16 kwietnia 2019

FIELDS OF THE NEPHILIM - LIVE IN WROCŁAW

Informacja o wrocławskim koncercie Fields Of The Nephilim spadła na mnie niczym grom z jasnego nieba. Ujrzeć na żywo tę legendę gotyckiego rocka to marzenie, które pielęgnowałem w sobie od wielu lat. Sposobności ich zobaczenia było co najmniej kilka, ale na przeszkodzie stawała lokalizacja koncertów. Gdy już zjawiali się w naszym kraju, wybierali zazwyczaj odległą (z mojej perspektywy) Warszawę. Jako młody chłopak nie miałem jeszcze w sobie tyle odwagi by wyprawić się do stolicy w pojedynkę. Żyłem więc sobie tym marzeniem, licząc na to, że być może kiedyś uda mi się je zrealizować. Lata mijały, a Fields Of The Nephilim wciąż pozostawali nieuchwytni. Zmieniło się to dopiero w tym roku, gdy ogłoszono, że grupa wystąpi w naszym kraju na jedynym koncercie i to nie w Warszawie, a w nieodległym Wrocławiu. Uznałem, że lepszej okazji już mieć nie będę.

Do stolicy Dolnego Śląska przybyłem ostatnim pociągiem, który gwarantował mi udział w tym wydarzeniu. Szybki spacer do miejsca mego docelowego noclegu, pozostawienie zbędnych rzeczy i w drogę na tramwaj, który bezpośrednio dowiózł mnie niemal pod drzwi sali A2. Byłem już tu na koncercie Petera Murphy więc obiekt ten nie stanowił dla mnie tajemnicy. Po przekroczeniu jego progu, skierowałem swe kroki do stoiska z gadżetami. Szybki ogląd sytuacji i już wiedziałem, że nic tam nie kupię bowiem ceny przyprawiały o zawał serca. Niedorzecznością było wydawać 100 zł na koszulkę, którą w Internecie można zakupić za połowę tej ceny. Bluzy z kapturem za 200 zł to już prawdziwy gwóźdź do trumny. Gdyby jeszcze cena gwarantowała jakość to nic bym nie mówił, ale niestety tak nie było. Zresztą tego typu garderoba nie jest już mi dziś do szczęścia potrzebna. Co innego płyty, te zawsze chętnie przygarnę pod swój dach. Niestety wybór był bardzo ograniczony i sprowadzał się do trzypłytowego koncertowego boksu "Ceremonies: Ad Mortem, Ad Vitam" (2012) oraz winylowego singla "Prophecy" (2016). I to właśnie on zainteresował mnie najbardziej choć sam utwór nie jest może szczególnie wybitny. Mimo to warto by go włączyć do swoich zbiorów, ale nie za cenę 100 zł. Bywam niekiedy szalony, ale w tym wypadku górę wziął zdrowy rozsądek więc odwróciłem się na pięcie i udałem się w kierunku sceny. 

Długo nie trzeba było czekać, aż wypełni się ona dźwiękiem. Zanim scenę objęli w swe władanie Fields Of The Nephilim, swoje przysłowiowe pięć minut miała Jordan Reyne. Niezwykle sympatyczna dziewczyna, która jak się okazało nagrała już w swym życiu całkiem pokaźną ilość płyt. Jej występ zrobił na mnie dość dobre wrażenie pomimo kilku technicznych zgrzytów, które to jednak składam na karb tremy. Artystka potrafiła wybrnąć z trudnych sytuacji w niezwykle uroczy sposób czym zjednała sobie publiczność. Jej instrumentarium było nad wyraz skromne gdyż ograniczało się do gitary, efektów zapętlających i głosu wokalistki. Nawet z tak ograniczonym zestawem dźwięków, Jordan dała radę przyciągnąć uwagę publiczności. We Wrocławiu promowała swój najnowszy album zatytułowany "Bardo" (2019), który to nagrała z polskimi muzykami. Album godzien uwagi tak samo jak i cała jej twórczość. Sama twierdzi, że wykonuje muzykę eksperymentalną choć moje skojarzenia biegły raczej do artystów w rodzaju Zola Jesus i szeregu innych panien odmalowujących swą muzykę w nieco ciemniejszych barwach.


