05 marca 2025

NOSFERATU


Wkrótce do Poznania zawita zespół Inkubus Sukkubus, który to nieodzownie kojarzy mi się z audycjami Tomka Beksińskiego. Nigdy jakoś przesadnie wielkim fanem nie byłem, ale kilka płyt na półce posiadam. Chętnie sprawdzę jak zespół wypada na żywo, a przy okazji może uzupełnię sobie dyskografię jeśli będzie taka możliwość. Tymczasem odkurzam dyskografię innego wampirzastego zespołu, który to przycupnął sobie na tej samej półce co albumy Inkubus Sukkubus. Mowa o grupie Nosferatu, która chyba jeszcze nie gościła na łamach mojego bloga, a przynajmniej nie w takiej dawce. Ten brytyjski zespół, zawiązał się pod koniec lat osiemdziesiątych (1988) i udanie zadebiutował albumem "Rise" w 1993 roku. Choć lata dziewięćdziesiąte nie były łaskawe dla tego typu muzyki, to jednak zespołowi udało się odnieść zaskakująco duży sukces. Ich debiutancki album, wydany dla Cleopatra Records, odbił się szerokim echem, wśród miłośników gotyckich brzmień, choć muzyka którą proponowali nie grzeszyła oryginalnością. Chwała im jednak za to, że nie próbowali wbijać się w niczyje buty lecz konsekwentnie budowali swój własny styl, w oparciu o wampiryczny wizerunek, jak i o klasyczne brzmienie gotyckiego rocka. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że zespół poruszał się karawanem, a na scenę bywał wnoszony w trumnach, co na pewno zapewniało mu dodatkowy rozgłos. Słuchając dziś ich debiutanckiej płyty, trudno nie uśmiechnąć się pod nosem, bowiem co by nie mówić, trąci ona dziś już nieco naftaliną. Nie zrozumcie mnie źle, to całkiem przyjemne granie, ale brak mu w mojej opinii jakiegoś takiego luzu, energii i szaleństwa, które spuściłoby z tego kotła trochę tej grobowej powagi. Odnoszę wrażenie, że panowie nad wyraz serio potraktowali tę konwencję. A przecież wystarczyło sięgnąć po album "Phantasmagoria" (1985) grupy The Damned by zrozumieć w czym rzecz. Post punk ma tę przewagę nad rockiem gotyckim, że umiejętnie omija muzyczny kicz, a gotyk wjeżdża w niego na pełnym gazie. Oczywiście są też w tym gatunku chlubne wyjątki, niemniej stanowią one niestety mniejszość. Gotycka egzaltacja wywołuje we mnie wręcz poczucie zażenowania, a to raczej ostatnia rzecz, jaką chciałbym odczuwać przy słuchaniu muzyki. Na szczęście grupa Nosferatu, choć na wskroś przesiąknięta estetyką gotyku, oszczędza nam tego typu wrażeń. Wraz z kolejnymi albumami muzyka stawała się coraz lepsza, mniej sztampowa i schematyczna jak choćby na albumie "The Prophecy" (1994), zrealizowanym z nowym wokalistą, którym został Niall Murphy. Zmiana ta wyszła grupie na dobre, ale jak to w życiu bywa, nic nie jest dane raz na zawsze. Na kolejnym albumie przy mikrofonie stał już Dominic LaVey. Nieustanne zmiany składu, to największa bolączka grupy. Trzeba im jednak oddać to, że zawsze wychodzili z nich obronną ręką. Nosferatu choć nigdy nie należeli do gotyckiej ekstraklasy, to jednak odcisnęli na tej scenie swój ślad. Posłużyli choćby za inspirację Marylin Mansonowi, który sporo elementów z ich występów włączył do własnego show. Grupa pomimo upływu lat, wciąż istnieje choć nie przejawia aktywności na polu wydawniczym. Ostatni album wydali w 2011 roku ("Wonderland"), kiedy to do składu powrócił wokalista Louise De Wray. W międzyczasie nastąpiły takie przetasowania personalne, że dziś oprócz zespołu Nosferatu, mamy też i grupę The Nosferatu, wyrastającą z tego samego pnia. Pod szyldem Nosferatu występuje obecnie Damien DeVille, Tim Vic, Belle Star oraz Thom. Natomiast The Nosferatu tworzą Vlad Janicek, Louise De Wray oraz Rob Leydon z Red Sun Revival. Na koncertach wspomaga ich Simon Rippin (NFD/ The Nefilim). Sami przyznacie, że zrobił się z tego niezły galimatias. Zamiast więc zajmować się personaliami, sięgnijmy do płyt. Osobiście najczęściej powracam do "The Prophecy" oraz do ich trzeciego albumu zatytułowanego "Prince Of Darkness" (1996), do którego to mam szczególny sentyment. Była to bowiem pierwsza płyta grupy, którą zakupiłem w nieistniejącym już sklepie płytowym na ulicy Taczaka w Poznaniu. Tam to wśród płyt oddanych w komis, ktoś pozostawił właśnie ten album. Zauroczony okładką, poprosiłem właściciela o nastawienie paru fragmentów, by po chwili stać się jego nowym właścicielem. Album "Prince Of Darkness" uwodzi przede wszystkim ciekawymi melodiami, nastrojem i głosem. Tradycją stało się, że każdy nowy album, przynosił ze sobą zmianę wokalisty* i nie inaczej było tym razem. Dominic LaVey, to bodajże piąty wokalista i nie ostatni, jaki przewinął się przez szeregi grupy. Nieźle jak na zespół, który nagrał zaledwie pięć albumów. Czy jest szansa na kolejne? Niewykluczone, ale nie trzymałbym się tej myśli nazbyt kurczowo.


Jakub Karczyński


*Odstępstwem od tej reguły był dopiero album "Wondreland".


Świeżą krew dla "Czarnych słońc" możecie pompować w krwiobieg poprzez:

2 komentarze:

  1. Całej twórczości zespołu nie nam, ale przewijał mi się jakoś pod koniec lat 90-tych i pozytywnie ich wspominam. nic wyjątkowego, ale przyzwoicie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to nie jest jakieś wybitne granie, ale całkiem dobre i w większości broniące się pomimo upływu lat. Powróciłem ostatnio do ich płyt i muszę przyznać, że nie był to czas stracony.

      Usuń