28 listopada 2024

MUZYCZNE TROPY TOMKA B.


Dzień 26 listopada minęła kolejna rocznica urodzin Tomka Beksińskiego. Nie przywiązywał on co prawda do nich szczególnej uwagi, lecz w tym roku na torcie pojawiłyby się dwie szóstki. Znając nieco przewrotną naturę Tomka, to pewnie nie odmówiłby sobie przyjemności dołożenia do tej liczby jeszcze jednej szóstki. Pamiętam jak ubolewał, że jego karta członkowska towarzystwa wampirycznego, miała bodajże numer 656, a nie 666. Mieć kartę z takim numerem to byłoby dopiero coś. Tomek chyba nawet pisał do tego towarzystwa w tym temacie, ale nie pamiętam już, co mu odpisali. 

Tomka nie ma już z nami od dwudziestu czterech lat, a pamięć wciąż o nim żywa. Przestrzeń po nim jednak nie zabliźniona. Ile to już lat zapełniamy tę pustkę, a ona wciąż tak samo wielka. Tej straty nie da się niczym zastąpić. Nikomu jak do tej pory nie udało się wejść w buty Tomka by kontynuować ten marsz. Chętnych zapewne nie brakowało, lecz poprzeczka zawieszona zbyt wysoko. 

Z głośników wybrzmiewa właśnie wspaniała płyta "Sounds In The Attic" (1989) grupy Little Nemo. Ten francuski zespół, poznałem rzecz jasna, za sprawą starej audycji Tomka. Zachwycał się w niej kilkoma nagraniami z tejże płyty, które i mnie skradły serce. Szybko postarałem się zdobyć je w formie CD, bo przecież to kod mojego DNA. Od tygodnia znów zgłębiam jej uroki, a przy okazji, szykuję się do zakupu dwóch innych wydawnictw, z których jedno odkrył dla mnie niedawno Marek Niedźwiecki, a drugie znów należy zapisać na konto Tomka. Póki co, nie zdradzam szczegółów, ale z pewnością pochwalę się nimi, jak już je zdobędę. Lubię takie odkrycia, które trafiają człowieka, niczym grom z jasnego nieba. To właśnie one spędzają mi później sen z powiek i dręczą samą świadomością swego istnienia. Z drugiej strony, są też największymi ozdobami mojej kolekcji, do których to powracam z ogromną przyjemnością. Ileż to takich płyt, zawdzięczam audycjom Tomka Beksińskiego, tego już niestety nie zliczę, ale pokaźna część moich zbiorów, nosi jego ślad. Cieszy mnie, że muzyka ta, wciąż rezonuje tak w ludziach, jak i w radiowym eterze (audycje Mateusza Tomaszuka). Z przyjemnością odnotowuje fakt, że coraz młodsze pokolenia sięgają po te płyty i odkrywają je dla siebie. Jak widać, muzyczna spuścizna Tomka ma się całkiem nieźle, szkoda tylko, że nie ma kto nam o niej tak pięknie opowiadać.


Jakub Karczyński


PS Kawiarnia wspierająca "Czarne słońca", czynna pod adresem: https://buycoffee.to/czarne-slonca

