30 maja 2019

BAT NOUVEAU - METAMORPHOSES (2014)

Choć muzyka zimnofalowa święciła swoje największe triumfy w zamierzchłych latach osiemdziesiątych, to także dzisiaj nie brakuje grup, które chętnie sięgają po tę stylistykę. Przykładów można by podać sporo, także na naszym lokalnym gruncie, ale dziś powędrujemy do odległej Australii, która raczej niezbyt kojarzy nam się z tego typu graniem. Tam to w 2008 roku zawiązał się Bat Nouveau, w skład którego weszli Todd (odpowiedzialny za wokal i gitarę basową) oraz Alex (grający na perkusji jak i na gitarze). Na swój debiutancki album zgłębiający tajniki zimnej fali kazali czekać nam sześć długich lat. Czy było warto? Odpowiedź poniżej.

"Metamorphoses" nie jest z pewnością albumem nowatorskim, ani też nie stara się zreinterpretować stylistykę zimnej fali przefiltrowując ją przez współczesność. Brzmi tak jakby stworzono go w epoce lat osiemdziesiątych, jedyne co może naprowadzić nas na właściwy trop to klarowna produkcja. Na "Metamorphoses" próżno szukać jakiś nowych rozwiązań brzmieniowych czy stylistycznych, ale jeśli ktoś ceni sobie zimną falę w jej klasycznej odsłonie to z pewnością znajdzie tu to czego szukał. Chwilami muzyka Bat Nouveau skłania się bardziej w kierunku surowego punk rocka, przez co brak jej specjalnej subtelności. Wszystko jest tu podane w sposób niezwykle prosty, bez silenia się na finezję. Choć jest ponuro i chłodno, to próżno szukać tu klimatu znanego choćby z płyty "Faith" (1981) grupy The Cure. Przeważają utwory o dość szybkich tempach, wymierzające słuchaczowi serię prostych ciosów. Osobiście liczyłem na nieco inne dźwięki, bardziej stawiające na nastrój niż kreowanie muzycznej apokalipsy dźwiękowej. I chyba właśnie to jest największym mankamentem tej płyty. Dla kogoś kto z niejednego pieca jadł już chleb, dźwięki zaproponowane na tymże albumie nie są w stanie nas niczym zaskoczyć. Wszystko to już przerabialiśmy na wielu innych płytach i to z o wiele lepszym skutkiem. Nie za bardzo jest więc tu się w czym rozsmakować a o zachwycie to już zupełnie nie ma mowy. Jeśli już miałbym wskazać te bardziej udane fragmenty to skierowałbym uwagę czytelnika na takie nagrania jak The Cry, Portent, Lillies II, ze szczególnym wskazaniem na Ghosteps i Funeral Eyes. To w mojej opinii najciekawsze momenty tego dość schematycznego albumu. Oczywiście nie przeceniałbym nadmiernie tych nagrań, ale na tle pozostałych wypadają nad wyraz korzystnie. Muzyka zawarta na "Metamorphoses" przypomina mi pierwsze albumy grupy Soviet Soviet. Tam też było prosto, surowo i niezbyt finezyjnie, ale z czasem grupa poszerzyła swe horyzonty muzyczne i wyrwała się z tych muzycznych kolein. Pozostaje wierzyć, że taki sam los czeka Bat Nouveau, którego ambicje z pewnością nie ograniczają się do tego by pałętać się gdzieś wśród muzycznej przeciętności. Oby wyciągnęli odpowiednie wnioski i na kolejnej płycie zachwycili nas tym czego tym razem zabrakło.    

Bat Nouveau swoim debiutanckim albumem z pewnością świata nie zawojują. Czas takich dźwięków już dawno minął i nic nie zapowiada, aby miał kiedykolwiek powrócić. Skazani są więc na egzystowanie w muzycznej niszy, w której to muszą wywalczyć swoje miejsce. Póki co, giną w zalewie ciekawszych grup, ale miejmy nadzieję, że nie jest to ich ostatnie słowo. Liczę na to, że jeszcze nas czymś zaskoczą. Tym razem się to nie udało, ale nie jest powiedziane, że w kolejnym rozdaniu do ich ręki nie trafi jakiś as.

Jakub Karczyński

22 maja 2019

A WIĘC POST PUNK

A więc post punk. Taka myśl zakiełkowała mi w głowie gdy zastanawiałem się nad tym z jakim gatunkiem muzyki jestem najbardziej związany. Oczywiście doklejam do tego też cały klasyczny gotyk z zaznaczeniem, że chodzi tu o wszelkiej maści Bauhausy, The Cure, a nie żadne Within Temptation, Nightwish czy nie daj boże Evanescence. Tak jak pisałem już kiedyś, etykiety gotyk używam niezwykle rzadko bowiem w dzisiejszych czasach stała się ona kompletnie niezrozumiała. Może inaczej, dla każdego znaczy co innego stąd w obawie przed wypaczeniem mojego przekazu, staram się omijać ten termin szerokim łukiem. Za cały ten bałagan odpowiadają w głównej mierze dziennikarze, którzy stworzyli ten termin, a który to nie został odpowiednio dookreślony przez co dziś trudno jednoznacznie wskazać co gotykiem jest, a co nie. Jakby tego było mało, grupy uznawane za sztandarowych przedstawicieli tego nurtu wcale się nimi nie czują, odcinając się na każdym kroku od tej etykiety. Nawet Bauhaus, który to singlem Bela Lugosi's Dead rzekomo zainicjował zjawisko rocka gotyckiego kpił z tej etykiety i nie poczuwał się do odpowiedzialności poczęcia tego dziecięcia. Gdy dodatkowo w latach dziewięćdziesiątych zmieszano tę stylistykę z metalem, zrobił się już taki bałagan, że nawet Herkules miałby problem, aby to wszystko ogarnąć. Zostawmy to jednak, to temat na inną okazję. Wróćmy do pierwszego zdania.

A więc post punk. Myśl ta zrodziła się w chwili gdy przeżywałem kryzys związany z kompletnym brakiem chęci do słuchania grup z kręgu rocka progresywnego. Właściwie to ten kryzys cały czas trwa i coś nie zanosi się na zmiany w tym temacie. Chyba zmęczyła mnie chwilowo formuła takiego grania. Obecnie wolę coś bardziej ożywczego, świeższego i co by tu nie mówić mniej pretensjonalnego. Być może dobijając do czterdziestki człowiek zostawia za sobą pewne upodobania tak jak zostawia się nadbagaż, który w pewnym momencie zaczyna nam ciążyć. A może to po prostu chwilowa słabość, którą trzeba przeczekać? Swego czasu Tomek Beksiński pisał czy też mówił, że coraz mniej słucha muzyki rockowej bowiem współczesne inkarnacje nie wzbudzały w nim większych emocji. Kochał na zabój swoje dawne miłości w rodzaju Marillion, ale nudziły go czy nawet zniesmaczały setne kopie takich dajmy na to Fields Of The Nephilim. Chyba odczuwam podobnie. Wychodzę z założenia, że jeśli coś zostało zrobione dobrze, to po co to na siłę powtarzać skoro szansa przebicia oryginału jest tak nikła jak trafienie szóstki w totolotka. Czy nie lepiej zaproponować coś nowego? Może nie od razu odkrywczego bo o to niezwykle trudno, ale przecież można poprzestawiać klocki w taki sposób by z banalnej budowli stworzyć coś frapującego. 

Wiele z tego typu myślenia odnajduję w post punku, który to zerwał z trzy akordową prostotą punk rocka na rzecz poszukiwań bardziej złożonych i oryginalnych struktur dźwiękowych. Eksplorował tereny muzyki świata łącząc ją z najrozmaitszymi gatunkami, dzięki czemu powstało tak wiele interesujących płyt. Wystarczy spojrzeć w kierunku dokonań takich grup jak Talking Heads, Public Image Limited czy Killing Joke, aby dostrzec tę wielobarwność jaka charakteryzowała ten nurt. Post punk nie odciął się całkowicie od punk rocka zachowując jego surowość brzmienia.

