Geneza nazwy grupy The Cassandra Complex jest jasna i czytelna dla wszystkich tych, którzy czytali "Illiadę" Homera, bądź chociaż zetknęli się z fragmentami tego dzieła. Pozostałym należy się słówko wyjaśnienia. Termin kompleks Kassandry, wywodzi się z mitologii greckiej i dotyczy córki króla Troi, w której to zakochał się bóg Apollo. W imię tej miłości, obdarzył on ją darem przewidywania przyszłości. Niestety, Kassandra odrzuciła jego zaloty ściągając na siebie jego gniew. Wzgardzony Apollo, rzucił na nią przekleństwo, które sprawiało, że ludzie nie dawali wiary jej przepowiedniom. Pomimo wiedzy o zbliżającej się zagładzie miasta, nie mogła przekonać mieszkańców do swych wizji, ani zmienić biegu wydarzeń. Tyle jeśli chodzi o mitologię. Skupmy się teraz na grupie brytyjskich muzyków, którzy w 1980 roku postanowili zawiązać zespół o nazwie The Cassandra Complex. Muzyka jaką zaproponowali była mieszanką stylów łączących zarówno post punk, gotyckiego rocka, dark wave, a nawet industrial. Wszystkie te style miały swój punkt wspólny - mrok. Pomimo, że grupa ceniona jest w wielu kręgach muzycznych, nigdy nie zyskała na tyle dużej popularności, aby zaistnieć obok gigantów tej sceny. Nie przeszkadzało to jednak grupie nagrywać kolejnych albumów i być aktywną do dziś dnia. Choć jej dorobek płytowy zamyka się w liczbie siedmiu albumów studyjnych, to nie jest powiedziane, że to ich ostatnie słowo. Co prawda od wydania płyty "Wetware" (2000), ostatniej w ich dorobku, mija właśnie piętnaście lat, ale jak udowodniło Fields Of The Nephilim, nadzieja umiera przecież ostatnia. W oczekiwaniu na kolejny album, przyjrzyjmy się płycie "Wetware".
Zaczyna się naprawdę imponująco, od nagrania Valis, które otwiera przed nami bramy do cyberpunk'owego świata znanego choćby z kart powieści William'a Gibson'a. Do tego dochodzi równie mroczny i głęboki głos wokalisty, który spina elementy tej gotyckiej konstrukcji w imponującą całość. I nie myślcie sobie, że to jakieś smętne, trzecioligowe popłuczyny, bo tak energetycznego i zarazem klimatycznego utworu może pozazdrościć im niejeden pierwszoligowy zespół. Spore wrażenie robi też kolejne nagranie, którym jest Twice As Good. Podbite tanecznym rytmem, świetnie łączy gotycką atmosferę z elektronicznymi eksperymentami grupy. Oba te nagrania mogłyby być sporymi przebojami na niezależnych listach przebojów, bo mają ku temu wszelkie predyspozycje. Nieco mniej ciekawie wypada nagranie N.U.D. , które to wkracza w bardziej industrialną strefę dźwięków. Także Bad Faith nie za wiele wnosi do obrazu płyty. W zasadzie takim języczkiem u wagi jest tu transowy klimat, który napędza cały utwór. Jednak najlepsze dopiero przed nami. Pięknie robi się już za sprawą mitycznego fenix'a (Phoenix), który wzlatuje wysoko w niebo, a wraz za nim wznosi się i muzyka. Zwróćcie też uwagę na nagranie When I Fall In Love, udowadniające, że siła tkwi w prostocie. Nie potrzeba żadnych skomplikowanych struktur, aby uzyskać imponujący efekt. Co by nie mówić, mają panowie smykałkę do komponowania pięknych utworów. Nawet jeśli porywają się oni na nieco bardziej skomplikowane dźwięki, nie wyzbywają się oni melodii, które to są ich wielkim atutem. Przykładem mogą tu być nagrania My Possession oraz Dione Fortune, który to jest wariacją na temat O Fortuna Carl'a Orff'a. Końcówka płyty to już prawdziwy taniec gigantów. Te ponad ośmiominutowe kolosy stanowią prawdziwe wyzwanie dla słuchacza, nie tylko ze względu na czas trwania, ale i na dźwięki tu zawarte. Zarówno Never jak i Blood Vessel, trudno uznać za szczególnie porywające. No może pierwsze z nich jeszcze jakoś się broni, ale drugie z nagrań ciągnie się niemiłosiernie, nie dając żadnej nadziei na koniec. Po sforsowaniu tych wielkich, muzycznych gór, naszym oczom ukazuje się ostatnia, ale i największa góra. Na szczęście z wszystkich trzech kolosów, prezentuje się ono najprzystępniej. It's OK daje nam w końcu chwilę wytchnienia i relaksu, który przyda się każdemu, kto dotrwał do końca tej wcale przecież nie najkrótszej płyty (66:26). Dobrze też sprawdzi się na koniec ciężkiego dnia, gdy słońce chowa się już za horyzontem, oznajmiając nam, że oto właśnie nastał zasłużony czas odpoczynku.
Powrót po siedmioletniej nieobecności albumem "Wetware", był na pewno sporym wyzwaniem i swoistym testem dla grupy. Nie było przecież pewności, że jest do czego i do kogo wracać. Dawni fani mogli przecież już zapomnieć o grupie, a podjęty przez zespół wysiłek mógł okazać się zbędny. Niestety, trudno mi powiedzieć jak został przyjęty ten album i czy odzew był taki na jaki liczyła grupa. W tej sprawie trzeba by zasięgnąć języka u samego zespołu. Faktem jest, że po wydaniu tej płyty, nastała wydawnicza cisza, która trwa do dziś. Czy doczekamy się następcy albumu "Wetware"? Mam nadzieję, że tak, bo wydaje mi się, że grupa The Cassandra Complex nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Jakub Karczyński