22 listopada 2024

SIOSTRY, DZIEWICE I MISJONARZE


Zaokienna szarość nieba może nie jest zbyt malowniczym widokiem, za to przy takiej pogodzie, świetnie słucha się płyt podszytych melancholią. Te jesienne dźwięki wchodzą wtedy w człowieka jak nóż w masło. Odgrzebałem w związku z tym kilka staroci, nie zapominając jednocześnie też i o nowych wydawnictwach. W ostatnich dniach wyjąłem ze skrzynki najświeższe dzieło byłego lidera Virgin Prunes. Gavin Friday wydał swój ostatni album trzynaście lat temu, więc fani nie mieli łatwego życia. Podobnie jak w przypadku The Cure, okres posuchy był wyjątkowo długi. Na szczęście, mamy to już za sobą. W końcu możemy rozkoszować się nowymi dźwiękami, a przy okazji odkurzyć kilka starszych tytułów z jego katalogu. Polecam szczególnie płytę "Shag Tabacco" (1995), która to jest chyba najbliższa memu sercu. Poza muzyką Gavina nastawiłem sobie mój najnowszy nabytek z giełdy płytowej, którą to jest A Tribute To: The Sisters Of Mercy. First And Last And Forever. Jakoś tak życzliwiej zacząłem spoglądać na tego typu płyty, choć wiadomo, że większość wykonań nie umywa się do oryginałów. Niemniej, czasem znajdzie się tam jakaś perełka, która wlewa w człowieka nową wiarę. Pamiętacie pewnie, że niedawno entuzjastycznie rozpisywałem o hołdzie dla Virgin Prunes, więc idąc za ciosem, postanowiłem zakupić w ciemno także i ten album. W swoich zbiorach mam już Tribute dla The Mission, więc logicznym jego dopełnieniem było zdobycie także hołdu dla The Sisters Of Mercy. Choć płyty wyglądają dość bliźniaczo, to wydane zostały przez różne wytwórnie. Za The Mission odpowiadała Equinoxe Records, a Siostry Miłosierdzia ukazały się pod egidą Cleopatra Records. W kolejce do odtwarzacza czekają jeszcze solowe płyty dwóch muzyków, z których jeden wspierał Nicka Cave'a w The Birthday Party, a drugi był frontmanem The Only Ones. Niestety oba albumy wydano w parszywych ecopackach. Coraz trudniej trafić na płytę wydaną w standardowym, plastikowym pudełku, co jest dla mnie niezwykle frustrujące. Dla uspokojenia emocji, jak i ogrzania, polecam łyk herbaty lawendowej. Przynosi mi ona miłe wspomnienie ubiegłorocznych wakacji, gdzie pośród lawendowych pół, mogliśmy w ciszy i spokoju, czytać książki, słuchać muzyki, jak i uskuteczniać najzwyklejsze lenistwo. Dobrze jest tak raz na jakiś czas, oderwać się od codzienności i pojechać gdzieś na wakacje, gdzie niczego nie musisz. Bez presji zwiedzania, bez map i przewodników. Tylko cisza, ty i czas.

Jakub Karczyński


PS Właśnie na rynek trafiło kolejne wznowienie "Demona ruchu" Stefana Grabińskiego, czyli naszego rodzimego mistrza grozy. Jest ono bardzo efektownie wydane, więc tym bardziej warto się nim zainteresować, nawet jeśli macie na swoich półkach także te poprzednie edycje. Ilustracje może nie do końca trafiają w moją estetykę, ale i tak musiałem je mieć.

PS2 Od dziś możecie wspierać moją pisaninę postawieniem tak zwanej wirtualnej kawki: https://buycoffee.to/czarne-slonca Dzięki temu zmobilizujecie mnie do jeszcze cięższej pracy, do przesłuchiwania i wyszukiwania kolejnych płyt oraz dzielenia się z Wami moimi wrażeniami. Jeśli wsparcie na to pozwoli, to ufunduję najbardziej hojnym darczyńcom, po egzemplarzu pewnej książki, nad którą aktualnie pracuję. Na razie nic więcej nie zdradzę, ale wierzę w to, że będzie to fajny prezent dla czytelników "Czarnych słońc". 

Każde wsparcie mile widziane. Z góry dziękuję.

15 listopada 2024

THE CURE - SONGS OF A LOST WORLD (2024)


Premiera najnowszej płyty grupy The Cure została zaplanowana na pierwszego listopada, czyli dzień, w którym to tłumnie przybywamy na groby naszych bliskich. Powracamy pamięcią do wspólnych chwil, miejsc czy wydarzeń, które to miały dla nas istotne znaczenie. Ożywiamy niejako w ten sposób naszych bliskich, dając im na ten moment przestrzeń pośród naszych myśli. Podobnie było z grupą The Cure, która choć nie zawiesiła gitar na kołku, to nie rozpieszczała ostatnimi czasy fanów nową muzyką. Można więc powiedzieć, że pod względem twórczym była martwa. Lata mijały, a nadzieja na zmianę tego stanu rzeczy dopalała się we mnie niczym cmentarny znicz. Choć co jakiś czas zespół wzniecał w nas nadzieję na powrót, to dość szybko ją traciliśmy, bo przecież sami wiecie jak to z obietnicami Roberta bywa. Najmocniej uwierzyłem w sprawczość jego słów, gdy zorganizowano światową trasę koncertową, mającą promować nową płytę. Pojechałem nawet do Łodzi by uczestniczyć w tym wydarzeniu. Wracałem stamtąd przekonany, że oto za chwilę otrzymamy ten mityczny album. Niestety, na spełnienie naszych marzeń, musieliśmy poczekać jeszcze kolejne dwa lata.

