Gdy przed laty pisałem o grupie Bazooka Joe byłem przekonany, że mam do czynienia z zespołem pochodzącym z Belgii. Okazuje się, że moje podejrzenia okazały się z gruntu fałszywe. Już wtedy SzyMon słusznie zwracał uwagę, że to chyba jednak angielski zespół. Minęło nieco czasu nim udało mi się potwierdzić ten fakt. Inne dane biograficzne wciąż spowija mgła tajemnicy. Można by powiedzieć, że skromność muzycznego dorobku grupy dorównuje w tym wypadku skąpym informacjom na ich temat. Swoją drogą to ciekawe czy załapali się do jakiejkolwiek encyklopedii muzycznej. Śmiem wątpić, ale być może ktoś skrobnął o nich kilka zdań.
"Sugar Island" to pięcioutworowy mini album, który to ukazał się dwa lata przed osławionym "Virtual World" (1990). Z tej też przyczyny chyba niewiele osób dziś o nim pamięta. Warto więc zdmuchnąć z niego grubą warstwę kurzu i posłuchać tego niespełna półgodzinnego albumu. Podróż rozpoczynamy od nagrania tytułowego, które generuje takie pokłady energii jak nie przymierzając elektrownia atomowa. Ofiarą tej mocy staje się syntpopowy podkład muzyczny, który szybko zostaje zdominowany przez sekcję rytmiczną. Jest więc energicznie i nieco synthpopowo. Wokalny pazur dodaje kompozycji jeszcze więcej zadziorności, dzięki czemu otrzymujemy naprawdę mocne otwarcie. Gdybym miał wskazać jakieś podobieństwa muzyczne to poszedłbym w kierunku grupy Rubicon i ich płyty "What Starts, Ends" (1992) tyle, że w 1988 roku, nikt o niej jeszcze nie słyszał. Powstała cztery lata później, gdy byli członkowie Fields Of The Nephilim opuszczeni przez swego lidera postanowili jednak nie zawieszać swych instrumentów na kołkach.
Po utworze Sugar Island natrafiamy na pewne takie kuriozum w postaci utworu Soldier's Song (Part 1&2). Podział na dwie części jest tu nieprzypadkowy. Pierwsza część jest bowiem instrumantalna, a dopiero druga wzbogacona jest o wokal. Jak przystało na piosenkę wojskową na pierwszym planie musi być werbel i w tej materii właściwie wszystko się zgadza. Za werbel robi rzecz jasna perkusja, która nadaje militarnego sznytu i dyscypliny. Atmosfera jest dość melancholijna, tempo niespieszne, ale gdy instrumentalna partia ulega wyciszeniu, nagle niczym seria z Kałasznikowa nasze uszy przeszywa potężne wejście perkusji. Jest ono tak gwałtowne i niespodziewane, że autentycznie można dostać palpitacji serca. Nawet mój niespełna dwuletni syn oszołomiony tym dźwiękiem, wydał z siebie odgłos zachwytu w postaci WOW!!! Na tym nie koniec zaskoczeń bowiem marszowy podkład ulega przyspieszeniu, a gdy dołącza do niego gitara robi nam się z tego prawdziwie muzyczny spaghetti western w stylu Ennio Morricone. Ta dość zaskakująca wolta choć na papierze wygląda co najmniej karkołomnie, o dziwo doskonale sprawdza się w praktyce. Mało tego, to jedna z jaśniejszych gwiazd na tym albumie.
The Heat ma w sobie z kolei tę samą zadziorność co Sugar Island. Do tego dochodzi jeszcze post punkowy feeling, no i saksofony, które robią tu naprawdę dobrą robotę. Ogromne słowa uznania należą się także wokaliście, który umiejętnie podsyca żar dzięki czemu od pierwszych do ostatnich minut, utwór płonie żywym ogniem. Najlepsze jednak dopiero przed nami.
W dwóch ostatnich utworach zespół wchodzi jeszcze o jeden stopień wyżej i zaczyna grać na strunach moich emocji. Hiding From Rentman ma w sobie fajny nerwowy puls no i przebojowość, której nieco mi brakowało w poprzednich nagraniach. Tutaj już wszystkie elementy są na swoim miejscu. Podobnie ma się sprawa z nagraniem Hometown, które to pięknie finalizuje album. Tutaj także wyczuwalny jest jakiś taki podskórny niepokój, za który odpowiada sekcja rytmiczna. Atmosfera gęstnieje z minuty na minutę lecz tam gdzie powinien być spektakularny finał, następuje stopniowe wyciszenie kompozycji. To chyba jedno z najgorszych rozwiązań po jakie może sięgnąć realizator. Wygląda to tak jakby zespołowi zabrakło pomysłu na wykończenie więc zamiast dograć kilka dodatkowych nut, łatwiej przecież zjechać suwakiem konsoli w dół i po sprawie. To jednak tylko taki drobny mankament, który nie powinien nam zbytnio zepsuć radości ze słuchania tego albumu.
"Sugar Island" to bardzo udane wydawnictwo, które jednak pozostaje w cieniu swego młodszego brata. Rolą "Czarnych słońc" jest nie tylko przypominanie, ale i przywracanie należnego statusu płytom, które to popadły w zapomnienie w zbiorowej świadomości słuchaczy. Mniemam, że ten album dostarczy Wam wielu niesamowitych wrażeń, a być może sprawi, że nazwa grupy już na stałe zagości na orbicie Waszych zainteresowań. "Sugar Island" choć ma już na karku prawie trzydzieści pięć lat, wcale nie brzmi anachronicznie. Owszem, jest to muzyczny zapis lat osiemdziesiątych, które to mamy już dawno za sobą, jednakże ich echa powracają do nas co jakiś czas. Nie ma znaczenia czy powodem takiego stanu rzeczy jest fala nostalgii czy też odkrycia tej muzyki przez nowe pokolenia. Najważniejsze, że wciąż są ludzie, którzy chcą tego słuchać.
Jakub Karczyński