30 lipca 2022

TUXEDOMOON - DESIRE (1981)


Im więcej wiosen za mną tym bardziej zauważam w sobie jakieś takie podświadome dążenie do prostoty. Jakby głowa zmęczona hałasem szukała wytchnienia w dźwiękach nieco cichszych, mniej natarczywych. Uczę się w związku z tym doceniać ciszę, tak w muzyce jak i otoczeniu. Bywa jednak i tak, że sięgam po rzeczy nieco bardziej złożone by dać szarym komórkom pole do działania. Z tej też przyczyny poświęcam w ostatnich tygodniach nieco więcej czasu grupie Tuxedomoon. Ten amerykański zespół tworzący muzykę, która dość zgrabnie wymyka się z szufladek gatunkowych, ma swoje wierne grono odbiorców zarówno wśród fanów awangardowego rocka jak i wielbicieli nowej fali czy post punku. Ich muzyka może czasem nastręczać trudności, wiem, że nie każdemu przypadnie do gustu, ale jest w niej coś takiego co zjednuje jej moją sympatię. Trudno to tak jednoznacznie zdefiniować, ale mniemam, że spory udział mają w tym niebanalne melodie. Nawet jeśli oplecione jest to jakąś bardziej skomplikowaną strukturą, to gdzieś w tle możemy wyłowić bardziej przyjazne faktury dźwięku. 

Na przetarcie szlaku polecam posłuchać sobie albumu "Desire" (1981), który to na kompakcie został wzbogacony o materiał z EP-ki "No Tears". Nie przepadam za tego typu zabiegami bowiem wszelkie tego typu doklejki zaburzają rytm i nastrój płyty. Nie inaczej jest i w tym przypadku. Album "Desire" pokazuje nam jak wielkie zmiany zaszły w głowach muzyków. Podczas gdy EP-ka "No Tears" stanowi jeszcze dość jasne świadectwo wpływów punk rocka, tak "Desire" ukazuje nam Tuxedomoon w zupełnie innym świetle. Rzekłbym, że ich muzyka stała się niezwykle wysublimowana, ale bez popadania w pretensjonalność. Obok kompozycji czarujących słuchacza pięknymi melodiami, znajdziemy także te nieco bardziej eksperymentalne. Jeśli zapaliła Wam się w tym momencie lampka ostrzegawcza i szukacie już najbliższego skrzyżowania, na którym to możnaby odbić w inną stronę, to śmiało możecie ją zgasić. Uspokajam. "Desire" pomimo swych awangardowych wycieczek w żaden sposób krzywdy słuchaczowi nie czyni. Wbrew pozorom sporo tu melodii, które prędzej czy później owiną Wam się wokół ucha. Dajcie im tylko szansę, a zobaczycie, że poświęcony czas nie pójdzie na marne. Album zanurzony jest w dźwiękowej melancholii stąd też bardziej polecam słuchać go jesienią niż upalnym latem. Nastrój jednak nie jest jednorodny bowiem zdarza się, że w obrębie jednego nagrania doświadczymy skrajnie różnych doznań muzycznych. Dobrym przykładem jest utwór Holiday For Plywood, który z każdą minutą staje się coraz bardziej kakofoniczny. Innym razem gnamy na złamanie karku wraz z dźwiękami Incubus (Blue Suit), w którym to w tle pobrzmiewają nuty kojarzące się z twórczością Jean Michael Jarre'a. Z kolei nagranie Again brzmi tak jakby do jego nagrania zaproszono The Legendary Pink Dots. Każdy kto choć pobieżnie zna ich twórczość chyba przyzna mi rację. Sprawdźcie zresztą sami. Koniecznie też posłuchajcie East/Jinx/.../Music#1, Victims Of The Dance oraz In The Name Of Talent (Italian Western Two), które to pozostawiłem sobie na koniec bo to fragmenty, które najsilniej do mnie przemawiają. Pierwszy z nich to właściwie trzy kompozycje połączone w jedną, z których to dwie pierwsze części zasługują na szczególną uwagę. Victims Of The Dance to z kolei nagranie, które najczęściej nuciłem więc możnaby zaryzykować twierdzenie, że ma ono pewien potencjał singlowy. Najbardziej zaskakująca kompozycja to z pewnością In The Name Of Talent (Italian Western Two), gdzie połączono ogień z wodą bowiem udało się stworzyć utwór niezwykle dynamiczny lecz do tego zawierający w sobie spore pokłady melancholii. Brzmi niedorzecznie? Bynajmniej. Dla Tuxedomoon nie ma rzeczy niemożliwych.

