Jesień przekroczyła już próg
naszego domostwa więc to ostatni moment by zajrzeć do domowej spiżarni i
upewnić się, że niczego w niej nie brakuje. O owocowe herbatki nie muszę się
martwić, a i muzyki nie powinno zabraknąć. Mimo to, wciąż staram się trzymać
rękę na pulsie. Może niekoniecznie w temacie aktualnych premier bo w tym
przypadku zdaję się raczej na sprawdzone marki, ale żeby była jasność nie
wzbraniam się przed nowościami. Po prostu jakoś tak to się w moim życiu układa,
że częściej o szybsze bicie serca przyprawiają mnie muzyczne wykopaliska, niż
tak zwane świeżynki. Z tej też przyczyny uzupełniam swoją kolekcję głównie o
starocie, które skrupulatnie wynajduję na aukcjach internetowych. Głównym obszarem
moich poszukiwań jak nietrudno się domyślić są lata osiemdziesiąte, ale nie wzgardzam też albumami nagrywanymi pod koniec lat siedemdziesiątych jak i w
pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Gdyby pokusić się o ustalenie ram
czasowych to byłyby to lata 1977 do 1993. Końcówka lat siedemdziesiątych to
rzecz jasna eksplozja nurtu punk, ale paradoksalnie ten nurt interesuje mnie
incydentalnie. Dużo ciekawszy i barwniejszy okazał się post punk, który to nurt
pokazał, że punk był tylko punktem wyjścia. Pierwszym krokiem na drodze zmian, które miały kompletnie przemodelować tak muzyczny biznes jak i samą muzykę. Idea "zrób to sam" zachęcała amatorów do tworzenia własnej muzyki, nawet jeśli ich umiejętności ograniczały się do zagrania sławetnych trzech akordów. Czy zastanawialiście się jakby wyglądał rynek muzyczny gdyby punk rock nigdy
nie zaistniał? Jak wyglądałby lata osiemdziesiąte i kolejne dekady? Kogo byśmy
dzisiaj wspominali z nutką nostalgii, a komu nie dane by było w ogóle zaistnieć
w naszej świadomości. Bardzo chciałbym poznać odpowiedzi na te pytania.
Niestety nie mamy wglądu do alternatywnych wersji naszej rzeczywistości więc
pozostaje nam tylko czysta spekulacja.
Wracając
jednak do tematu płyt, to w ostatnim czasie natrafiłem na dwa niezwykle
interesujące wydawnictwa. Nazwy obu grup na pierwszy rzut oka dość
tajemnicze i nieznane, ale jeśli poświęci się chwilę czasu to z gęstych
sieci pajęczyn zaczną wyłaniać nam się powiązania i tropy, które
doprowadzą nas do bardziej rozpoznawalnych szyldów. Zacznijmy więc od
grupy The Badgeman, której nazwa nawiązuje do jednej z teorii spiskowych
związanych z zabójstwem Johna F. Kennedy'ego. Badge Man to niewyraźna
"postać" ze zdjęcia Mary Moorman. Fotografka amatorka uchwyciła moment
zabójstwa prezydenta, a na jednym z kadrów widać rzekomo postać snajpera
ubranego w policyjny mundur oddającego strzał w kierunku Kennedy'ego.
Postać jest na tyle niewyraźna, że nie ma pewności czy to w ogóle zarys
człowieka. Narosło w związku z tym wiele teorii, które po dziś dzień
mają tyleż zwolenników co przeciwników. Na szczęście w przypadku grupy
The Badgeman nie ma mowy o żadnych teoriach spiskowych jak i
niejasnościach. Może poza jedną, która tyczy się miejsca zawiązania się
grupy. Zwyczajowo podaje się Salisbury, ale jeden z dziennikarzy
muzycznych w swej książce Rockin Around Britain wskazuje na Melksham. Nieistotne. Dużo ważniejsza jest muzyka jaką stworzył ten kwartet na swym drugim i zarazem ostatnim albumie. "Ritual
Landscape" (1992) okazał się rynkową porażką, która doprowadziła do
rozpadu grupy. Jednak to czego nie docenili tak słuchacze jak i
dziennikarze, okazało się być najlepszym dziełem chłopaków. Największym
orędownikiem tegoż albumu był Julian Cope, wokalista znany tak ze
swej kariery solowej jak i działalności w Teardrops Explodes. To on
doprowadził do odkrycia przeze mnie tego albumu. Nie osobiście rzecz
jasna, ale poprzez swoje nazwisko, które przylepiło się niejako do tej
płyty stąd też szukając jego solowych wydawnictw natknąłem się pewnego
wieczora i na ten album. Podobnie jak Julian, ja także jestem niezwykle
oczarowany jego zawartością, która wymyka się łatwemu zaszufladkowaniu.