Z pewnością nie brakowało go grupie Rema-Rema, której to słucham sobie w ostatnim czasie. Powód jest prosty. Na rynku pojawiło się dość osobliwe wydawnictwo, które to zawiera w sobie ich jedyną EP-kę wydaną dla 4AD, wzbogaconą o kilka dodatkowych nagrań jak i debiutancki album, którego to nigdy nie wydano. Powodem był fakt, że zespół nawet go profesjonalnie nie zarejestrował bowiem rozpadł się jeszcze przed wydaniem EP-ki. To co obecnie otrzymujemy to odrestaurowany miks nagrań studyjnych oraz koncertowych pochodzących z zapisu szpulowego i kasetowego. Jest to więc raczej wyobrażenie tego jak mogłaby wyglądać ich debiutancka płyta. Nie jest to muzyka lekka, łatwa i przyjemna niemniej czasem warto wyjść poza swoją strefę muzycznego komfortu by sprawdzić co słychać po drugiej stronie płotu. Ciekawość muzyki to podstawa. Kiedyś mówiło się, że tylko głupi nie jest ciekaw świata, myślę, że śmiało można by przeszczepić to powiedzenie na grunt muzyki. 

Jakub Karczyński
 

14 maja 2019

HANDFUL OF SNOWDROPS - NOIR (2018)

Kanadyjski Handful Of Snowdrops poruszający się w kręgach muzyki post wave jest zjawiskiem obok, którego nie da się przejść obojętnie. Z pewnością trafi do serc wielbicieli synthpopu, a być może nawet zakręci się w uchu miłośnikom darkwave. Pod nazwą Handful Of Snowdrops skrywa się Jean-Pierre Mercier, który odpowiada za całokształt muzyczny obecnego wcielenia tego projektu. Nie bez przyczyny użyłem słowa projekt bowiem za sznurki pociąga tu tylko jedna osoba. Przed laty skład uzupełniali jeszcze Michel Mercier (brat artysty) - perkusja, Jean-François Plamondon - wokal, Jacques De Varennes - bas oraz Marlene Sinclair - klawisze. Obecnie na płytach Handful Of Snowdrop w roli gościa pojawia się Pascale Mercier, której głos nadaje tej muzyce jeszcze więcej powabu i uroku. Nie inaczej jest na najnowszym albumie zatytułowanym "Noir", którym to Handful Of Snowdrops powrócili w ubiegłym roku.

Ciekawostką jest fakt, że za powstaniem tego albumu stoją fani, którzy to sfinansowali jego wydanie. Pieniądze zapewniły odpowiedni komfort, dzięki czemu artysta mógł w spokoju ukończyć swoje dzieło choć presja oczekiwań była na pewno spora. Już poprzedni album pokazał, że dobrych pomysłów z pewnością Jean-Pierre'owi nie brakuje, a i świetnymi melodiami potrafi sypać jak z rękawa. Nie powinno więc dziwić, że w 2015 roku nie znalazłem lepszego albumu niż "III", stąd też niecierpliwie wyczekiwałem jego następcy.

Pierwszy kontakt nie należał do najbardziej udanych i właściwie do dziś dnia targają mną wątpliwości. Moje oczekiwania nie za bardzo zgrały się z zawartością albumu, ale nie jest też tak, że zupełnie się rozminęły. W przeciwieństwie do swego poprzednika, "Noir" wydaje się mniej przebojowy, bardziej mroczny i matowy. Muzyka nie wdzięczy się do słuchacza jakby w obawie przed ujawnieniem mu swych sekretów. Mimo to udało mi się podejrzeć kilka jej tajemnic, ale co tu dużo mówić nie padłem przed tym albumem na kolana. Po tak udanym albumie jak "III", poczułem nawet coś na kształt rozczarowania. Szybko jednak przyszło opamiętanie bowiem czasem to co początkowo zawodzi, po bliższym poznaniu zyskuje w oczach i uszach odbiorcy. Przekonałem się o tym już nie raz więc nastawiłem album po raz kolejny.

