26 lutego 2025

# W POLSKIE IDZIEMY: AFTER THE SIN


Boleję nad tym, ale niemal nie kupuję polskiej muzyki. Jakoś niewiele mogę w niej znaleźć dla siebie. Z tej też przyczyny cierpią czytelnicy "Czarnych słońc", którzy to chcieliby poczytać sobie o czymś z naszego rodzimego podwórka. To zdecydowanie największa bolączka tego bloga. Postanowiłem więc posypać nieco głowę popiołem i wyszperać dla was kilka smakowitych kąsków. Rozpoczynamy więc nowy kącik tematyczny, który to zatytułowałem sobie "#w polskie idziemy". Przedstawiać będę tu grupy, które warte są nie tylko waszej uwagi, ale i wsparcia. Na pierwszy ogień idzie: 

AFTER THE SIN

Poznań dość długo nie posiadał swojego przedstawicielstwa w kręgach muzyki post punk czy goth. Nie za bardzo wiem z czego te wynikało, ale w stolicy Wielkopolski nie rodziły się tego typu kapele. Tak jakby nietoperze z jakiegoś powodu omijały to miejsce. Na szczęście coś się pomału zaczyna zmieniać. Najlepszym przykładem jest zespół After The Sin, który jak już zadebiutował na rynku płytą "Echoes" (2023), to od razu zawstydził całą konkurencję. Wydawnictwo to ukazało się pod skrzydłami Bat-cave Productions czyli wytwórni, która od lat trzyma rękę na pulsie mrocznego grania. After The Sin idealnie wpasowali się w jej profil, stając się zarazem jednym z ich klejnotów koronnych. Byłem przy ich debiucie scenicznym, gdy supportowali Visions In Clouds, widziałem ich też na ostatnim "Shadow Dance Party", gdzie rozgrzewali publiczność przed Geometric Vision i w obu tych przypadkach wypadli świetnie. Zespół tworzą: Oland Cox, Thad oraz Nana. Pojawili się znikąd, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Nic nie wiem na temat ich wcześniejszych muzycznych ścieżek, a jeżeli takowe były, to liczę na to, że kiedyś Oland mi o tym opowie. Na razie, przemówić musi do nas ich muzyka, a ta jest najwyższej próby. Choć brzmi znajomo, to jednak unika brnięcia w muzyczne kalki, dzięki czemu After The Sin brzmi jak ... After The Sin. Skutecznie zacierają za sobą tropy, dzięki czemu nie są niczyja kopią, lecz najlepszą wersją samych siebie. Owszem, zdarza się, że gdzieś tam w tyle głowy zamajaczy nam czy to grupa The Cure (So Bright) czy Depeche Mode (Leaving It All Behind), niemniej są to tylko delikatne nawiązania, które miło połechcą nasze muzyczne fascynacje. Album "Echoes" to dojrzała deklaracja twórcza, obok, której nie sposób przejść obojętnie. To właśnie takie płyty powinny okupować fonograficzne szczyty, a nie tułać się w piwnicach undergroundu. Trzymam za nich mocno kciuki i wierzę, że są w stanie osiągnąć sukces. Dziś możecie oglądać ich jeszcze w małych klubach, ale jak mniemam aspiracje zespołu są dużo, dużo większe. Sięgnijcie po płytę "Echoes", jeśli jeszcze nie mieliście okazji i przekonajcie się na własnej skórze jak smakuje ten grzech.


AFTER THE SIN "ECHOES"

Bat-cave Productions 2023

Album dostępny na stronie wydawcy:

www.batcaveproductions.pl


Jakub Karczyński

22 lutego 2025

NIEWIDZIALNE GRANICE


Co takiego jest za naszą zachodnią granicą, że płyty oplecione elektroniczną warstwą dźwiękową, lśnią tam wyjątkowo jasnym blaskiem. Pierwszy szpadel wbito tam w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, a potem poszło już lawinowo. Kraut rock dał solidne podstawy i grunt do tego, by wkrótce Niemcy stały się niekwestionowaną potęgą muzyki elektronicznej. Kraftwerk na lata zapewnił Niemcom status mistrzów w tejże kategorii, a cały nurt kraut rocka, do dziś cieszy się uznaniem i szacunkiem. O takich zespołach jak Can, Neu! czy Tangerine Dream słyszała większość z nas, a co z twórcami, których nie opromienił tak olbrzymi blask? Pisałem niedawno o grupie Edera, która zachwyciła mnie mnie swą debiutancką i zarazem jedyną płytą. Nieco bogatszą dyskografią mogą pochwalić się za to Invisible Limits, którzy to wyewoluowali z zespołu The Invincible Spirit. O zespole, dowiedziałem się od znajomego, który podrzuca mi co jakiś czas swoje wynalazki. Spodobało mi się to na tyle, że dość szybko zakupiłem sobie płyty The  Invincible Spirit jak i Invisible Limits, ale z ich przesłuchaniem nie poszło już tak sprawnie. Rzut oka do moich zapisków uświadamia mi, że minęły niemal trzy lata, nim płyty doczekały się pierwszego odsłuchu. Kolejka do odtwarzacza godna NFZ. To jest właśnie ta ciemna strona kolekcjonerstwa. Niedawno, przeglądając swoje półki z płytami, nabrałem chęci by posłuchać w końcu płyty "Familiar!" (1991) i był to tak zwany strzał w środek tarczy. Przede wszystkim, spodobał mi się głos Marion Küchenmeister, co już na starcie, stawia ten album w uprzywilejowanej sytuacji. Jak wiecie, jestem dość wybredny jeśli chodzi o kobiece wokale, więc oczka w mym sicie są dość niewielkich rozmiarów. Marion jednak udało się przejść proces selekcyjny bez większych problemów. Jej zmysłowy głos, potrafi doskonale odnaleźć się zarówno w spokojnych, jak i bardziej drapieżnych dźwiękach. Invisible Limits działają ponoć do dziś dnia, choć ostatni album wydali w 2003 roku. Muzyka jakiej oddali swe serca, to wypadkowa synth popu, EBM i w mniejszym stopniu dark wave. Do tej pory, udało mi się zebrać ich trzy płyty: "Violence" (1993), "Familiar!" (1991) oraz zakupioną przed kilkoma dniami "A Conscious State" (1989).  Brakuje mi więc już tylko pierwszego i ostatniego albumu, by domknąć dyskografię. Póki co, skupię się na tym co już wpadło w moje sidła. "Familiar!" mam już za sobą, teraz czas na "A Conscious State", na którym to, zespół przedstawiał swoją wersję wielkiego przeboju Joy Divison Love Will Tears Apart. Z kolei na albumie "Violence", możemy posłuchać ich interpretacji Imagine Johna Lennona. Jak widać, także taka muzyka, dobrze rezonowała w uszach grupy. Jednak to nie covery stanowią o ich sile. Rzekłbym nawet, że są ich najmniej istotną częścią. Choć poprawne, to jednak nie sięgają geniuszu oryginałów, ani też nie oferują jakiegoś wybitnie oryginalnego spojrzenia na te kompozycje. Dużo lepiej wypadają we własnym repertuarze, jak choćby w nagraniu Violence, gdzie możemy docenić nie tylko zmysł kompozytorski zespołu, ale i piękno głosu Marion. Nie zwlekajcie zatem i przekroczcie czym prędzej tę niewidzialną granicę, za którą to rozciągają się nieprzebrane połacie muzycznego piękna. 


