Nie pamiętam dokładnie kiedy do mojego domu trafiła pierwsza płyta kompaktowa. Odtwarzacz zawędrował pod strzechę chyba jakoś w ostatnich latach szkoły podstawowej. Nie był to żaden markowy sprzęt, ale na początek wystarczył. Miał jedną szufladę na płytę CD oraz dwie kieszenie na kasety. Było to o tyle istotne, że w tamtym czasie na porządku dziennym było masowe pożyczanie i przegrywanie kaset. W końcówce lat dziewięćdziesiątych kaseta magnetofonowa wciąż jeszcze miała się dobrze i stanowiła podstawowy nośnik dla muzyki w naszym kraju. Płyty CD były drogie, więc pozostawały poza moim zasięgiem finansowym. Stąd też jeszcze na początku liceum inwestowałem w taśmy. Nie znaczy to, że nie miałem żadnych płyt. Wraz z zakupem odtwarzacza ojciec zadbał o to by było czego na nim posłuchać. Niestety nie przejmował się zbytnio jakością tych płyt więc zainwestował w jakieś podrzędne składanki. Szata graficzna była żadna, ale nie spędzało mi to wtedy snu z powiek, liczyła się przecież muzyka, a ta była wyborna. Nie wiem czym kierował się mój ojciec nabywając te płyty, ale z perspektywy czasu muszę przyznać, że trafił doskonale. Wśród owych składanek był wybór najlepszych nagrań Pink Floyd, Deep Purple i Eltona Johna. Co prawda Eltona jakoś nie udało mi się obdarzyć większym uczuciem, ale za to dwie wcześniejsze grupy wpadły mi nie tylko w ucho, ale i zapadły w serce. Musiało minąć jednak jeszcze sporo czasu, nim na mojej półce z płytami zagościły ich katalogowe albumy. W międzyczasie przyszło mi jeszcze rozstać się ze sprzętem muzycznym. Po tym gdy zorientowałem się, że jego funkcją specjalną było
zarysowywanie płyt, podjąłem decyzję uzbierania pieniędzy na coś
porządniejszego. Za ogromną jak mi się wówczas wydawało sumę (900
zł dla licealisty to nie byle co), kupiłem wieżę, która służy mi do
dziś dnia. Poza pięciopłytową zmieniarką, obsługuje także format mp3 i co istotne, ma jeszcze kieszeń na kasetę. W dobie powrotu tego nośnika do łask mogę powiedzieć, że jestem na niego przygotowany. Nie wiem jednak co musiałoby się stać, abym znów sięgnął po kasety magnetofonowe. Nostalgia nostalgią, ale przecież chyba nikt nie wierzy w to, że ten nośnik jest w stanie ponownie zawojować świat. Niemniej nie o kasetach, a o srebrnych płytach miał być ten wpis. Wróćmy więc do podstawowego wątku.
Pierwszą prawdziwie oryginalną płytę otrzymałem od mojej ówczesnej dziewczyny, a była to ścieżka dźwiękowa do serialu "Robin z Sherwood" czyli inaczej mówiąc album "Legend" (1984) irlandzkiej grupy Clannad. Przepiękna płyta. Jeden z albumów, dla których warto było przyjść na ten świat. Mam ten egzemplarz po dziś dzień i wracam sobie do tej muzyki od czasu do czasu. Kolejnych płyt już niestety nie pamiętam, a szkoda bo byłoby fajnie przypomnieć sobie jak tworzyła się kolekcja. Zapiski takie zacząłem robić dopiero niespełna trzy lata temu. To co było wcześniej przepadło gdzieś w pomrokach dziejów, w których to pozostanie jak mniemam na wieki. Gdyby jednak ktoś przymusił mnie do wytężenia pamięci, to jako drugą płytę w mojej kolekcji wskazałbym The Cure "Boys Don't Cry" (1979). Amerykański odpowiednik debiutu grupy, wzbogacony między innymi o nagranie tytułowe będące jednym z bardziej rozpoznawalnych nagrań w ich dorobku. Warto więc mieć obie wersje, aby nie być stratnym o kilka utworów. Na pierwszy ogień polecam "Boys Don't Cry", która jest wartościowsza pod względem repertuaru jak i lepiej skompilowana od swojego europejskiego brata bliźniaka. Nawet okładka jest lepsza, choć również nijak ma się ona do zawartości płyty. Mam to szczęście, że pomimo upływu tylu lat nie pozbyłem się tego egzemplarza. Doskonale pamiętam gdzie go kupiłem (sklep płytowy "Neon" w Gostyniu) oraz okoliczności jej nabycia. Zafascynowany utworem Burn ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Kruk", zapragnąłem poznać inne nagrania tego dziwnego zespołu. Jedyną płytą jaką oferował "Neon" był właśnie album "Boys Don't Cry". Kupiłem w ciemno. Nie muszę chyba mówić, że nie takiej muzyki się spodziewałem niemniej wraz z upływem czasu, doceniłem tę surowość w brzmieniu grupy The Cure. Ten minimalizm ma również sporo uroku tak jak i młodzieńczy głos Roberta Smitha.