"Desire" to punkt obowiązkowy na trasie każdej szanującej się wycieczki, chcącej zgłębić twórczość Tuxedomoon. Rzecz jasna nie jedyny, ale o tym wspomnę przy jakieś innej okazji. Tymczasem zachęcam serdecznie do intensywnej eksploracji tego muzycznego wszechświata. Być może znajdziecie tam coś czego od dawna szukaliście. Mnie ta płyta zapewniła mnóstwo pięknych wrażeń i zachęciła do zbadania także innych fragmentów przebogatej galaktyki płyt sygnowanej logiem Tuxedomoon.

 

Jakub Karczyński

21 lipca 2022

LETNIE ŁOWY


Za oknem jak i w kalendarzu lato czyli czas odpoczynku. Niestety mój letni urlop mam już za sobą, ale pomimo wielu zajęć nie zapomniałem o muzyce. Na nią zawsze musi znaleźć się czas i miejsce. W ostatnim czasie zdarza mi się zawędrować na terytoria nieco bardziej eksperymentalne stąd też obecność pod ręką takich płyt jak Tuxedomoon czy Budzyński/Jacaszek. Badam nowe rejony dźwiękowe by sprawdzić jak rezonuje we mnie ta muzyka. Nie można przecież cały czas żyć w strefie komfortu. Ciekawość świata to podstawa choć próbuje się nam wmówić, że to pierwszy stopień do piekła. Bez niej wciąż tkwilibyśmy w miejscu, a przecież z czasem każdy widok człowiekowi powszednieje. W związku z tym w ostatnim czasie najczęściej sięgam po takie albumy jak:

BUDZYŃSKI/JACASZEK "Legenda" - zauroczony ostatnią płytą Tomka Budzyńskiego - "Pod wulkanem",  sięgnąłem po album nagrany z Michałem Jacaszkiem. Już sama okładka będąca obrazem Caspara Davida Friedricha robi tu dużą robotę, a muzyka doskonale wpisuje się w ten romantyczny klimat. Udało mi się kupić to jeszcze w normalnej cenie bo na Allegro już wróbelki śpiewają sobie za ten album 200 zł. Spieszmy się więc kupować płyty, tak szybko drożeją.

MINIMAL COMPACT "Deadly Weapons + Next One Is Real" - odkąd pierwszy raz usłyszałem muzykę graną przez ten izraelski zespół wiedziałem już, że nie poprzestanę na jednym albumie. To już trzecia płyta w mych zbiorach i wciąż mam apetyt na więcej. Jeśli znacie to nie muszę Was szczególnie namawiać, jeśli jednak nie mieliście okazji zetknąć się z tą muzyką to gorąco zachęcam do nadrobienia zaległości. Minimal Compact klasowo odświeżyli nurt post punk, przeciskając go przez filtr z napisem muzyka izraelska. Ta unikalna mieszanka sprawia, że dźwięki tak dobrze znane nabierają nowych barw i smaków. To jazda obowiązkowa dla miłośników tego gatunku.

MOLCHAT DOMA "Etazhi" - ich popularność jest dla mnie sporym zaskoczeniem. Gdy czytałem o nich przed laty będąc w trasie między Wrocławiem, a Poznaniem ich kariera dopiero nabierała tempa. W krótkim odstępie czasu wypracowali swój charakterystyczny styl i zjednali sobie całkiem spore grono fanów w najróżniejszych krajach. Kilkukrotnie zawitali także do Poznania, gdzie udało mi się zakupić ich dwie płyty. Jedną z nich była właśnie "Etazhi", która to choć wydana w efektownym digipacku była zwykłym CD-Rem. Mój sprzęt kategorycznie odmawiał odtwarzania takiego nośnika i dopiero przeczyszczenie lasera przekonało go do zmiany decyzji. Wolałem jednak nie ryzykować więc gdy zobaczyłem ofertę sprzedaży tej płyty w innym wydaniu nie zastanawiałem się ani chwili. Nie żałuję bo muzyka zawarta na tej płycie warta jest każdej ceny.

SCHROTTERSBURG "Om Shanti Om" - jeden z ciekawszych polskich zespołów, inspirujących się muzyką z okolic cold wave. Na tyle mi się spodobali, że kupuję ich już teraz w ciemno. Tym razem zaproponowali nam podróż w nieco bardziej orientalne strony. Cały czas podszyte jest to jednak pewnym takim niepokojem i mrokiem. Z każdą płytą rosną w siłę, ewoluują i poszukują. Nie pozostaje więc nic innego jak pilnie śledzić ich karierę i wspierać poprzez nabywanie kolejnych albumów.

 

Jakub Karczyński

07 lipca 2022

CZASEM NA GIEŁDZIE ...


Giełdy płytowe to nie miejsca, w których to można upolować jakieś okazje, ale i tak ceny tam bywają bardziej przyziemne niż na portalach aukcyjnych, gdzie niejednokrotnie przyprawiają mnie o zawrót głowy. Powystawiają te płyty za setki złotych i liczą na to, że ktoś się na to skusi. Jeleni w lasach nie brakuje, ale co innego spotkać je na łonie przyrody, a co innego w internecie. W dobie streamingu to tym bardziej spory wyczyn bo kto przy zdrowych zmysłach zapłaci sześćset złotych za płytę. Sam mimo wielkiej miłości do srebrnego krążka, nie daję się ponieść aż takiej fali szaleństwa. Wolę poczekać na bardziej sensowne propozycje bo jak uczy doświadczenie, cierpliwość to jedna z ważniejszych cnót w tym hobby.  Pośpiech niekiedy bywa nie tyle złym co drogim doradcą. Osobiście nie dałem za płytę więcej niż 120 zł choć gdyby doliczyć do tego koszt wysyłki to czasem kwota dobijała do 200 zł. Są to jednak wypadki na tyle incydentalne, że można by policzyć je na palcach jednej ręki.

Na ostatnią giełdę trafiłem zupełnie przypadkowo bowiem odbywała się na terenie centrum handlowego Posnania. Wpadłem tam na dwadzieścia minut przed jej zamknięciem, ale tyle wystarczyło mi by przewertować wszystkie kompakty i znaleźć wśród nich coś dla siebie. Jak widać na powyższym zdjęciu zdecydowałem się na album "B-sides And Abandoned Tracks" (1994) od New Model Army. Sam tytuł zdradza właściwie już wszystko więc chyba nie ma potrzeby tłumaczyć co zawiera ten album. Jako wielki fan New Model Army nie mogłem przejść obok tej płyty obojętnie. Nabyłem ją właściwie w ciemno bowiem mam ogromne zaufanie do załogi z Bradford. Być może "From Here" (2019) czyli ich ostatni krążek, nie był jakimś wybitnym albumem, co nie zmienia faktu, że kolejna płyta także znajdzie swoją bezpieczną przystań w moim domu. To taka relacja, którą budowałem z zespołem przez lata i jestem z nimi jak to się mówi na dobre i złe. "B-sides And Abandoned Tracks" choć wśród regularnych płyt stanowi zaledwie za ciekawostkę to i tak warto się w nią zaopatrzyć nawet jeśli mamy już na półce wszystkie single i EP-ki, które wchodzą w skład tego wydawnictwa. O wiele łatwiej przecież wrzucić do odtwarzacza jeden dysk, niż przeskakiwać między singlami i EP-kami. Jest tu czego słuchać, a czy jest się czym zachwycać? O tym przekonam się w najbliższych dniach.


Jakub Karczyński