Ponoć nie ma w życiu przypadków, tak mawia pewien szacowny redaktor radiowy z Trzeciego Programu Polskiego Radia. Jeśliby jednak istniały, to ja proszę o więcej takich miłych, jak ten sprzed kilku dni. Otóż, przeglądając jeden z blogów, natknąłem się rzecz jasna przypadkowo, na opis pewnej książki. Przyznam, że nie zawsze skrupulatnie czytam zamieszczane teksty. Jeśli tematyka średnio mnie interesuje, to odpuszczam sobie zazwyczaj takowe wpisy. Myślałem, że i tym razem będzie podobnie, ale zacząłem czytać i z każdym kolejnym zdaniem, wzbierała we mnie chęć jak najszybszego kupienia tego wydawnictwa. Czym prędzej wyszukałem w internetowej księgarni ten tytuł, zakupiłem i wyczekiwałem daty jego odbioru. W dniu wczorajszym, otrzymałem potwierdzenie, że książka już jest, więc po pracy udałem się pod wskazany adres. Szybko załatwiłem formalności i pochwyciłem zdobycz w swe szpony. Wertując w tramwaju jej zawartość, radowałem się tym, że w ktoś w końcu wpadł na pomysł, by zawrzeć na kartach książki historię autorskich programów radiowych. "Decybelowy obszar radiowy" Wojciecha Lisa, zawiera wspomnienia sporej grupy dziennikarzy, muzyków czy też ludzi, którzy w jakimś tam stopniu mieli wpływ na kształtowanie się tej radiowej materii. Wystarczy spojrzeć na listę bohaterów, aby z uznaniem pokiwać głową. Kogoż tu nie ma. Są takie tuzy radiowego eteru jak Wojciech Mann, Marek Niedźwiecki, Marek Wiernik, Roman Rogowiecki czy Filip Łobodziński. Znalazło się tu też miejsce dla dziennikarzy z mniejszym doświadczeniem, którzy swój fach wykuwali w mniejszych miejscowościach czy mniejszych rozgłośniach. Owszem, nie dla wszystkich starczyło miejsca, nie o wszystkich napisano, bo przecież dotarcie do każdego ważnego redaktora radiowego, jest zadaniem tyleż karkołomnym, co niewykonalnym. Niemniej i tak należy się wielki ukłon dla autora, za kawał dobrze wykonanej roboty. Książkę czyta się jednym tchem. Właściwie to się jej nie czyta, ją się pożera. Tak, tak, to określenie jest w tym przypadku bardziej adekwatne. Poza wspomnieniami znajdziecie tu także zdjęcia redaktorów oraz opisy programów radiowych. Dla każdego pasjonata radia, ta pozycja będzie jak spełnienie marzeń. Rozejrzyjcie się za nią bo naprawdę jest tego warta. Jeśli pasjonowaliście się kiedyś audycjami autorskimi, w których to poza doskonałą muzyką, można też było liczyć na ciekawe komentarze autorów, to wspomniana pozycja dostarczy Wam mnóstwo radości. I choć programy autorskie odchodzą pomału do lamusa, warto o nich pamiętać i pielęgnować te, które jeszcze zostały. Ostatnim bastionem naprawdę dobrych programów, są jeszcze audycje Polskiego Radia oraz programy lokalne, tworzone głownie z pasji do muzyki jak i samego radia. Niestety w większości godziny ich emisji wołają o pomstę do nieba, no chyba że ktoś cierpi na permanentną bezsenność. Przykładem audycji dla nocnych marków była "Noc muzycznych pejzaży" Piotra Kosińskiego w radiowej Trójce. Jej emisja przypadała na środek nocy, a kończyła się nad ranem. Może to i na swój sposób piękne, ale ile osób było w stanie dotrwać do końca audycji? Ileż to pięknej muzyki wyemitowano w kosmos, pomijając ludzkie uszy, nie wie nikt. Szczęśliwi ci, którym dane było jej wysłuchać.
Jeśli już przy tego rodzaju muzyce jesteśmy (progresywny rock) to na fali odświeżania sobie starych audycji Tomka Beksińskiego, znów naszła mnie ochota na posłuchanie starego rocka. Jak mawia moja żona, redaktor Beksiński wiecznie żywy. W jednej z audycji, Tomek zachwycał się płytą "Following Ghosts" (1998) grupy Galahad, którą uznał za pierwszą od wielu lat, naprawdę progresywną płytę. W przeciwieństwie do zespołów, które uparcie powtarzają schematy dawnych mistrzów, Galahad zaproponował tu naprawdę interesującą i zaskakującą ścieżkę rozwoju. Muzyka progresywna przystroiła się w bardzo nowoczesne szaty i dała sygnał, że czas przestać zjadać własny ogon. Jako że dotychczas twórczość tego zespołu znana była mi w bardzo niewielkim stopniu, postanowiłem nadrobić zaległości lub jak to kiedyś trafnie ujął redaktor Beksiński, odrobić swe lekcje. Postawiłem na "Following Ghosts" oraz na "Empires Never Last" (2007). Ten drugi, skusił mnie przepiękną okładką, tak sugestywną, że ilekroć na nią patrzę, czuję jakiś dziwny niepokój. Wcześniej przesłuchałem koncertowy album "Resonance - Live In Poland" (2009), który przeleżał u mnie kilka dobrych miesięcy, czekając na odpowiednią chwilę. Oto nadeszła i eksplodowała z pełną mocą. Mało tego, będąc w sklepie płytowym gdzie polowałem na wspomniany już album grupy Galahad, wdałem się w całkiem sympatyczną rozmowę o starym rocku, o trudnościach w zdobyciu pewnych płyt, co zaowocowało zakupem (już w Internecie) albumu Indian Summer "Indian Summer" (1971). O tej właśnie płycie wspominał mi właściciel jako o czymś, czego nie może od dłuższego czasu zdobyć. Nieco się zmartwiłem, bowiem odkładałem zakup tej płyty z roku na rok, ale w zaistniałej sytuacji, postanowiłem więcej nie zwlekać. Pewnych spraw nie warto zostawiać na później, by nie okazało się, że chęci do konsumpcji są, ale wybranej potrawy już od dawna nie serwują w tej restauracji.
Jakub Karczyński