02 sierpnia 2020

A MEANS TO AN END (1995)


W ostatnich dniach intensywnie by nie rzec nałogowo słucham składanki z coverami Joy Division. "A Means To An End" (1995) to leciwy album, ale te dwadzieścia pięć lat na karku żadnej krzywdy płycie nie czyni. Aż prosi się by skomentować to powiedzeniem "stara, ale jara". I faktycznie coś jest na rzeczy bowiem dawno już nie ekscytowałem się tak żadną składanką nie mówiąc już o płycie z coverami. Nie ma co się oszukiwać, ale większość tego typu produkcji to straszna nędza, odgrywanie jeden do jednego danego utworu bez cienia własnej inwencji czy choćby chęci poprzestawiania nieco tych klocków. Czasem naprawdę nie trzeba wiele by tchnąć nowego ducha w klasyczne już utwory. Na "A Means To An End" też nikt tu prochu nie wymyśla, ale za to jest tu kilka takich momentów, że aż można zawyć z zachwytu. She Lost Control w wykonaniu Girls Against Boys jest niezłe tak jak i Days Of The Lords, za które odpowiada Honeymoon Stitch, ale prawdziwa jazda zaczyna się wraz z numerem trzy. To właśnie tam zakotwiczyło nagranie New Dawn Fades, w którym to paluchy maczał Moby. Wszyscy kojarzymy go za sprawą tanecznej muzyki elektronicznej podszytej czasem lekką nutą melancholii, ale przecież gitarowe granie to dla niego nie pierwszyzna. Moby jako rockowy wokalista wypada bardzo naturalnie i przede wszystkim autentycznie. Jego wersja New Dawn Fades poraża potężnym, bardzo klarownym brzmieniem, które słuchane odpowiednio głośno wydobywa na światło dzienne wszystkie atuty tej kompozycji. Moby przyznał podczas jednego z koncertów, że jako nastolatek uwielbiał Joy Division, a Ian Curtis wciąż jest jednym z jego największych bohaterów stąd też jego obecność na tej składance nie powinna dziwić. Mało tego to jedna z najlepszych rzeczy jakie się tu znalazły. Na szczęście nie jedyna bowiem zaraz za nią uplasowała się reinterpretacja Transmision pod którą podpisała się grupa Low, czyli najwolniejszy zespół świata. Opinia zobowiązuje stąd też ich wersja jest maksymalnie spowolniona co w zestawieniu z dynamicznym oryginałem stanowi niesamowity kontrast. I choć mogłoby się wydawać, że to droga na manowce, to wbrew pozorom grupa Low doskonale wie co robi, a robią to przecież od lat. To właśnie takie pomysły zasługują na uznanie bo to przecież one są nowym odczytaniem utworów Joy Division. Ukazując je w nieco innym świetle udowadniają, że twórczość Iana Curtisa sprawdza się nie tylko w szarościach, ale także i w innej palecie barw. Idąc za ciosem Codeine w podobnym duchu ogrywają Atmosphere i wciąż trwamy w tym piękny śnie. Interpretacje te choć minimalistyczne i stonowane mogą się podobać. Mało tego, stanowią piękną ozdobę tego albumu. Ciekawie wypada też największy przebój Joy Division czyli Love Will Tear Us Apart, który odarto z ponurości i przerobiono na dość beztroską pioseneczkę. Ma to swój urok, zwłaszcza gdy wyśpiewywuje go głos Mirandy Stanton związanej w latach osiemdziesiątych z Factory Records. Grzechem byłoby także pominąć milczeniem cover Heart And Soul w wykonaniu Kendry Smith. Być może nie zaskakuje on niczym szczególnym, ale naznaczony jest taką kobiecą zmysłowością, która wlewa nieco ciepła w ten mroczny krajobraz. Niby nic, ale nie pierwszy to raz przekonujemy się o tym, że czasem niewielkim nakładem środków i sił przychodzi artystom stworzyć coś niezwykle frapującego. Niestety jest to też jedno z ostatnich interesujących spojrzeń na dorobek Joy Division bowiem następujące po nim utwory niczym szczególnym się nie wyróżniają. Brak więc tu spektakularnego finału, który sprawiłby, że zbieralibyśmy swe zęby w podłogi, ale i tak polecam sięgnąć po tę kompilację choćby tylko po to by wysłuchać tych kilku wyróżnionych przeze mnie artystów.

Jakub Karczyński
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz