Jeśli wytwórnia płytowa zawiera kontrakt z debiutantami, opiewający na nagranie ośmiu albumów to można przypuszczać, że albo grupa ma niezwykły potencjał i przyniesie w przyszłości krociowe zyski albo też, że w owej wytwórni pracują kompletni kretyni. Pierwszy scenariusz jest tak piękny, że aż nieprawdopodobny, drugi bywa bardziej realny. Taka to też historia przydarzyła się brytyjskiej grupie The Chameleons, która to nie chcąc ulec naciskom wytwórni, ujrzała drzwi wyjściowe, zanim zdążyła zarejestrować materiał na swój debiutancki album. Choć początki nie były zbyt udane to w końcu dopięli swego publikując "Script Of The Bridge" (1983) w barwach innej wytwórni. Dziś jednak skupimy się na ich trzecim albumie, ostatnim jaki zarejestrowali w latach osiemdziesiątych tuż przed wygaszeniem neonu The Chameleons na wiele, wiele lat.
O istnieniu tej grupy dowiedziałem się w czasach gdy polski Internet dopiero zaczynał raczkować, a jego dostępność w domach była nie lada luksusem. Dziś wydaje się to dziwne, ale wtedy z Internetem łączyło się za pomocą modemu (blokując tym samym stacjonarną linię telefoniczną) i nie była to tania rozrywka więc korzystało się z tego wynalazku szybko i okazjonalnie. Gdy natrafiałem na szczególnie interesujący tekst drukowałem go, aby jak najbardziej zniwelować czas przebywania w Internecie. Mam te materiały do dziś dnia i co jakiś czas do nich powracam. Zwłaszcza jeden tekst jest godny odnotowania, w którym to autor poleca różnorodne zespoły z estetyki goth punk / deathrock, gothic rock, new wave / cold wave. Nie są to może zbyt wnikliwe opisy, niejednokrotnie pisane prostym językiem, ale nie to jest przecież najważniejsze. Największa siła tego tekstu to przeogromna liczba nazw grup, o których wcześniej nie miałem bladego pojęcia. Wśród nich byli także The Chameleons, o których muzyce autor pisał, że to czadowe, wściekłe a jednocześnie cholernie klimatyczne granie. Opinia ta odnosiła się jednak tylko do ich debiutanckiej płyty. Pozostałe albumy nie znalazły uznania w jego oczach, ale nie był to dla mnie wystarczający powód by je zignorować.
"Strange Times" absolutnie nie jest albumem, który można pominąć. Zbyt wiele tu wspaniałych dźwięków, które zaplątały mi się w duszy i grały przez kilka długich dni i nocy. Uwiedli mnie już drugim nagraniem z tejże płyty. Caution zniewoliło mnie swoją transowością wykreowaną za sprawą pięknej melodii wygrywanej przez gitarę. Co tu dużo mówić, to ona odwala tu główną robotę i kreuje nastrój pełen tajemniczości i melancholii. Nie zliczę ile razy zapętlałem ten utwór chcąc kolejny raz poczuć ten niesamowity klimat. Nawet teraz gdy piszę te słowa, z głośników wybrzmiewa właśnie ten utwór. I nie myślcie, że to koniec atrakcji. Pięknym dopełnieniem tej kompozycji jest nagranie Tears, choć osobiście wolę je w tej wersji, która zawiera się w dodatkach do tego albumu. W ogóle dodatki stoją tu na naprawdę wysokim poziomie. Tak jak nie znoszę tego typu zabiegów, tak tu w pełni je akceptuję bowiem nie są to jakieś dziadowskie remiksy, a całkowicie premierowy materiał. Przyjdzie jeszcze jednak czas na ich omówienie, tymczasem powróćmy do podstawowego programu płyty. Tears doskonale wycisza emocje jakie nagromadziły się w końcowych sekundach Caution. Muzyka ta ma w sobie coś z Joy Division, ale to raczej odległe skojarzenie, wyczuwalne gdzieś podskórnie a nie za pomocą chłodnej analizy i porównań 1:1. Zamiast mroku odmalowanego czarną kredką, więcej tu kolorów, brzmień bardziej pastelowych i co za tym idzie nie tak przytłaczających słuchacza swoim ciężarem. Z kolei Swamp Thing brzmi jak zaginione nagranie White Lies, zwłaszcza gdy do głosu dochodzi gitara. Nawet głos Marka Burgessa momentami wpasowuje się w tę linię skojarzeń, ale nie przywiązujmy się zbytnio do tych porównań. Wyrządzilibyśmy grupie ogromną krzywdę gdybyśmy chcieli wpasować jej twórczość pod szyldy innych grup i na tej podstawie zdefiniować jej muzykę. The Chameleons to grupa może nie tak charakterystyczna jak Joy Division, ale trudno też oskarżać ich o bezstylowość.
To co najbardziej podoba mi się w albumie "Strange Times" to przyjemność jakiej dostarcza jego słuchanie. To nieoczywiste zestawienie dźwięków, które co i rusz zaskakują i zachwycają swą pomysłowością. Tu niemożliwe staje się możliwe. Poza tym widać, że ktoś zadał sobie wiele trudu by tak pozestawiać utwory by płynnie przechodziły jeden w drugi. Najlepiej widać to pomiędzy utworami Seriocity a In Answer. Tego nie da się opowiedzieć, tego trzeba posłuchać samemu. Zresztą jeśli już przy In Answer jesteśmy to jest to wymarzony kandydat na singiel. Przebojowy, energetyczny i przede wszystkim wyrazisty. Jakże przyjemnie byłoby dziś usłyszeć coś takiego w radiu. Niestety nie ma na to szans, bowiem komercyjny rynek wzięły we władanie zupełnie inne brzmienia. Pozostaje nam tylko zasępić się nad tym stanem rzeczy, a jako tło do tych rozważań polecam nastawić nagranie I'll Remember, zamykające podstawowy program płyty.
Wspominałem o dodatkach. Tych mamy na płycie aż sześć. Poza wspomnianym nagraniem Tears, które tu otrzymujemy w nieco innej, bardziej przebojowej odsłonie, polecam szczególnie zwrócić uwagę na utwór Paradiso. Nie od razu odkryłem jego piękno, bo na pierwszy rzut ucha nagranie to niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale im dalej w las tym robi się piękniej. Czarują tu przede wszystkim klawisze (skojarzenia z White Lies jak najbardziej na miejscu), nadające atmosfery typowej dla lat osiemdziesiątych. Utwór nakręca się jak sprężyna i pozostaje tylko żałować, że cała ta nagromadzona energia nie znajduje ujścia w finale. Zamiast spektakularnego rozprężenia, otrzymujemy coś na kształt spuszczania pary, ale i tak nie zmienia to mojej pozytywnej opinii o tym nagraniu. Zresztą trudno kręcić tu na coś nosem bo na "Strange Times" próżno szukać słabych utworów. No może z wyjątkiem dwóch coverów, które niczym szczególnym nie zaskakują. Ot takie ciekawostki wyciągnięte z repertuaru Bowiego (John, I'm Only Dancing) oraz The Beatles (Tomorrow Never Knows*).
"Strange Times" spodoba się z pewnością miłośnikom brzmień lat osiemdziesiątych, które to pokazują tutaj całe spektrum brzmień tamtej epoki. Jeśli do tego cenicie sobie mrok i surowość post punku to bez wahania sięgnijcie po ten album. Mnie oczarował bez reszty i skradł z mego życia wiele godzin. Taką jednak kradzież wybaczam bez najmniejszego problemu.
O istnieniu tej grupy dowiedziałem się w czasach gdy polski Internet dopiero zaczynał raczkować, a jego dostępność w domach była nie lada luksusem. Dziś wydaje się to dziwne, ale wtedy z Internetem łączyło się za pomocą modemu (blokując tym samym stacjonarną linię telefoniczną) i nie była to tania rozrywka więc korzystało się z tego wynalazku szybko i okazjonalnie. Gdy natrafiałem na szczególnie interesujący tekst drukowałem go, aby jak najbardziej zniwelować czas przebywania w Internecie. Mam te materiały do dziś dnia i co jakiś czas do nich powracam. Zwłaszcza jeden tekst jest godny odnotowania, w którym to autor poleca różnorodne zespoły z estetyki goth punk / deathrock, gothic rock, new wave / cold wave. Nie są to może zbyt wnikliwe opisy, niejednokrotnie pisane prostym językiem, ale nie to jest przecież najważniejsze. Największa siła tego tekstu to przeogromna liczba nazw grup, o których wcześniej nie miałem bladego pojęcia. Wśród nich byli także The Chameleons, o których muzyce autor pisał, że to czadowe, wściekłe a jednocześnie cholernie klimatyczne granie. Opinia ta odnosiła się jednak tylko do ich debiutanckiej płyty. Pozostałe albumy nie znalazły uznania w jego oczach, ale nie był to dla mnie wystarczający powód by je zignorować.
