Clan Of Xymox to grupa, o której chyba już mało kto pamięta. Jeśli już takowi się znajdą, to raczej z rozrzewnieniem wspominają czasy "Medusy", niż z wypiekami na twarzy, śledzą kolejne wydawnictwa tej holenderskiej grupy. Pomimo tego, że ich muzyka zmieniała się na przestrzeni lat, czasem nawet bardzo radykalnie, to sentyment, a może właściwie miłość, nie pozwala mi zignorować kolejnej płyty tego zespołu. Nie ukrywam, że wiązałem z nią wielkie nadzieje. Przed "Darkest Hour" stało niełatwe zadanie. Nie dość, że musiała sprostać legendzie grupy zbudowanej w latach osiemdziesiątych, to jeszcze nie mogła wypaść gorzej niż jej poprzedniczka. Przeciwko sobie miała również numerologię, bowiem naznaczona była cyfrą 13. Tak, tak, to już trzynasty album tej formacji, wliczając oczywiście również dorobek Xymox. Odkryjmy więc karty, by nie trzymać już nikogo w niepewności.
Od kilku lat daje zauważyć się pewien rozdźwięk twórczy w muzyce Clan Of Xymox. Z jednej strony Holendrzy dążą do podtrzymania tradycji, z drugiej strony chcą być nowocześni. Ten dysonans wydaje się największą wadą, która pozbawia spójności kolejne krążki tej grupy. Najlepszym rozwiązaniem byłoby rozgraniczyć te dwie drogi. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby eksperymenty z muzyką elektroniczną realizować pod szyldem Xymox. Zapewne zadowoliłoby to zarówno artystów jak i słuchaczy.
Album „Darkest Hour” zaczyna się od … trzech najsłabszych utworów. Co ciekawe, nie jest to wina samych kompozycji, a raczej użytej w nich kanciastej i drażliwej elektroniki. W miarę upływu czasu, można się do niej przyzwyczaić, niemniej nie za takie dźwięki pokochaliśmy Clan Of Xymox. Najkorzystniej z tej trójki wypada utwór otwierający album.
My Reality jest dość klimatycznym i dobrym wprowadzeniem, choć na pewno nie jest reprezentatywny dla całości. Następnie trafiamy na singlowy
Delete, który to jest wręcz antysinglem. Z czymś takim to można szturmować dyskoteki, a nie serca fanów. Zapewne nie tylko ja powątpiewam w słuszność owej drogi, choć przyzwyczaiłem się, że owe klimaty są nieodłącznym elementem, ostatnich albumów tej holenderskiej formacji. Kulminacją elektronicznego hałasu jest
My Chicane, któremu nie można odmówić przebojowości, choć o wiele lepiej sprawdzi się na gotyckich parkietach, niż na falach radiowego eteru.
Po przebrnięciu przez ten elektroniczny set, zanurzamy się już tylko w tym co najpiękniejsze.
Dream Of Fools przyjemnie sączy się do ucha, dając wytchnienie po ciężkiej przeprawie. Takie dźwięki są mi zdecydowanie bliższe, a i na duszy robi się jakoś lżej. Tutaj wszystko jest na swoim miejscu, nic nie drażni i nie zakłóca radości słuchania. Dziwię się, że to nie on został wytypowany na singla, choć w zestawie jest jeszcze mocniejszy kandydat na to stanowisko. Uspokojenie nastroju następuje wraz z utworem
Deep Down I Died, który przypomina nam, o bardziej gotyckiej naturze zespołu. Utwór ten brzmi jakby wyciągnięto go z jakiegoś starego horroru. Dźwięki dzwoneczków są na tyle upiorne i psychodeliczne, że aż skóra cierpnie ze strachu. Równie ponuro robi się za sprawą kolejnego utworu, gdzie klawisze i elektronika nadają ton całości.
In Your Arms Again można potraktować jak rozwinięcie poprzedniej kompozycji, bowiem dość dobrze one ze sobą współgrają. Jest to zarazem najdłuższy utwór na „Darkest Hour”, trwający grubo ponad siedem minut.
Do końca płyty pozostały już tylko cztery utwory, ale jest to iście mistrzowski finisz. Zaczyna się od bardzo przebojowego i tanecznego
She Did Not Answer, który wyrwie z marazmu nawet nieboszczyka. Tutaj Clan pokazuje, że stać go jeszcze na tworzenie rzeczy równie błyskotliwych jak za dawnych lat. W podkładzie pojawia się nawet zagrywka, tak charakterystyczna dla wczesnego brzmienia zespołu. Bez obaw nie jest to jednorazowy wzlot. Ledwie zdążymy złapać oddech, a już dostajemy przez łeb tak przebojowym utworem, że aż dziw bierze, iż nie wytypowano go na singla. Przy słuchaniu
Tears Ago uśmiech sam pojawia się na twarzy, bo to
są te emocje i dźwięki na jakie czekamy. Dawno już Holendrzy nie stworzyli tak genialnego utworu i chwała im za to. Uspokojenie przynosi nam instrumentalny utwór tytułowy, gdzie melancholia miesza się z nastrojem, jakby żywcem wyjętym z kart książki „Imię róży” Umberta Eco. Piękna rzecz. Ostatnią przystanią jest utwór
Wake Up My Darling, który śmiało może stawać w szranki z
Tears Ago. Nie jest może tak przebojowy, ale swym majestatem pokazuje jak powinno wyglądać wzorcowe zwieńczenie albumu. Gdy wybrzmiewają ostatnie dźwięki, człowiek podskórnie wyczuwa, że oto naszedł kres drogi i nie pozostało już nic do dodania. Można się już tylko sycić dźwiękami, które rozbrzmiewają w naszej głowie i wyczekiwać kolejnej podróży wraz z grupą Clan Of Xymox.
Cieszy mnie, że Holendrzy wciąż dostarczają mnóstwo niesamowitych emocji i dają nadzieję na kolejne. Pomimo tego, że dziś zespół podąża już nieco inną ścieżką niż w latach osiemdziesiątych, to wciąż pamięta o swoich fanach, bo przecież to oni stanowią o sile każdego zespołu. Jak sądzę, docenią oni nowy album i może nawet stanowić będzie on ważny punkt w ich płytotece. Nie jest to jednak muzyka łatwa w odbiorze, trzeba poświęcić jej trochę czasu by odkryła przed słuchaczem swoje piękno. Niemniej nie zniechęcajcie się zbyt szybko, bo cierpliwość to jedna z najważniejszych cnót.
Jakub „Negative” Karczyński