Co było płytą numer trzy nie myślę rozstrzygać. W pamięci nie został nawet ślad więc wszelkie próby rekonstrukcji wspomnień, przypominałyby raczej błądzenie w gęstej mgle. Zresztą wtedy nawet nie podejrzewałem, że po latach zbiór płyt kompaktowych rozrośnie się tak bardzo, że przestanę je liczyć, a co dopiero, że będę chciał wrócić pamięcią do tych pierwszych w kolekcji. Tak więc gdy ktoś pyta mnie ile tych płyt jest to szczerze odpowiadam, że nie wiem. Przypuszczam, że przedział ten zasadza się między 1500 - 1700 sztuk. Nie jest to jeszcze jakaś powalająca ilość, ale wystarczająca na tyle by odechciewało się to człowiekowi liczyć. Od zakupu pierwszej płyty minęło już jakieś szesnaście lat, a miłość do kompaktów u mnie wciąż żywa. Nawet modne analogi nie były w stanie w tym aspekcie nic zmienić. Cóż poradzić, jak widać stara miłość nie rdzewieje.
Pierwszą prawdziwie oryginalną płytę otrzymałem od mojej ówczesnej dziewczyny, a była to ścieżka dźwiękowa do serialu "Robin z Sherwood" czyli inaczej mówiąc album "Legend" (1984) irlandzkiej grupy Clannad. Przepiękna płyta. Jeden z albumów, dla których warto było przyjść na ten świat. Mam ten egzemplarz po dziś dzień i wracam sobie do tej muzyki od czasu do czasu. Kolejnych płyt już niestety nie pamiętam, a szkoda bo byłoby fajnie przypomnieć sobie jak tworzyła się kolekcja. Zapiski takie zacząłem robić dopiero niespełna trzy lata temu. To co było wcześniej przepadło gdzieś w pomrokach dziejów, w których to pozostanie jak mniemam na wieki. Gdyby jednak ktoś przymusił mnie do wytężenia pamięci, to jako drugą płytę w mojej kolekcji wskazałbym The Cure "Boys Don't Cry" (1979). Amerykański odpowiednik debiutu grupy, wzbogacony między innymi o nagranie tytułowe będące jednym z bardziej rozpoznawalnych nagrań w ich dorobku. Warto więc mieć obie wersje, aby nie być stratnym o kilka utworów. Na pierwszy ogień polecam "Boys Don't Cry", która jest wartościowsza pod względem repertuaru jak i lepiej skompilowana od swojego europejskiego brata bliźniaka. Nawet okładka jest lepsza, choć również nijak ma się ona do zawartości płyty. Mam to szczęście, że pomimo upływu tylu lat nie pozbyłem się tego egzemplarza. Doskonale pamiętam gdzie go kupiłem (sklep płytowy "Neon" w Gostyniu) oraz okoliczności jej nabycia. Zafascynowany utworem Burn ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Kruk", zapragnąłem poznać inne nagrania tego dziwnego zespołu. Jedyną płytą jaką oferował "Neon" był właśnie album "Boys Don't Cry". Kupiłem w ciemno. Nie muszę chyba mówić, że nie takiej muzyki się spodziewałem niemniej wraz z upływem czasu, doceniłem tę surowość w brzmieniu grupy The Cure. Ten minimalizm ma również sporo uroku tak jak i młodzieńczy głos Roberta Smitha.
Co było płytą numer trzy nie myślę rozstrzygać. W pamięci nie został nawet ślad więc wszelkie próby rekonstrukcji wspomnień, przypominałyby raczej błądzenie w gęstej mgle. Zresztą wtedy nawet nie podejrzewałem, że po latach zbiór płyt kompaktowych rozrośnie się tak bardzo, że przestanę je liczyć, a co dopiero, że będę chciał wrócić pamięcią do tych pierwszych w kolekcji. Tak więc gdy ktoś pyta mnie ile tych płyt jest to szczerze odpowiadam, że nie wiem. Przypuszczam, że przedział ten zasadza się między 1500 - 1700 sztuk. Nie jest to jeszcze jakaś powalająca ilość, ale wystarczająca na tyle by odechciewało się to człowiekowi liczyć. Od zakupu pierwszej płyty minęło już jakieś szesnaście lat, a miłość do kompaktów u mnie wciąż żywa. Nawet modne analogi nie były w stanie w tym aspekcie nic zmienić. Cóż poradzić, jak widać stara miłość nie rdzewieje.
Jakub Karczyński