"Strange Times" absolutnie nie jest albumem, który można pominąć. Zbyt wiele tu wspaniałych dźwięków, które zaplątały mi się w duszy i grały przez kilka długich dni i nocy. Uwiedli mnie już drugim nagraniem z tejże płyty. Caution zniewoliło mnie swoją transowością wykreowaną za sprawą pięknej melodii wygrywanej przez gitarę. Co tu dużo mówić, to ona odwala tu główną robotę i kreuje nastrój pełen tajemniczości i melancholii. Nie zliczę ile razy zapętlałem ten utwór chcąc kolejny raz poczuć ten niesamowity klimat. Nawet teraz gdy piszę te słowa, z głośników wybrzmiewa właśnie ten utwór. I nie myślcie, że to koniec atrakcji. Pięknym dopełnieniem tej kompozycji jest nagranie Tears, choć osobiście wolę je w tej wersji, która zawiera się w dodatkach do tego albumu. W ogóle dodatki stoją tu na naprawdę wysokim poziomie. Tak jak nie znoszę tego typu zabiegów, tak tu w pełni je akceptuję bowiem nie są to jakieś dziadowskie remiksy, a całkowicie premierowy materiał. Przyjdzie jeszcze jednak czas na ich omówienie, tymczasem powróćmy do podstawowego programu płyty. Tears doskonale wycisza emocje jakie nagromadziły się w końcowych sekundach Caution. Muzyka ta ma w sobie coś z Joy Division, ale to raczej odległe skojarzenie, wyczuwalne gdzieś podskórnie a nie za pomocą chłodnej analizy i porównań 1:1. Zamiast mroku odmalowanego czarną kredką, więcej tu kolorów, brzmień bardziej pastelowych i co za tym idzie nie tak przytłaczających słuchacza swoim ciężarem. Z kolei Swamp Thing brzmi jak zaginione nagranie White Lies, zwłaszcza gdy do głosu dochodzi gitara. Nawet głos Marka Burgessa momentami wpasowuje się w tę linię skojarzeń, ale nie przywiązujmy się zbytnio do tych porównań. Wyrządzilibyśmy grupie ogromną krzywdę gdybyśmy chcieli wpasować jej twórczość pod szyldy innych grup i na tej podstawie zdefiniować jej muzykę. The Chameleons to grupa może nie tak charakterystyczna jak Joy Division, ale trudno też oskarżać ich o bezstylowość.
To co najbardziej podoba mi się w albumie "Strange Times" to przyjemność jakiej dostarcza jego słuchanie. To nieoczywiste zestawienie dźwięków, które co i rusz zaskakują i zachwycają swą pomysłowością. Tu niemożliwe staje się możliwe. Poza tym widać, że ktoś zadał sobie wiele trudu by tak pozestawiać utwory by płynnie przechodziły jeden w drugi. Najlepiej widać to pomiędzy utworami Seriocity a In Answer. Tego nie da się opowiedzieć, tego trzeba posłuchać samemu. Zresztą jeśli już przy In Answer jesteśmy to jest to wymarzony kandydat na singiel. Przebojowy, energetyczny i przede wszystkim wyrazisty. Jakże przyjemnie byłoby dziś usłyszeć coś takiego w radiu. Niestety nie ma na to szans, bowiem komercyjny rynek wzięły we władanie zupełnie inne brzmienia. Pozostaje nam tylko zasępić się nad tym stanem rzeczy, a jako tło do tych rozważań polecam nastawić nagranie I'll Remember, zamykające podstawowy program płyty.
Wspominałem o dodatkach. Tych mamy na płycie aż sześć. Poza wspomnianym nagraniem Tears, które tu otrzymujemy w nieco innej, bardziej przebojowej odsłonie, polecam szczególnie zwrócić uwagę na utwór Paradiso. Nie od razu odkryłem jego piękno, bo na pierwszy rzut ucha nagranie to niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale im dalej w las tym robi się piękniej. Czarują tu przede wszystkim klawisze (skojarzenia z White Lies jak najbardziej na miejscu), nadające atmosfery typowej dla lat osiemdziesiątych. Utwór nakręca się jak sprężyna i pozostaje tylko żałować, że cała ta nagromadzona energia nie znajduje ujścia w finale. Zamiast spektakularnego rozprężenia, otrzymujemy coś na kształt spuszczania pary, ale i tak nie zmienia to mojej pozytywnej opinii o tym nagraniu. Zresztą trudno kręcić tu na coś nosem bo na "Strange Times" próżno szukać słabych utworów. No może z wyjątkiem dwóch coverów, które niczym szczególnym nie zaskakują. Ot takie ciekawostki wyciągnięte z repertuaru Bowiego (John, I'm Only Dancing) oraz The Beatles (Tomorrow Never Knows*).
"Strange Times" spodoba się z pewnością miłośnikom brzmień lat osiemdziesiątych, które to pokazują tutaj całe spektrum brzmień tamtej epoki. Jeśli do tego cenicie sobie mrok i surowość post punku to bez wahania sięgnijcie po ten album. Mnie oczarował bez reszty i skradł z mego życia wiele godzin. Taką jednak kradzież wybaczam bez najmniejszego problemu.
Jakub Karczyński
* Ten sam utwór słynnej czwórki z Liverpoolu wykonywała także swego czasu Danielle Dax, choć również bez jakiś spektakularnych efektów.