się zyskać, aż takiej muzycznej nieśmiertelności jak Joy Division. Owszem, dochrapał się łatki grupy kultowej, ale raczej w środowisku słuchającym tego typu muzyki, niż na szerokich wodach mainstreamu. A przecież tworzył równie mroczną muzyką, ale chyba zbyt awangardową w stosunku do twórczości Joy Division. Nie wierzycie? No to posłuchajcie albumu "In The Flat Field" (1980), który otworzył wieko tej trumny.
Ogromny sukces poprzedzającego album singla Bela Lugosi's Dead sprawił, że grupą zainteresował się sam Ivo Watts-Russell z 4AD. Zaproponował on zespołowi nagranie płyty i wydanie jej w dopiero co utworzonej wytwórni. Bauhaus skrzętnie skorzystał z zaproszenia i tak powstała pierwsza i jedyna w dorobku grupy, płyta wydana dla 4AD. Album "In The Flat Field" osiągnął nawet pewien sukces, gdyż został odnotowany na 72 miejscu listy sprzedaży. Z perspektywy czasu, wielu z nas może z niedowierzaniem podrapać się w głowę i zadać sobie pytanie: - Jak to możliwe, aby ta muzyczna awangarda, trafiła w czyjekolwiek gusta, poza pacjentami oddziałów psychiatrycznych? Kto wie, być może jest ich więcej, niż nam się wydaje. Przyjrzyjmy się więc zawartości tego krążka.
Program płyty stanowi dziesięć utworów. Reedycję wzbogacono jeszcze o siedem dodatkowych, ale my zajmiemy się tak zwanym wydaniem kanonicznym, czyli tak jak Pan Bóg przykazał (bez bonusów). Cały album utrzymany jest w jednolitym, surowym klimacie, do którego o wiele bardziej pasuje etykietka post-punkowy, niż gotycki. Sami zainteresowani, odżegnywali się zresztą od tej ostatniej szufladki, bowiem ich twórczość czerpała inspirację z wielu różnych dziedzin sztuki, nie tylko z horrorów. Mroczny wizerunek oraz nawiązanie w utworze Bela Lugosi's Dead do postaci węgierskiego aktora, grywającego postać Draculi, wydaje się definitywnie przesądziło sprawę klasyfikacji gatunkowej. Ojcowie chrzestni gotyckiego rocka, jak o nich mawiano, swym debiutem pokazali, że w ich głowach kiełkuje naprawdę mroczne ziarno. Aby przebrnąć przez całą płytę potrzeba sporo samozaparcia, bo trudno tu o jakieś przyjazne dźwięki. Nic dziwnego, że muzykę tu zawartą poleca się jako podkład do zakładów psychiatrycznych, bowiem opary szaleństwa wydają się spowijać ten album, niczym mgła wrzosowiska. Już sam wokal Murphy'ego przyprawia o gęsią skórkę. Jego histeryczny śpiew, nakręca tę spiralę i kreuję atmosferę, która gęstnieje z każdą minutą. Najbardziej przyjazne wydają się być pierwsze trzy nagrania w postaci Dark Entries, Double Dare oraz In The Flat Field. Każde z nich stało się bauhaus'ową klasyką, której raczej nie odważyłbym się nazwać przebojami. Później zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki. Początkowo jeszcze dość nieśmiało - A God In Alcove, aby na wysokości utworu Dive porwać nas niczym lawina śnieżna. Nie każdy wyjdzie z tej przejażdżki żywym, ale spróbować warto. Zastrzegam, że nie jest to moje ulubione oblicze Bauhausu. Preferuję ten późniejszy i znacznie dojrzalszy, z płyt "The Sky's Gone Out" (1982) oraz "Burning From The Inside" (1983). Zdaję sobie jednak sprawę, że są też tacy, którzy cenią sobie ten surowy i nieokrzesany Bauhaus ponad wszystko. Pozostali raczej zniechęcą się do grupy, stąd też poznawanie jej dorobku polecam zacząć od końca (nie licząc albumu wydanego po reaktywacji - "Go Away White" [2008] - z racji na jego surowy charakter). Nawet Tomasz "Nosferatu" Beksiński, nie za bardzo cenił sobie pierwsze dwa albumy grupy, czemu dał wyraz w artykule "Bela Lugosi Is Dead"*. W sumie trudno mu się dziwić, znając jego upodobania muzyczne. Próżno tu bowiem szukać nastrojowych i melodyjnych utworów, pełnych romantyzmu przy których można by się włóczyć po cmentarzach. W owych dźwiękach rozsmakować się mogą jedynie miłośnicy post punku, spragnieni surowego mięsa i skór. Pozostali raczej zamiast nastawiać wczesne płyty Bauhausu, niech nastawią sobie zegarki lub wodę na herbatę. Tak czy owak, wiele nie stracą.
Podsumowując. Wyprawa w świat dźwięków, wykreowanych przez grupę Bauhaus na swej pierwszej płycie, zalecana jest tylko najbardziej wytrwałym osobnikom. Poziom szaleństwa osiąga tu momentami naprawdę wysokie wartości. Zanim zdecydujecie się podjąć wyzwanie, skonsultujcie się z waszym lekarzem lub farmaceutą. I zapamiętajcie. Z tej drogi nie ma odwrotu.
Jakub Karczyński
* "Tylko Rock" nr 8 (72) sierpień 1997