27 października 2016

KULTURALNY PRAWY SIERPOWY

Muzyka to emocje. Emocje to radość, ale też i nienawiść. Te pierwsze uszczęśliwiają, te drugie wyłącznie niszczą. Niszczą relacje międzyludzkie, stawiając mury i tworząc podziały. Stąd już prosta droga do argumentów powszechnie uważanych za wulgarne i obraźliwe. A mówią, że muzyka łagodzi obyczaje. Dobre sobie. Jakoś tego nie widzę, przypatrując się czasami dyskusjom toczącym się zarówno w tym wirtualnym, jak i realnym świecie. Temat ten potrafi podnieść temperaturę równie dobrze jak polityka, a przecież czy naprawdę jest o co kruszyć kopie? Pewnie, każdy by chciał by to właśnie jego zdanie było na wierzchu, było tym najważniejszym i ostatecznym. Niestety takie dyskusje sprowadzają się zazwyczaj do poniżenia przeciwnika, wdeptania go w ziemię wraz z jego marnym gustem muzycznym. Czy naprawdę nie potrafimy pięknie się różnić? Merytoryczna dyskusja pozbawiona agresji słownej jest o wiele bardziej interesująca i budująca, niż obrzucanie się nawzajem błotem. Jednak, aby to osiągnąć, trzeba wreszcie wyjść z tej mentalnej piaskownicy, otrzepać piach z ubrania i ujrzeć w drugim człowieku nie przeciwnika, ale kogoś, kto tak samo jak my ma prawo do wyrażenia swojego zdania. Nie zawsze będzie ono zgadzało się z naszym, ale czy to daje nam prawo do poniżania kogokolwiek? Czasami lepiej ugryźć się w język, niż powiedzieć jedno zdanie za dużo. O wiele łatwiej dyskutować z kimś kto podziela nasze poglądy, ale nie zawsze tak przecież bywa. To, że ktoś wyraża odmienne zdanie, nie powinno stawiać go w pozycji wroga. Zdaję sobie sprawę, że czasami trudno o płaszczyznę porozumienia, ale wtedy najlepiej wziąć sobie do serca powiedzenie, że o gustach się nie dyskutuje, niż wytaczać najcięższe, ale jakże prymitywne działa. Poza tym, mamy już wystarczająco dużo obszarów, na których emocje aż kipią od nienawiści, więc niech chociaż kultura pozostanie od niej wolna. 

Jakub Karczyński 

17 października 2016

JESIENNA PEREŁKA

Zakup albumu "Easy Pieces" (1985) Lloyd Cole And Commotions na winylu to pestka. Jest go pełno, nie tylko w naszej rodzimej przestrzeni internetowej, ale i na zagranicznych portalach aukcyjnych. Zakup tej płyty na kompakcie, to dopiero wyzwanie. Swoje poszukiwania rozpocząłem na początku września. Szybko okazało się, że nieliczne egzemplarze, wystawione do sprzedaży są na tyle drogie, że nie ma co sobie nimi głowy zawracać. Kwoty w przeliczeniu na złotówki oscylowały w granicach 250 zł. Bywam czasami szalony, ale bez przesady. Poza tym, aby usłyszeć te dźwięki zawsze mogłem sięgnąć po winyla, którego to mam w swoich zbiorach od kilku dobrych lat. Niestety, większą część tego czasu, przeleżał niemal zupełnie nietknięty. Dopiero w tym roku poświęciłem mu wystarczającą ilość uwagi na jaką zasługiwał, a album odwdzięczył mi się jedną z najpiękniejszych piosenek. Taką idealną na początek jesieni. Jeśli wierzyć Morriseyowi to nagranie James jest najpiękniejszym utworem w całym dorobku Lloyd Cole And The Commotions. Znając dwa z trzech albumów jakich dorobiła się ta szkocka grupa, jestem w stanie podpisać się pod tymi słowami. Wśród miłośników ich twórczości nie brak znanych nazwisk, jak choćby Tori Amos, a także i grup w rodzaju Manic Street Preachers czy Camera Obscura. Ci ostatni nagrali zresztą piosenkę Lloyd, I'm Ready To Be Heartbroken jako odpowiedź na utwór z debiutanckiej płyty Lloyd Cole And Commotion (Are You) Ready To Heartbroken? Swoją drogą całkiem sympatyczny i zabawny. To co jednak zaprzątało mą uwagę od pewnego czasu, to wspomniany utwór James. Słuchając go raz za razem, marzyłem by wejść w posiadanie wersji kompaktowej tegoż albumu. Od czasu do czasu, sprawdzałem czy może ktoś akurat nie chce pozbyć się go poprzez jakiś portal aukcyjny lecz bez większych rezultatów. Przyszedł jednak dzień dziewiątego października, za sprawą którego ledwo widoczne widmo zmaterializowało się w pełnej krasie. Mało tego, ten jak mi się zdaje biało kruczy album, kosztował mnie nie 250 zł lecz jedyne 7,99 zł. Widać jednak, że w Polsce grupa Lloyd Cole And Commotion, nie odniosła na tyle dużego sukcesu (jeśli jakikolwiek) by windować ceny ich płyt, do tych jakie widywałem na zagranicznych portalach. Niemniej i tam zdarzają się cuda. Sprawdziłem przedwczoraj i co się okazuje, ktoś gotowy jest pozbyć się tego albumu za kwotę 2 funtów. Jak widać kto szuka, ten ... nie przepłaca. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość, ale to przecież podstawowa cecha dobrego łowcy. Mój ustrzelony egzemplarz właśnie dotarł, lecz zanim trafi do odtwarzacza trzeba zapewnić mu odpowiednią oprawę. W tak ponury dzień jak dziś, nie będzie z tym większego problemu. Wystarczy rozpalić świeczki, zaparzyć herbatę o cynamonowo jabłkowym posmaku, a nastrój wykreuje się niejako sam.     
Jakub Karczyński 