Zanim jednak zagłębimy się w jego zawartość, chciałbym skupić się na obawach jakie mi towarzyszyły. Wbrew pozorom nie wątpiłem w kompozytorskie zdolności Roberta, bo zaprezentowane na trasie utwory, robiły wielkie wrażenie. Bałem się jednak, że pomimo najlepszej jakości materiału, znów zawalą sprawę brzmienia, jak miało to miejsce przy płycie "4:13 Dream" (2008). Na szczęście tym razem stanęli na wysokości zadania, choć pewnie i tak znajdą się malkontenci, którzy zrobiliby to lepiej. Jasne, że można by postawić na jeszcze większą selektywność i głębię brzmienia, ale jak to mówią, jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. 

"Songs Of A Lost World" promowany był dwoma singlami. Na pierwszy ogień poszło monumentalne Alone, które doskonale wprowadzało w zawartość płyty. Tak doskonałego singla The Cure nie miało od czasów płyty "Disintegration" (1989). Choć można było próbować szukać podobieństw między tymi albumami, to jednak uważam, że "Songs Of A Lost World" stanowi zupełnie odrębny byt. Niby złożony z tych samych elementów, ale jakże inne w wyrazie. W odróżnieniu od "Disintegration", nowy album jest dużo bardziej szorstki, tak jak oprawa graficzna, która to została do niego stworzona. Próżno szukać tu ciepłych brzmień, którymi dałoby się otulić jak kocem. Kontakt z albumem przypomina bardziej wkroczenie w chłodną czerń kosmosu, w poczucie osamotnienia i pustkę. Emocjonalna warstwa liryczna też nie pozostaje tu bez znaczenia, bowiem to ona nadaje głębi tym dźwiękom. Trudno o lepsze nagranie wprowadzające. Po tak majestatycznej i długiej kompozycji, zespół w kolejnym kroku postawił na A Fragile Thing, będący bardziej przyjazny radiu, bazującemu na krótkich i zwięzłych utworach. Pamiętam go z koncertu w Łodzi, gdzie kompletnie mi się nie podobał i po cichu liczyłem, że nie znajdzie on miejsca na płycie. Zespół zadecydował jednak inaczej i bardzo dobrze się stało, bo po obróbce studyjnej nabrał on blasku. Nic dziwnego, że oba te utwory, świetnie poradziły sobie na listach przebojów radia 357 oraz radiowej Trójki. W dwudziestym siódmym notowaniu LP3, na podium zameldowały się, aż trzy nagrania grupy The Cure. Poza dwoma singlami, dołączył do nich także utwór All I Ever Am. Jak widać głód nowej muzyki The Cure był w narodzie ogromny. Świat odczuwał to chyba podobnie, skoro "Songs Of A Lost World", sprzedało się lepiej niż wszystkie obecnie najlepsze albumy razem wzięte. Tydzień po premierze, osiągnął on poziom prawie 41 tysięcy sprzedanych egzemplarzy, co dobitnie pokazuje, że zespół The Cure wciąż ma potężne grono fanów. 