Zaczyna się od nastrojowego intro, o którym trudno coś więcej napisać niż to, że jest. Ani nie zachwyca, ani też specjalnie nie drażni. Po tym krótkim wprowadzeniu szybko zostajemy porwani w wir muzyki. Na pierwszy ogień idzie Black And Blue, które na tle przebojów z poprzedniej płyty początkowo jawiło mi się nad wyraz przeciętnie. Przebojowo, ale bez większych fajerwerków i porywów serca. Z czasem jednak nabrało w moich uszach rumieńców i ostatecznie zapisuję je po stronie zysków niż strat. Nieco inaczej ma się sprawa z nagraniem One Of Us. Niby wszystkie elementy są na swoim miejscu, ale ewidentnie brakuje tu dobrego, nośnego refrenu przez co nagranie traci na sile wyrazu. W moim odczuciu to najsłabszy element na tym albumie choć daleki jestem od stwierdzenie, że to złe nagranie. Wszystko rozbija się o brak dobrych pomysłów w obrębie refrenu przez co nagranie sprawia wrażenie monotonnego. O ile Black And Blue jestem jeszcze w stanie wziąć w obronę, tak One Of Us nie dostarcza mi żadnych poważniejszych argumentów by nie stawiać na nim krzyżyka. I gdy już zacząłem tracić nadzieję wreszcie do mych uszu dotarło to na co tak długo czekałem. Utwór, który wynagradza potknięcia poprzedników i utwierdza w przekonaniu, że oto wkroczyliśmy wreszcie na właściwy szlak. A Sound Piece Of Advise to majestat i smutek zamknięte w blisko ośmiu wspaniałych minutach. Do tego dochodzi jeszcze cudowny dwugłos w refrenie, za który odpowiadają Jean-Pierre oraz Pascale i już wiadomo, że oto doświadczyliśmy czegoś naprawdę niezwykłego. Tutaj już się kolana pode mną ugięły. O to właśnie chodzi. Takich dźwięków szukam i cieszę się, że także tutaj je znalazłem. Idąc za ciosem pochwalić też należy Another Lonely Sunday, które pomimo braku wyrazistości w refrenie, ma o wiele więcej uroku od takiego One Of Us. Czuć tutaj puls dobrych pomysłów, z których umiejętnie upleciono bardzo interesującą kompozycję. Swoje trzy grosze dołożyła także Pascale, której to głos jest ozdobą każdej kompozycji, w której się pojawia. Nic dziwnego, że Jean-Pierre tak chętnie posiłkuje się jej talentem. Co prawda w nagraniu The End sam dzierży stery wokalne, ale on także przecież dysponuje interesującym głosem i już nie raz udowadniał, że wie jak z tej mąki upiec smaczny chleb. Nie inaczej jest w przypadku nagrania The End, które wyrasta nam tu na drugą siłę pociągową tego albumu. To też najbardziej dynamiczne nagranie na tejże płycie, które z pewnością może się podobać. Nie kroczy wydeptanymi ścieżkami banału lecz raz po raz stara się zaskakiwać słuchacza ciekawymi rozwiązaniami. Niegdyś muzykę Handful Of Snowdrops najczęściej przyrównywano do twórczości Clan Of Xymox. Dziś echa ich twórczości pojawiają się już zdecydowanie rzadziej. W mojej opinii, grupy te uprawiając to samo dźwiękowe poletko, robiły to w nieco odmienny sposób dzięki czemu Kanadyjczycy uniknęli zarzutów o bycie wyłącznie bladą kopią swych holenderskich przyjaciół. Najsilniej te wpływy wyczuwalne są jeszcze w utworze The Absence Of Colour. To melancholijne zwieńczenie albumu najpiękniej pokazuje w czym tkwi siła muzyki Handful Of Snowdrops. Łącząc muzyczne tropy z lat osiemdziesiątych ze śladami współczesności, otrzymujemy w efekcie muzykę, której trudno zarzucić anachronizm. W The Absence Of Color dochodzi do tego jeszcze szczypta melancholii, która oplata nas swym pięknem niczym babie lato. Wraz z wybrzmieniem ostatnich dźwięków tego dość krótkiego albumu, słuchacz może poczuć pewien niedosyt, ale miejmy nadzieję, że kolejną porcję muzyki otrzymamy szybciej niż byśmy się tego spodziewali.

Album "Noir" choć interesujący, to nie wytrzymuje konfrontacji z wcześniejszym dorobkiem Handful Of Snowdrops. Uczciwie trzeba dodać, że poprzeczka zawieszona była niezwykle wysoko stąd też skok poniżej oczekiwań może początkowo rozczarowywać, ale jeśli tak się dobrze wsłuchać w te dźwięki to i tak są one lepsze od większości albumów tworzonych w tymże nurcie. Niejedna grupa wiele by dała by mieć w swoim dorobku tak "nieudany" album.

Jakub Karczyński