10 października 2016

THE MISSION "ANOTHER FALL FROM GRACE" (2016)

Niemal dokładnie trzy lata temu, recenzowałem w tym miejscu najnowszy album Misjonarzy jakim był "The Brightest Light" (2013), a tu już w odtwarzaczu kręci się jego następca. Nie ukrywam, że to najważniejsza dla mnie tegoroczna premiera. Osoby, które sukcesywnie czytają "Czarne słońca" mogły zorientować się, że mój stosunek do The Mission jest niemal nabożny, co nie znaczy, że bezkrytyczny. Na każdą kolejną płytę czekam z wielkimi nadziejami, mocno zaciskając kciuki za Wayne'a Husseya i spółkę. Gdy tylko gruchnęła informacja o pojawieniu się wkrótce nowej muzyki, niecierpliwie odliczałem dni, jak i też śledziłem pojawiające się informacje. "Another Fall From Grace" (2016) reklamowany był jako zaginione ogniwo między pierwszą płytą The Sisters Of Mercy "First And Last And Always" (1985 ), a debiutem The Mission "God's Own Medicine" (1986). Jak wiemy, Hussey nie zagrzał długo miejsca w zespole Andrew Eldritcha, stąd też pomysł powołania do życia własnego zespołu, który pierwotnie miał nazywać się The Sisterhood. Ostatecznie plany pokrzyżował sam Eldritch, ale to nie czas by rozgrzebywać stare rany. Wróćmy więc do albumu "Another Fall From Grace", który miał być takim powrotem starego, dobrego The Mission. Z szumnymi zapowiedziami często bywa tak, że nie zawsze mają one pokrycie w rzeczywistości. Czynione są one po to by skusić tych, którzy dawno już postawili krzyżyk na danym artyście czy zespole. Czy i tym razem mamy do czynienia ze sprytną zagrywką marketingową, czy może jest w tym coś więcej, niż ziarno prawdy.

Spoglądając na okładkę nowej płyty, odniosłem wrażenie obcowania z jakąś klasyczną płytą The Mission. To już nie czasy owadów i robaczków jak w przypadku "God Is A Bullet" (2007) czy "Dum-Dum Bullet" (2010), a grafika w duchu Albrechta Durera, która dobrze koresponduje ze wspomnianą już "God's Own Medicine". Widać ktoś starannie odrobił lekcje, dzięki czemu powstała okładka wręcz ikoniczna. Taka jaką ozdabia się najlepsze dzieła. Czy pod taką grafiką można ukryć słaby album? No niby można, ale komu by się chciało opakowywać wyroby czekoladopodobne w złote papierki.