Prawdziwy mrok nastał, gdy na scenie pojawili się oni. W kłębach dymu wyglądali jak zjawy, które raz po raz wyłaniają się z mroku by za chwilę zatopić się w nim całkowicie. Ktoś jednak chyba nie do końca przemyślał ten aspekt występu bowiem nie po to przychodzi się na koncert by oglądać kłęby dymu. Delikatne zadymienie w zupełności załatwiłoby sprawę. W tej scenerii najlepiej prezentował się gitarzysta, ubrany tak jak przystało na prawdziwego kowboja. Westernowa stylizacja nadawała odpowiedniego klimatu, zwłaszcza gdy ze sceny płynęły dźwięki z najbardziej kowbojskiej płyty w dorobku Fields Of The Nephilim jaką jest "Dawnrazor" (1988). Rozpoczęli od Intro (The Harmonica Man) będącego ozdobą klasycznego spaghetti westernu Sergio Leone "Pewnego razu na dzikim zachodzie" (1986). Trudno o lepsze wprowadzenie. Dreszcz na karku pojawił się już z pierwszymi dźwiękami Preacher Man. Wystarczyło zamknąć oczy by ujrzeć ten dziki zachód, gdzie w powietrzu znajduje się więcej ołowiu niż tlenu, a miejscowemu grabarzowi od natłoku roboty łopata przyrosła już do rąk. Niestety nastrój ten tak szybko jak się pojawił tak też szybko zniknął wraz z dźwiękami Trees Come Down. Z ręką na sercu przyznam, że nie jestem wielbicielem tego utworu i znalazłbym z dwadzieścia lepszych nagrań, które warto by umieścić w koncertowej rozpisce. Choćby takie Vet For The Insane z "Dawnrazor", które stanowi jeden z najjaśniejszych punktów tej płyty, a który to nie zabrzmiał tego wieczoru we wrocławskim klubie. Przy Endemoniada wiedziałem już, że akustyk nagłaśniający ten koncert zbyt pofolgował sobie z głośnością bowiem na pierwszy plan wysunięta była perkusja i gitara. O ile dźwięki gitary nie przeszkadzały, tak perkusja momentami wręcz ogłuszała słuchacza, że aż w uszach piszczało. Nie jest to tylko moje spostrzeżenie bowiem po koncercie przeczytałem kilka podobnych opinii. Czasem przeszkadzało to bardziej innym razem mniej, ale można było to zrobić zdecydowanie lepiej. Wraz z Love Under Will przenieśliśmy się na album "The Nephilim" (1988), na którym to w pełni objawił się już styl grupy. Tu po raz kolejny przyjemny dreszcz podniecenia przeszył moje ciało, a świadomość uczestnictwa w tym niezwykłym misterium była najwyższą nagrodą. To był zdecydowanie jeden z bardziej udanych momentów tego koncertu. Po nim dosłownie na jeden moment powróciliśmy do ich debiutanckiej płyty, aby wysłuchać tytułowego nagrania. Ten ponad siedmiominutowy kolos zabrzmiał bardzo majestatycznie choć momentami uszy krwawiły od dźwięku perkusji. Balsamem dla nich okazał się Moonchild, który zelektryzował zgromadzony tłum. To chyba podczas tego utworu, ktoś próbował nawet rozkręcić pogo wprawiając mnie w lekkie zdziwienie bo czego jak czego, ale pogo na koncercie Fields Of The Nephilim się nie spodziewałem. Moonchild niesamowicie ożywił ten koncert. Widać wiele osób czekało na te dźwięki, tak jak ja w skrytości ducha czekałem na nagranie The Watchmen. Jak się okazało nie były to płonne nadzieje. Ku mojej ogromnej radości zabrzmiało ono zaraz po Księżycowym dziecku i przyniosło ze sobą mnóstwo pięknych emocji i wspomnień, gdy dopiero zaczynałem odkrywać tę muzykę. Cieszę się, że znalazło się też miejsce dla nagrania Psychonaut, do którego zrealizowano przed laty niesamowicie psychodeliczny teledysk. Na wrocławskiej ziemi zabrzmiało równie majestatycznie i przebojowo. Nikt chyba nie przypuszczał, że oto dotarliśmy niemal do kresu podróży. Na finał zespół przygotował jednak nie lada atrakcję bowiem sięgnął po najbardziej rozbudowaną kompozycję z albumu "The Nephilim" jaką jest Last Exit For The Lost. Chyba nikt nie czuł się rozczarowany bo to przecież utwór z gatunku "klękajcie narody". Nakręcający się niczym sprężyna. Od spokojnego wstępu, aż po wybuchowy finał. Przyznam, że czułbym się bardzo niepocieszony gdyby zabrakło tej kompozycji we Wrocławiu. Można więc powiedzieć, że wisienka z tego tortu okazała się nad wyraz smaczna. Czy można było oczekiwać więcej? Byli tacy co twierdzili, że tak i twardo stali wyczekując bisów. Ich cierpliwość została po chwili nagrodzona najświeższym nagraniem jakim jest Prophecy. To całkiem zgrabny utwór choć nie ma w sobie tyle uroku co wspomniany Moonchild czy Blue Water, które tego wieczoru nie dostąpiło jednak zaszczytu prezentacji scenicznej. Więcej szczęścia miało Mourning Sun, jedyny akcent z ostatniej studyjnej płyty zespołu. Niestety nie zabrzmiał on tak doskonale jak na albumie, toteż po jego wybrzmieniu opuszczałem salę z lekkim poczuciem niedosytu.

