Nie jestem wielkim entuzjastą solowej twórczości Wayna Husseya. Uważam, że nie dorównuje ona temu co tworzy z The Mission. Nawet najnudniejszy album tej formacji bije na głowę najlepszą z solowy płyt Wayne'a. Stąd też nie czułem wielkiej potrzeby by zameldować się we Wrocławiu w ósmym dniu września. Wszystko zmieniło się za namową mojego bardzo dobrego kolegi, który zmotywował mnie odpowiednio do tego wyjazdu. Pojechałbym z nim nawet na Modern Talking, gdyby mnie o to poprosił, bo czasem ważniejsze od celu jest towarzystwo w jakim się przebywa. I tak też jest w tym przypadku. Zameldowaliśmy się na poznańskim dworcu o ustalonej godzinie, po czym ruszyliśmy w podróż do stolicy Dolnego Śląska. Choć nasz kraj z okien pociągu nie prezentuje się zbyt okazale, to nie zmienia to faktu, że uwielbiam podróżować tym środkiem transportu. Jest w tym coś niesamowitego, jakaś nieokreślona magia.
Tego dnia we Wrocławiu pogoda była bardzo przyjemna, zachęcała wręcz do spacerów i zwiedzania. Nie mieliśmy jednak zbyt wiele czasu by odpowiednio docenić uroki tego miasta bo trzeba było odebrać klucze do wynajętego mieszkania oraz zjeść jeszcze coś na szybko. Szczęśliwie się stało, że miejsce naszego noclegu mieściło się zaledwie cztery minuty drogi od "Starego Klasztoru", w którym to tego dnia miał odbyć się kameralny koncert lidera The Mission.
Tego dnia we Wrocławiu pogoda była bardzo przyjemna, zachęcała wręcz do spacerów i zwiedzania. Nie mieliśmy jednak zbyt wiele czasu by odpowiednio docenić uroki tego miasta bo trzeba było odebrać klucze do wynajętego mieszkania oraz zjeść jeszcze coś na szybko. Szczęśliwie się stało, że miejsce naszego noclegu mieściło się zaledwie cztery minuty drogi od "Starego Klasztoru", w którym to tego dnia miał odbyć się kameralny koncert lidera The Mission.
W murach tejże świątyni pojawiliśmy się chwilę przed czasem. Przejrzeliśmy stoisko z marketingiem, gdzie poza płytami, znaleźć można było autobiografię Wayne'a Husseya, którą to przyjechał promować do naszego kraju. Pokaźna to pozycja i z pewnością warta przeczytania, ale jej cena (100 zł) nieco ostudziła mój zapał. Stwierdziłem, że poczekam, może kiedyś pojawi się w polskim tłumaczeniu, a jeśli nie, to wyszperam ją później na jakiejś internetowej aukcji.
Zanim scenę we władanie objął Wayne, wrocławska publiczność mogła podziwiać Ashtona Nyte z grupy The Awakening. Zaprezentował się on również w odsłonie akustycznej, będąc uzbrojonym wyłącznie w gitarę. Jego głęboki głos, makijaż jak i strój jako żywo przywodził mi na myśl wokalistę HIM - Ville Valo, przez co występ ten potraktowałem nieco z przymrużeniem oka. Chociaż takie Back To Wonderland mogło się podobać tak jak i przywołanie kompozycji The Sound Of Silence duetu Simon & Garfunkel, którą co tu dużo mówić, naprawdę trudno jest zepsuć. Publiczności chyba się podobało, czemu dawała wyraz oklaskami. Nie mając jednak poglądu na twórczość Ashtona, trudno mi ocenić, które utwory wypadły lepiej, a które gorzej. Zamiast więc porównywać, zdam się na swoje odczucia i skojarzenia. Muzyka w największym stopniu przywodziła mi na myśl tak grupę HIM jak i twórczość Johnny'ego Cash'a. Z naszego krajowego podwórka podrzuciłbym też nazwę projektu Me And That Man, w którym to Adam "Nergal" Darski i John Porter przemierzali dokładnie te same amerykańskie szlaki. Ashton zabawiał publiczność około godziny, po czym ustąpił pola swemu bardziej doświadczonemu koledze. Widać było, że panowie dobrze czują się w swoim towarzystwie bo żartom nie było końca.
W sali gotyckiej, gdzie odbywał się ten występ zgromadziło się około stu osób. Część zajęła miejsca siedzące, pozostali podziwiali występy na stojąco. Kameralną atmosferę zapewniało nie tylko niewielkie grono odbiorców, ale też i sam wystrój miejsca jak i sceny. Artyści byli dosłownie na wyciągnięcie ręki więc bez problemu można było po koncercie zamienić kilka zdań jak i sfotografować się z każdym z nich.
Gdy Wayne pierwszy raz trącił struny swojej gitary nie sądziłem, że oto rozpoczynamy niemal trzygodzinną podróż muzyczną. Chyba nikt się tego nie spodziewał. Mało tego, mając taką wiedzę z pewnością zakupiłbym miejsce siedzące i nie narażał swego kręgosłupa na taki wysiłek. Hussey zaskoczył mnie nieco swym wyglądem bowiem nie spodziewałem się go ujrzeć w długich włosach oraz w stylizacji przypominającej w takim samym stopniu barda co kloszarda. Butelka wina dopełniała idealnie ten obraz. Mniejsza jednak o wygląd. Najważniejsza tego wieczora była przecież muzyka, a ta była niezwykle różnorodna i wielobarwna. Wayne sięgał zarówno do swojego solowego dorobku, opartego w dużej mierze na coverach jak i do twórczości swojej macierzystej formacji. Było chyba też coś spoza płyt, ale nie jestem teraz w stanie sobie tego przypomnieć. Skupmy się więc na tych bardziej znanych kompozycjach wśród, których były takie perełki jak A Night Like This z repertuaru The Cure, Mr. Pleasant The Kinks jak i bardzo oszczędna i wyciszona wersja Personal Jesus Depeche Mode. Nie zabrakło również utworów z katalogu The Mission jak choćby Wasteland, Like A Child Again, Keep It In The Family, I'm Falling, Absolution czy Amelia. Z ostatniej solowej płyty Wayne wydobył dla nas Nothing Left Between Us i Wither On The Wine. Więcej grzechów nie pamiętam, ale od czego jest Internet. Szczątkowa set lista z Wrocławia wrzucona do sieci nie ułatwia sprawy, ale zajrzałem na rozpiskę koncertu z Pragi, gdzie Hussey wystąpił dzień wcześniej i od razu pamięć się polepszyła. Podobnie jak tam, także i u nas wybrzmiały Jade oraz Dragonfly. Rzut oka na inne rozpiski pozwolił wydobyć jeszcze z mojej pamięć coś takiego jak My Love Will Protect You, które to zostało opublikowane na singlu wraz z kompozycją Marian The Sisters Of Mercy w 2016 roku. Jeśli już przy tej grupie jesteśmy, to wydaje mi się, że pojawiło się też wspomniane nagranie Marian, po które Hussey sięga dość ochoczo na swej trasie. Najwięcej jednak radości sprawił publiczności bis, na który to złożył się sztandarowy hit Misjonarzy jakim jest Butterfly On A Wheel. Ta jakże piękna kompozycja, zagrana przez Wayne'a na klawiszach, stanowiła idealną puentę tego wieczora. Nic więcej nie trzeba było już dodawać. Zresztą chyba nikt, kto był na tym koncercie, nie opuszczał sali rozczarowany. Ten blisko trzygodzinny koncert, pomieścił naprawdę sporo kompozycji. Osobiście uważam, że lepszym rozwiązaniem byłaby kondensacja i skrócenie występu do dwóch godzin bo w pewnych momentach odczuwałem znużenie, zwłaszcza przy tych mniej znanych utworach. Na szczęście nie był to stan permanentny, stąd też całość oceniam bardzo pozytywnie. Ciekawie było uczestniczyć w tego typu koncercie, gdzie człowiek czuł się jak na spotkaniu w gronie najbliższych przyjaciół. Wayne był bardzo towarzysko usposobiony, zagadywał do publiczności, która chyba jednak średnio rozumiała język angielski. Dało się to wyczuć, a i artysta zorientował się co jest grane, gdy jego pytaniom odpowiadała głucha cisza. Kiepsko to wypadło i pozostawiło taki lekki niesmak, ale cóż zrobić. Na szczęście Wayne nie zniechęcił się tym faktem i dalej odgrywał swój repertuar. Miejmy nadzieję, że na kolejnych występach w naszym kraju podciągniemy się w tej materii byśmy nie musieli chować się za rumieńcem zawstydzenia. Wszak dobry kontakt z publicznością w przypadku takich występów to podstawa. Tworzy on nie tylko dobry grunt na przyszłość, ale i rozluźnia atmosferę.
Jakub Karczyński
PS Może pamiętacie, a może nie, ale przed wyjazdem na koncert marzyło mi się, aby zrobić sobie wspólne zdjęcie z Waynem Husseyem i udało mi się zrealizować to założenie. Cierpliwie zaczekałem wraz z kilkoma innymi osobami, aż Wayne odpocznie chwilę po występie. Oczekiwanie nie poszło na marne. Długo nie trwało jak wyszedł do nas by podpisywać płyty i pozować do zdjęć. Choćby dla tych krótkich chwil spędzonych w towarzystwie Wayne'a, warto było pofatygować się do stolicy Dolnego Śląska, aby mieć co wspominać na stare lata.