Osobiście ulokowałbym ich muzykę gdzieś na przecięciu stylistyki post
punk z post rockiem, ale do diabła z szufladkami. Tego po prostu trzeba
posłuchać. Wniknąć w ten klimat i poczuć nie tylko ducha tamtych czasów,
ale i docenić fakt, że pomimo upływu czasu ten album wciąż doskonale
się broni. Wydanie na płycie CD uzupełnione jest o kilka dodatkowych
nagrań co niekoniecznie pomaga w zrozumieniu fenomenu tego albumu.
Więcej nie zawsze oznacza lepiej dlatego też polecam skupić szczególną
uwagę na pierwszych siedmiu kompozycjach. Nagrania Grey Area czy Liturgy
doskonale wprowadzają w klimat, ale też i zawieszają poprzeczkę na
wyjątkowo wysokim poziomie. Jeśli byście popatrzyli na czas
poszczególnych kompozycji to doszlibyście zapewne do przekonania, że to
zespół z kręgu rocka progresywnego. Nie brak tu bowiem długich, a nawet
bardzo długich utworów. Sam John Peel słuchając kompozycji Crystals,
określił ich muzykę właśnie tym mianem, niemniej debiutancki album, na którym znajduje się ten utwór jest ponoć
diametralnie inny, od tego co zespół zaprezentował na "Ritual
Landscape". Piszę podobno bo płyta "Kings Of The Desert" jeszcze do mnie nie
dotarła. Na dniach powinienem ją otrzymać więc będzie okazja sprawdzić
ile w tych słowach prawdy. Tymczasem serdecznie zachęcam do posłuchania
choćby fragmentów tej niesamowitej płyty.
Drugim wydawnictwem, o którym
chciałem napisać kilka słów, jest pozycja sygnowana nazwą Luxuria. Tu także jak
w przypadku The Badgeman zadziałała zasada przypadkowości. Szukałem czegoś
zgoła innego, a mianowicie płyt grupy Buzzcocks będąc ciekaw czy wytworzy się
między nami jakiś rodzaj chemii. Uwielbiałem albumy Magazine, w których
realizował się później Howard Devoto więc pomyślałem sobie, że może i z Buzzcocks
będzie podobnie. Wpisałem więc w wyszukiwarkę interesującą mnie frazę i po
chwili pojawiła się lista płyt grupy. Gdy tak sobie je przeglądałem moją uwagę
zwrócił album, do którego poza nazwą Buzzcocks dokleiła się także nazwa
Magazine. Tą płytą była rzecz jasna Luxuria, którą czym prędzej zapragnąłem
sprawdzić. Szybki odsłuch utwierdził mnie w przekonaniu, że trzeba ją jak
najszybciej zakupić. I tak zamiast zgłębiać dyskografię Buzzcocks stałem się
dumnym posiadaczem debiutanckiego albumu Luxurii. Grupę tę poza Howardem Devoto
tworzył jeszcze niejaki Noko znany również jako Noko 440. Pod pseudonimem tym
ukrywał się Norman Fisher-Jones, który swego czasu wspomagał na basie grupę The
Cure, a w późniejszych latach stworzył wraz z kolegami z ławy szkolnej Apollo
440. Luxuria w porównaniu do wcześniejszych grup Howarda była z pewnością
bardziej przyswajalna dla mniej wyrobionego słuchacza. Nie chcę przez to
powiedzieć, że była to muzyka lekka, łatwa i przyjemna bo przecież w żaden
sposób nie schlebiała ona najniższym gustom. Miała ona w sobie jednak jakąś
taką popową lekkość, o którą nie sposób było posądzić Magazine, a tym bardziej
Buzzcocks. Nie podejmuję się jednak wskazywać przegródki stylistycznej wokół
której się obracali bo i ta muzyka nie daje się łatwo zaszufladkować.
Najważniejsze, że słuchając jej czuję, że to taki odnaleziony fragment mojego
muzycznego DNA. I właśnie takie płyty cieszą najbardziej. Takich płyt szukam i
udostępniam im swoją przestrzeń życiową by cieszyły tak oko jak i ucho.
Jakub Karczyński