To na co można by narzekać poza wspomnianą głośnością i kłębami dymu, to z pewnością długość tego koncertu. Trwał on nieco ponad godzinę, choć Fields Of The Nephilim chyba nigdy nie rozpieszczali fanów w tym względzie. Rzut oka na rozpiskę londyńskiego koncertu z 1988 pozwala stwierdzić, że nie były one wcale dłuższe. Co ciekawe, lista utworów bardzo przypomina to czego dane nam było wysłuchać we Wrocławiu z pominięciem rzecz jasna rzeczy, które stworzono po 1988 roku.  Pokrywa się aż osiem z czternastu kompozycji. Żałuję jednak, że nie znalazła się choć jedna nuta z "Elizium" (1990), który to album ukochałem sobie nad wyraz mocno. Widać nie można mieć wszystkiego. Cieszy za to dobra forma Carla McCoya, jego głos nie zmienił się nic a nic, tak jak i jego fizjonomia. No może nieco więcej siwych włosów na głowie, ale kto by się tym przejmował.

Kończąc już tę relację wyrażę zadowolenie, że oto spełniło się jedno z moich koncertowych marzeń. I choć nie był to występ perfekcyjny, tak pod względem brzmienia jak i repertuaru, to nie myślę narzekać. Wszak nie zabrakło pięknych momentów, dla których warto było pofatygować się do stolicy Dolnego Śląska, choćby tylko po to, aby poczuć te kilka dreszczy na karku. Liczę na to, że zawitają jeszcze kiedyś do naszego kraju, a wtedy kto wie czym nas uraczą. Może zagrają to, czego nie dane nam było usłyszeć we Wrocławiu i zabiorą nas w końcu do upragnionego Elizium.

Jakub Karczyński

PS Specjalne ukłony i podziękowania dla Andrzeja Olechnowskiego, który wyraził zgodę na umieszczenie swoich fotografii w niniejszej relacji. Dzięki temu zamiast kłębów dymu, możemy podziwiać sylwetki muzyków w pełnej krasie. Kłaniam się za to w pas.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz