26 marca 2017

CAMOUFLAGE - SPICE CRACKERS (1995)

Nie wiem z jakim odbiorem spotkała się w 1995 roku płyta "Spice Crackers", ale wydaje mi się, że mogła stanowić dość spore zaskoczenie dla fanów i to nie koniecznie in plus. Coś na miarę szoku jaki wywołała płyta "Metamorphosis" grupy Xymox, odsądzana od czci i wiary po dziś dzień. To co nie sprawdziło się w przypadku Holendrów, zaprocentowało z nawiązką pod palcami Niemców. Ktoś powie, że obie te płyty to nic więcej jak bezmyślna łupanina nadająca się tylko do tego by katować tym więźniów w zakładach karnych, ale jak sądzę będzie to opinia nie do końca sprawiedliwa. Zwłaszcza w przypadku Camouflage, które sporo zaryzykowało odchodząc od swojego wypracowanego stylu i kierując uwagę w bardziej transowe rejony. Czyżby zwykły koniunkturalizm? Wszakże to właśnie w Niemczech na początku lat dziewięćdziesiątych zanotowano wzrost popularności muzyki techno i acid house. Wydaje się, że zwłaszcza ten ostatni gatunek ostro namieszał naszym bohaterom w głowach. I choć było to nowe otwarcie dla grupy, poszerzające granice ich muzycznego uniwersum to jak na ironię album okazał się komercyjną klapą. Na tyle wielką, że każdy z muzyków poszedł w swoją stronę, porzucając szyld grupy na długich osiem lat.

Muzyka na "Spice Crackers" może faktycznie zaskakiwać swoją odmiennością, ale słuchając jej obecnie, warto spojrzeć na nią nieco łaskawszym okiem. I nie chodzi mi tu wcale o dawanie jej jakiejś taryfy ulgowej, ale o szersze spojrzenie na jej zawartość. Na tle pozostałej twórczości grupy jest to pierwsza tak odważna i naprawdę udana próba wybicia się na niepodległość. Chyba panowie z Camouflage mieli dość życia w cieniu grupy Depeche Mode i zapragnęli obrać bardziej indywidualny kurs. Wybrali się więc w podróż do nieznanych zakątków naszej galaktyki, zabierając tam ze sobą słuchaczy. Szkoda, że tak nielicznych. Tym bardziej cieszy fakt, że płyta pomimo upływu tylu lat, wciąż doskonale się broni i zaryzykuję śmiałą tezę, że stanowi najjaśniejszy punkt w całej dyskografii zespołu. Niezwykle spójna muzycznie i niewątpliwie dobrze przemyślana konstrukcja płyty sprawia, że albumu słucha się niezwykle przyjemnie. Pomimo wypełnienia jej niemal po same brzegi, nie ma mowy o znużeniu czy zmęczeniu materiałem. Słuchając jej miałem wrażenie odbywania niezwykłej, kosmicznej podróży do miejsc nigdy przeze mnie nie odwiedzanych. Przetworzenie elementów własnego stylu i splecenie ich z muzyką z nie znowu tak odległych galaktyk muzycznych, zaprocentowało z nawiązką. Szkoda, że wyłącznie w wymiarze artystycznym, ale tak to czasem bywa, że nie zawsze udaje zdobyć się oba szczyty. Jednakże sukces, popularność i pieniądze szybko przemijają, a piękna muzyka zostaje z nami na zawsze. Szkoda, że nie wszyscy artyści o tym pamiętają. Wróćmy jednak do zawartości albumu "Spice Crackers", bo to ona jest tutaj najważniejsza. Warto docenić nie tylko odwagę zespołu w podejmowaniu nowych wyzwań, ale i samą muzykę, której poszczególne elementy składają się na niezwykle spójną całość. Lubię takie płyty, na których trudno wskazać najlepsze nagrania bowiem całość stoi na bardzo wyrównanym poziomie. Nie jest to jednak jakaś bezkształtna masa, która jednym uchem wchodzi, a drugim wychodzi. Co to, to nie. Tutaj każda kompozycja ma swój charakter (może z wyjątkiem tytułowego nagrania otwierającego album), który zaznacza się zarówno podczas wyrywkowego słuchania poszczególnych utworów jak i wtedy gdy nastawiamy album chcąc go przerobić "od deski do deski". Tutaj nie ma letnich utworów. Letnia, to może być co najwyżej woda w kranie, a muzyka ma poruszać, intrygować i inspirować. Ma otwierać człowiekowi w głowie kolejne drzwi i zabierać go w podróż na drugą stronę lustra. Taka też jest ta płyta, po wysłuchaniu której rozglądamy się nerwowo za pilotem, aby ponownie wcisnąć guzik z napisem play. Mam nadzieję, że słuchanie tej muzyki dostarczy wam równie wiele radości co mnie. Gdybyście jednak nie poczuli tych emocji to znak, że nie pisany był wam ten kosmiczny szlak.

Na koniec pozostaje mi jeszcze wyrazić nadzieję, że nie jestem osamotniony w tym zachwycie. Jeśli macie otwarte i chłonne umysły, gotowe by wyruszyć w tą niezwykłą podróż, to serdecznie zapraszam na pokład statku. Być może i wy dacie ponieść się tej muzyce na prawdziwe kosmiczne rubieże. Jeśli jednak nie w głowie wam muzyczne eksperymenty i wyprawy, to nie odrywajcie swych nóg od podłoża. Niemniej stracicie wtedy szansę na to by przekonać się czy przypadkiem nie omija was właśnie coś naprawdę istotnego.

Jakub Karczyński

2 komentarze:

  1. Jako stary fan Depeche Mode oraz Camouflage, to album Spice Crackes w 1995 roku od razu przypadł mi do gustu. Pewnie dlatego, że o depeszach nie było nic wiadomo czy będą dalej istnieć. David Gahan pogrążał się ze swoim życiem, a reszta kapeli milczała. Camouflage wydała właśnie ten ambitny album. Nowe dźwięki i nowe aranżacje tak bardzo ze sobą współgrały. Podoba mi się to zdanie autora "Słuchając jej miałem wrażenie odbywania niezwykłej, kosmicznej podróży do miejsc nigdy przeze mnie nie odwiedzanych." Całkowicie się z tym zgadzam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muzyce Camouflage często zarzucano, że jest kopią tego co robi Depeche Mode i sporwadzano ich do roli niemal cover bandu. Tym albumem udowodnili, że mieli też swoje aspiracje artystyczne, które starali się realizować. Doceniam takie zespoły, które potrafią wyjść ze sfery swojego komfortu i udać się na eksplorację nowych terenów muzycznych nie mając do końca pewności co ich czeka. Choć ponieśli porażkę komercyjną to z pewnością zwyciężyli jako artyści i choćby za to należy im się szacunek.

      Usuń