14 lutego 2018

AZTEC CAMERA - KNIFE (1984)

Za oknem piękne słońce raduje nie tylko oczy, ale i duszę. W końcu to znak, że do wiosny już coraz bliżej. W taki dzień jak dziś mam ochotę posłuchać czegoś co kojarzy mi się właśnie z tą porą roku, ale wyjątkowo nie będzie to Talk Talk. Tym razem sięgnąłem po szkocki zespół Aztec Camera, który nie wiedzieć czemu jakoś umknął mej uwadze. Odkryłem go stosunkowo niedawno i stopniowo krok po kroku zagłębiam się w ich dyskografię. Rodzima wersja Wikipedii poświęca mu dosłownie jedno zdanie. Tak, tak nie przewidzieliście się. Jedno marne zdanie. Wstyd. Z tej też przyczyny trzeba było zdmuchnąć kurz z kilku tradycyjnych encyklopedii muzycznych, aby wyczytać nieco więcej o tej grupie. Zacząłem od pozycji "Lata osiemdziesiąte" Colina Larkina, która jednak nie jest wydawnictwem idealnym bowiem zdarzyło mi się już przyłapać ją na kilku błędach. Z braku innych źródeł informacji, postanowiłem zaryzykować mając jeszcze w odwodzie dużo rzetelniejszą "Wielką rock encyklopedię" Wiesława Weissa. Do odtwarzacza zapakowałem widoczny na zdjęciu album, będący ich drugą pozycją w dyskografii i wyruszyłem w nieznane.

Wedle słów pana Larkina album "Knife" (1984) nie olśnił niczym nowym, ale czy każda kolejna płyta od razu musi być odkrywcza? Nie wystarczy, że będzie równie dobra jak poprzednia? Owszem nie za bardzo przepadam za zespołami, które grają ciągle to samo, ale przy dwóch, no może trzech podobnych płytach jestem jeszcze w stanie przełknąć brak nowatorstwa czy rozwoju. Czasem próby bycia za wszelką cenę na czasie kończą się katastrofą jak w przypadku nieodżałowanej grupy Pure Reason Revolution. Z kolei pan Weiss określił niniejszą płytę jako solidną, ale trochę przyciężką i nie tak wdzięczną jak poprzednie nagrania zespołu. Przyciężką? Przyciężki to może być doom metal, a muzyka, która wypełnia album "Knife" jest zwiewna i lekka jak piórko więc trudno mi się zgodzić z Szanownym Panem Redaktorem. Być może gdy zapoznam się z ich debiutem to przyjdzie mi odszczekać te słowa, ale póki co trzymam się swojej wersji. Zresztą wszystkie skojarzenia jakie mam z tą grupą dotyczą zespołów, których twórczość mógłbym śmiało określić jako zwiewną, lekką (nie mylić z błahą) i pogodną jak letnie niebo. Aztec Camera to coś jakby zespolenie twórczości trzech grup - Talk Talk, Prefab Sprout i Spandau Ballet. Brzmi intrygująco? I tak też jest. Jeśli dodać jeszcze do tego fakt, że album wyprodukował sam Mark Knopfler to już nie sposób przejść obok niego obojętnie. Muzyka Aztec Camera ma w sobie taką naturalną bezpretensjonalność, lekkość i styl. Słucha się tego jednym tchem i to nie tylko z uwagi na fakt, że album trwa niespełna czterdzieści minut. Nie sposób się nim znudzić bo dźwięki wypływające z głośników pomimo że melodyjne i na swój sposób przebojowe, nie mają w sobie nic z jednorazowości obecnych przebojów. Mnie w pierwszym podejściu najbardziej urzekło nośne Still On Fire oraz nieco karaibski All I Need Is Everything. Co ciekawe, oba nagrania zostały wytypowane na single promujące niniejsze wydawnictwo. Wybór jak najbardziej słuszny i godny pochwały. Następnie odkryłem uroki takich nagrań jak The Back Door To Heaven oraz doceniłem zadumany charakter Backwards And Forwards. Z nagrań osnutych mgiełką melancholii największe wrażenie zrobił jednak na mnie Knife, dziewięciominutowy kolos wieńczący album i pozostawiający słuchacza w takim miłym zawieszeniu. Jest więc czas by przetrawić wszystko to z czym przed momentem mieliśmy do czynienia. Sporo tu do odkrywania stąd też polecam ten album cierpliwemu odbiorcy choć i niecierpliwy powinien również się w nim rozsmakować.

Czas spędzony w towarzystwie grupy Aztec Camera z pewnością nie jest czasem straconym. Muzyka świetnie dopełnia piękne, słoneczne dni i dobrze nastraja mentalnie na resztę dnia. I choć nie jest to płyta, przy której uginają się kolana, to i tak warto się z nią zapoznać choćby po to by przypomnieć sobie co to znaczy szlachetny pop. Poza tym jak powszechnie wiadomo w miłym towarzystwie czas szybciej i przyjemniej płynie. O wartości tego albumu niech zaświadczy też fakt, że po jego gruntownej eksploatacji, nabrałem chęci na kontynuację tej podróży tyle, że w towarzystwie innych albumów grupy. W drodze są więc już trzy inne wydawnictwa, które wkrótce wzbogacą nie tylko moją kolekcję, ale mniemam, że i życie. Czego się nie robi, aby tylko wyruszyć w kolejną ekscytującą podróż w poszukiwaniu fragmentów swojej duszy.

Jakub Karczyński

4 komentarze:

  1. posłuchasz kolejnych płyt Azteków - i zawiedziesz się. To już lepiej znajdż jedyną płyte The La's. Poszukaj Smithereens, poszukaj Blue Aeroplanes, The Chills...
    peiter

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za rekomendacje. Wszystkie fajne, ale w pierwszej kolejności postawiłem na Blue Aeroplanes, których to album "Swagger", kupiłem za jakieś grosze. Zachwyciła mnie zwłaszcza piosenka "... And Stones". Ciekawe jak reszta płyty. Z The Chills stawiam zdecydowanie na nagranie "Pink Frost", które ma świetny klimat. A co do Aztec Camera to zobaczymy jak to tam z ich pozostałymi albumami jest. Czekam właśnie na ich dostarczenie.

      Usuń
  2. Z Blue Aeroplanes preferuję utwory w stylu R.E.M. np całą płyte Beatsongs z 1991 z przewspaniałym "Colour Me". "Pink Frost" też uwielbiam, ale - znowu - The Chills najlepiej wychodziły podróbki stylu R.E.M. - i tutaj mam Ci do zaproponowania majstersztyk gitarowego janglepopu: "Heavenly Pop Hit"
    peiter

    OdpowiedzUsuń
  3. p.s. jeżeli znowu będziesz recenzował jakieś jangle guitar klimaty, możesz liczyćna kolejne rekomendacje z mojej strony. jest tego miiiilion :)
    peiter

    OdpowiedzUsuń