Jakub Karczyński


PS Kawowe wsparcie dla "Czarnych słońc" niezmiennie pod adresem: 

https://buycoffee.to/czarne-slonca

02 lutego 2025

POWRÓT DO KRAINY FANTAZJI


Dwudziestego czwartego grudnia minionego roku, upłynęło dokładnie dwadzieścia pięć lat od samobójczej śmierci Tomka Beksińskiego. W związku z tym, radiowa Trójka przypomniała dwie archiwalne audycje, dzięki czemu mogliśmy przenieść się na ten krótki moment do lat dziewięćdziesiątych. Przy okazji na antenę powróciło sporo muzyki, która była niezwykle bliska sercu Tomka. Po ich wysłuchaniu, przeprosiłem się z kilkoma artystami, którzy od wielu lat nie gościli w mym odtwarzaczu. Jak być może pamiętacie, odstawiłem na bocznicę cały nurt rocka progresywnego, neo prog rocka i tym podobne klimaty, do których straciłem serce. Dziś znów nastawiam tych wykonawców z nieprzymuszonej woli i czerpię z tego radość, którą to mogę zapisać na konto Tomka. To właśnie w tej muzyce najbardziej wyczuwam romantyczną naturę jego duszy. Kiedy posłuchałem na nowo albumu "The Window Of Life" (1991) grupy Pendragon, stwierdziłem, że te dźwięki to cały Tomek. To ta emocjonalność, te piękne solówki, które przybliżają i objaśniają mi jego świat. Znów łaskawszym okiem spoglądam na płyty takich wykonawców jak Camel, Wishbone Ash, Yes czy Marillion. Powróciłem w ostatnich dniach do albumu "Marbles" (2004) i wciąż czuję tamte dawne emocje i piękno. W ogóle uważam, że to najlepszy album jaki Marillion nagrali w nowym stuleciu. Ba, śmiem nawet twierdzić, że podoba mi się on dużo bardziej od "Brave" (1994), który żeby nie było, jest również ich wielkim dziełem. Niemniej "Brave" otula przytłaczający mrok, który trzeba sobie dawkować. Na "Marbles" mamy piękno i melancholię, w której mogę się pławić co dnia. Ileż tam zachwycających kompozycji. Nie ma tam ani jednej chybionej nuty. Jeśli pamiętacie, album ten ukazał się najpierw w formie pojedynczej płyty, do której dołączono karteczkę z informującą, że zespół planował ten album w formie dwóch płyt CD. Ugięli się jednak mając na uwadze fakt, że sklepy patrzą mniej przychylnym okiem na takie wydawnictwa. Chętni mogli jednak wysłać formularz na adres zespołu i za drobną opłatą, uzyskać album w pełnej wersji. Po latach, na fali wznowień, Marillion dopiął jednak swego i wydał "Marbles" jako album dwupłytowy. Mam go też na swojej półce, ale jednak na przestrzeni lat, tak się przyzwyczaiłem do tej wersji jednopłytowej, że dziś nie potrafię go inaczej słuchać. Lista utworów zakorzeniła się we mnie już zbyt mocno, by można było w niej dokonać korekty. Dodatkowe nagrania oraz zmieniona kolejność pozostałych kompozycji, zaburzają mi harmonię i układ płyty. Tak to już jest z siłą przyzwyczajenia i ciężko jest z tym dyskutować, nie mówiąc już o tym, by ją przezwyciężyć. Nastawiłem sobie jednak ten album w pełnej wersji i próbuję objąć go też w takiej formie, choć nie sądzę bym zmienił zdanie. Poza tym, płyta rozrosła się do takich rozmiarów, że trudno skupić na niej uwagę przez tak długi czas. Taka to już przypadłość tego nurtu, który uwierzył w to, że nadmiar jest lepszy od niedosytu. 


Jakub Karczyński