Album "Songs Of A Lost World" to niezwykle przejmujące i bardzo osobiste dzieło Roberta Smitha. To z pewnością najlepsza płyta jaką zespół nagrał w XXI wieku, do której to będziemy powracać z taką samą atencją za rok jak i za dwadzieścia lat. Można by rzec, że to rzadki przypadek, gdy w chwili wydania wiadomo już, że mamy do czynienia z dziełem niemalże pomnikowym. Posłużę się tutaj określeniem jakiego użył redaktor Piotr Stelmach, mówiąc o takich utworach jak Alone czy Endsong, że to nie są piosenki lecz pieśni. Trudno o lepszą definicję tych kompozycji. Tworzą one wspaniałą klamrę, trzymającą w ryzach pozostałe dźwięki zawarte na płycie. Smith wspiął się tu na wyżyny swych umiejętności twórczych, dając tym samym odpór wszystkim tym, którzy powątpiewali już w jego talent. Jak widać, nawet u kresu drogi, można tworzyć niezwykłe i poruszające dzieła. Wiek to tylko liczba. Warto również zauważyć, że głos Roberta brzmi niezwykle witalnie oraz tak jakby się go czas nie imał. Myślę, że jego upływ obejdzie się równie łagodnie także z albumem "Songs Of A Lost World", bowiem ząb czasu, nie za bardzo ma tu co nadgryzać. Emocjonalne utwory zawsze będą w cenie, a tych przecież tu nie brakuje. Weźmy choćby taki I Can Never Say Goodbye, w którym to Robert śpiewa o niespodziewanej stracie jaką była śmierć jego starszego brata Richarda. To właśnie on, wprowadził Roberta w świat muzyki i niejako wskazał mu ścieżkę, którą ten podążył w późniejszych latach. Co ciekawe, Richard był przez pewien czas związany ze stolicą małopolski, więc nic dziwnego, że premierowe wykonanie tego utworu, miało miejsce właśnie w Krakowie. Temat straty najbliższych jest wyjątkowo bliski liderowi The Cure, bowiem poza bratem, musiał też pożegnać oboje rodziców. Doświadczenia te wywarły olbrzymi wpływ na charakter tego albumu, a także niezwykle uwiarygodniły teksty jakie wypływały z ust Roberta. To nie abstrakcja, lecz rzeczy, które dotknęły go bezpośrednio. Emocje z tym związane, widoczne były na koncertach, gdzie niejednokrotnie Smith'owi łza kręciła się w oku. I takich emocji może doświadczyć tu także słuchacz, bo przecież każdemu z nas, prędzej czy później, przyjdzie zmierzyć się ze śmiercią bliskich. Jednak nie tylko śmiercią, przemijaniem i pustką ten album stoi, choć to tematy dominujące. Warto spojrzeć też na niego jako na dzieło finalizujące karierę zespołu i podsumowujące drogę jaką przebyła grupa. Zaczynali od prostych piosenek, podszytych punkiem, by dotrzeć do obszarów, gdzie alternatywna wkracza na wyższy poziom. Rozmach, artyzm i finezja rozkwita na tej płycie wyjątkowo bujnie. Smith co prawda odgraża się, że ma materiał, na dwa kolejne albumy, lecz nawet gdyby okazało się to zwykłą blagą, to myślę, że nikt nie pogniewałby się, gdyby "Songs Of A Lost World" było ostatnim rozdziałem tej księgi.

Czy warto było tyle czekać? Myślę, że dla każdego fana The Cure odpowiedź jest jednoznaczna. Czyż nie takiego albumu wypatrywaliśmy? Oto i on. Mroczny, melancholijny, ale i urzekająco piękny. Bez wdzięczenia się do słuchaczy melodyjnymi singlami. "Songs Of A Lost World" spłacił tym samym dług, jaki zespół zaciągnął u fanów. Wynagrodził cierpliwość, wierność i oddanie. The Cure to grupa, która nic już nikomu nie musi udowadniać, niemniej dobrze się stało, że przypieczętowali swój status, tak doskonałym materiałem. Album ten, miał jednak przybrać nieco inny kształt, ale wiedzą o tym tylko ci, którzy zbierają płyty. W książeczce wydrukowano tekst utworu Bodiam Sky, który ostatecznie nie znalazł się na krążku. Początkowo zespół planował zawrzeć na albumie trzynaście kompozycji jednak ostatecznie zredukowano tę liczbę do ośmiu nagrań. Wpływ na to miały sugestie kogoś z otoczenia zespołu, kto powiedział Robertowi, że słuchacze mogą nie przetrwać kontaktu z takim natężeniem mroku. Reszta muzyki powędrowała zatem na półkę i być może poznamy ją w kolejnych latach. Jak widać, historia The Cure może mieć jeszcze piękne postscriptum. 


Jakub Karczyński