Zdarzało mi się już kupować albumy sugerując się tylko i wyłącznie okładką. Czasami też zawierzałem opiniom innych ludzi. Bywa jednak i tak, że decyduję się na zakup jakiejś płyty bo dana nazwa pojawia się co jakiś czas na orbicie moich zainteresować. Gdy człowiek odpowiednio długo penetruje jakąś niszę to prędzej czy później natknie się na określone nazwy. Tak też było w przypadku grupy Love Is Colder Than Death. Miałem świadomość, że ta niemiecka grupa działa w obszarze moich zainteresowań niemniej nie czyniłem żadnych zabiegów, aby zapoznać się z ich twórczością. Nie żebym nie był ciekawy, ot po prostu nie złożyło się. Przyszedł jednak taki czas, że przeglądając ofertę pewnego antykwariatu muzycznego natknąłem się właśnie na tenże album i długo się nie zastanawiając zakupiłem go w ciemno. Nawet nie zadałem sobie trudu, aby sprawdzić zawczasu co zawiera w sobie ta płyta. Zawierzyłem instynktowi, a przecież nie jest on gwarancją sukcesu. Niemniej kto nie ryzykuje ten szampana nie pije.
Wnikliwy słuchacz kontemplujący uroki okładki z pewnością zwróci uwagę nie tylko na samą grafikę, ale też na spis utworów. I bynajmniej nie chodzi tu o tytuły kompozycji, co raczej o ich czas trwania. Album wypełniają w przeważającej części miniatury tak jakby zabrakło grupie pomysłów na ich rozwinięcie. Nie za bardzo wiadomo czemu ma to wszystko służyć, bo ani nie tworzy to jakiegoś klimatu, ani tym bardziej nie sprzyja rozsmakowaniu się w muzyce. Ledwie człowiek zdąży zatopić zęby w zaserwowanym daniu, a już kelner talerz zabiera i podsuwa kolejne danie. Dziwne to posunięcie i nie do końca zrozumiałe, no ale widać taka była koncepcja. Muzyce zawartej na tejże płycie trudno odmówić uroku, jednak mało, która kompozycja sprawia, że człowiekowi dreszcz po krzyżu idzie. Tuż za półmetkiem płyty zorientowałem się, że wszystko co dane mi było usłyszeć przeleciało przeze mnie jak przez sito. Oczka mojej muzycznej sieci pozostały puste. Pomyślałem sobie, że tym razem trzeba będzie obejść się smakiem bowiem staw najwidoczniej słabo zarybiony. I gdy tak płynąłem sobie bezwiednie wraz z nurtem tej muzyki, a poziom znużenia osiągał już granicę krytyczną, nagle ni z tego ni z owego pojawiło się coś co wyrwało mnie na chwilę z tego marazmu. Pierwszym jeszcze dość nieśmiałym sygnałem było nagranie The Surface, ale tak na dobrą sprawę krew żywiej zaczęła krążyć wraz z dźwiękami Second Life. Nawet tytuł jest tu znamienny bowiem za sprawą tej kompozycji czułem się tak jakbym otrzymał drugie życie. Nareszcie grupa nabrała powietrza w płuca. Zrobiło się przestrzennie, rześko i przebojowo. Tylko na boga, czemu tak późno? Gdyby tylko takie dźwięki wypełniały ten album, słuchałbym go bez wytchnienia, a tak odłożę go pewnie na półkę i zapomnę o jego istnieniu. Być może wrócę do niego za kilka lat, ale raczej tylko po to, aby przypomnieć sobie tych kilka wybranych kompozycji niż aby zgłębiać go znów od deski do deski. Zbyt mało tu charakterystycznych motywów, aby uwieść nimi potencjalnego słuchacza. Jedna jaskółka przecież wiosny nie czyni niemniej pokazuje, że w zespole drzemał potencjał do tworzenia naprawdę urzekających dźwięków. Jako że jest to mój pierwszy kontakt z tą grupą nie jestem jeszcze w stanie odnieść się tak do ich wcześniejszej jak i późniejszej twórczości. Być może tworzyli też dużo ciekawsze albumy niemniej przekonam się o tym dopiero, gdy trafią one w moje ręce. Tymczasem pora wyjąć płytę z odtwarzacza i odstawić ją na półkę gdzie czekają już bardziej utytułowane koleżanki oraz koledzy.
Moja pierwsza randka z grupą Love Is Colder Than Death nie wypadła szczególnie interesująco, jednak nie zniechęca mnie to przed dalszą eksploracją ich dyskografii. Mam nadzieję, że trafią się jeszcze albumy, które nie tylko zatrą gorzkawe wspomnienia, ale też staną się jasnymi punktami mej kolekcji i do których będę wracał z niekłamaną przyjemnością. "Oexia" niestety nie spełniła pokładanych w niej nadziei jednak jak to mówią pierwsze koty za płoty.
Moja pierwsza randka z grupą Love Is Colder Than Death nie wypadła szczególnie interesująco, jednak nie zniechęca mnie to przed dalszą eksploracją ich dyskografii. Mam nadzieję, że trafią się jeszcze albumy, które nie tylko zatrą gorzkawe wspomnienia, ale też staną się jasnymi punktami mej kolekcji i do których będę wracał z niekłamaną przyjemnością. "Oexia" niestety nie spełniła pokładanych w niej nadziei jednak jak to mówią pierwsze koty za płoty.
Jakub Karczyński