"Another Fall From Grace" wskrzesza ducha dawnego The Mission, choć nie bazuje on tylko i wyłącznie na sentymentach. Sporo tu zaskoczeń, nowych elementów, których nie stosowano w przeszłości. Przykładem są liczni goście, których to Hussey zaprosił na płytę. Nazwiska rzeczywiście robią wrażenie - Gary Numan, Martin L. Gore, Julianne Regan, Ville Valo. Niemniej, stanowią oni wyłącznie dopełnienie, nie wybijając się na pierwszy plan. Przy mikrofonie niepodzielnie rządzi Hussey. Trochę szkoda, że nie pokuszono się na jakiś duet wokalny, bo efekty mogły być niezwykle interesujące. Są tu też dawno nie słyszane elementy, jak choćby gitara 12-strunowa, tak przecież charakterystyczna dla brzmienia pierwszej płyty. Jak wspomina sam Hussey, sięgnął on po ten instrument po wysłuchaniu w ubiegłym roku swego debiutanckiego albumu. Pierwszy raz od trzydziestu lat. Widać poruszyło w nim to jakąś sentymentalną strunę, dzięki czemu otrzymaliśmy jeden z najbardziej spójnych i przemyślanych albumów. Na "The Brightest Light" nie wszystko się ze sobą kleiło, a i nie brakowało utworów, które w ogóle nie powinny trafić na płytę. Tutaj oszczędzono nam takich wpadek. Albumu słucha się jednym ciągiem bez konieczności używania w pilocie funkcji "skip". Dzięki jego różnorodności i bogactwu faktur brzmieniowych, nie musimy obawiać się też znużenia materiałem. Jest tu co odkrywać, dlatego też polecam posłuchać tej płyty także na słuchawkach. Zanim nastąpił pierwszy odsłuch, przesłuchałem w internecie pierwszego singla. Zazwyczaj tego nie robię i czekam cierpliwie do premiery albumu, ale tym razem coś mnie podkusiło. Obejrzałem teledysk do utworu Met-Amor-Phosis i to chyba z siedem razy, tak bardzo spodobał mi się ten utwór. Wręcz nie mogłem się go nasłuchać. Później przyszedł czas na audycję "Trzecia strona księżyca", w której to wyemitowano przedpremierowo kilka utworów, więc chcąc nie chcąc, zapoznałem się niemal z połową płyty. Największe wrażenie zrobiło na mnie nagranie tytułowe. Another Fall From Grace, wysłuchane późna nocą na słuchawkach przekonało mnie, że jest na co czekać. Tym bardziej więc zacierałem ręce i niecierpliwie spoglądałem w kierunku kalendarza. Po pierwszych odsłuchach, miałem pewność, że album trzyma równy poziom, ale nie padłem przed nim na kolana. Nie znajdziemy tu nagrania tej miary co Swan Song z poprzedniej płyty, choć takowe próby były czynione. Czymś równie powalającym miało być nagranie Jade, zadaniem którego było rozerwać serca fanów tuż przed finałem. No i prawie się udało, ale jednak czegoś tu zabrakło. Na pewno można by ten utwór jeszcze nieco pociągnąć solówkami gitarowymi i wydłużyć go nieco, dzięki czemu słuchacz mógłby się nim w pełni nasycić. Nie powiem, miałem ciarki na plecach, a to przecież najwyższa nobilitacja dla utworu, niemniej zabrakło mi tu tak zwanej wisienki na torcie. Swoją drogą, solówka w Swan Song też mogłaby trwać w nieskończoność. Jednak nie ma co narzekać, bo Misjonarze w końcu nagrali album na miarę drzemiących w nich możliwości. Nie jest on nachalnie przebojowy, dzięki czemu, z każdym odsłuchem odkrywamy wciąż nowe, interesujące elementy. Jeśli chodzi o największe zaskoczenie, to zdecydowanie jest nim Phantom Pain. I nie chodzi o samo nagranie, co raczej o instrumentarium jakiego tu użyto. Któż by się spodziewał, że Misjonarze sięgną po klarnet i saksofon. Brzmienie ich jest dość ponure i chropowate, ale faktycznie przyciąga uwagę. Osobiście wolałbym wykorzystać tu instrumenty o cieplejszej barwie i czystszym brzmieniu, które chyba lepiej przysłużyłyby się temu utworowi. Solówka na saksofonie, to byłoby dopiero coś! Nie brak tu też nagrań, które docenia się wraz z upływem czasu. Na pewno do tej kategorii należy Within The Deepest Darkness (Fearful), które z początku jawiło mi się jako dość przeciętne, tak samo jak następujące po nim Blood On The Road. I jeśli to pierwsze nabrało w moich uszach barw, tak to drugie uważam za najsłabszy element tego albumu. Trzyma jako taki poziom, ale jest tu sporo ciekawszych rzeczy, jak choćby Bullets & Bayonetes, o jakże pięknym, orientalnym posmaku. Tak, mieliśmy już z tym do czynienia w przeszłości, ale zawsze miło "zobaczyć" Misjonarzy w takim anturażu. Na szczególne słowa uznania zasługuje wielebny Wayne Hussey, a właściwie jego głos, którego czas się nie ima. Wciąż brzmi wspaniale, choć do młodzieniaszków już on przecież nie należy. Zresztą słowa uznania należą się i pozostałym muzykom, którzy dzielnie akompaniują Wayne'owi oraz Timowi Palmerowi, który wyprodukował ten album. Kłaniam się nisko i nieśmiało proszę o więcej tak udanych płyt.

Podsumowując, można by rzec, że są takie albumy, o których nie można jednoznacznie powiedzieć, że są wspaniałe, ale i też nie za bardzo jest się do czego przyczepić. Lawirują one między kategoriami zarezerwowanymi dla dobrych i bardzo dobrych albumów. Niektóre z nich mają jeszcze w sobie to coś, co nadaje im intrygujący i wyjątkowy posmak. Ten czynnik sprawia, że pomimo upływu lat, wciąż mamy chęć sięgać po takie płyty, bowiem serce podpowiada, że jest tam jeszcze kilka tajemnic do odkrycia. I tak też pewnie będzie z "Another Fall From Grace", który wciąż mnie intryguje, kusi i nie pozwala o sobie zapomnieć.

Jakub Karczyński