07 marca 2016

TIAMAT "A DEEPER KIND OF SLUMBER" (1997)


- GROUND CONTROL TO MAJOR TOM

Powróciłem ostatnio do krainy, do której nie zaglądałem od bardzo długiego czasu. Nie było jakiegoś specjalnego powodu. Ot, po prostu zatęskniłem za tymi dźwiękami. Byłem też ciekaw czy po latach wciąż potrafią wyzwolić we mnie te same emocje co kiedyś. Wyjąłem więc z półki albumy niegdysiejszych gigantów klimatycznego metalu, w postaci grupy Moonspell oraz Tiamat. Piece znów zapłonęły żywym ogniem, a maszyny ponownie wprawiono w ruch. Płynny metal wdarł się w krwiobieg, niosąc ze sobą wspomnienia o dniach minionych. Powróciły obrazy beztroskich chwil, gdy drzwi do dorosłego życia, dopiero powoli zaczęły się uchylać. W tamtym czasie doznałem pewnego muzycznego objawienia. Sprawcą jego był mój znajomy, z którym to prowadziłem program radiowy w studenckim radiu Afera. Któregoś razu przyniósł on do studia album "A Deeper Kind Of Slumber" (1997) grupy Tiamat i wyemitował utwór The Whores Of Babylon. Znając moje preferencje muzyczne, zasugerował bym zapoznał się z tym albumem, co w niedługim czasie uczyniłem. Dźwięki zawarte na tym krążku, oczarowały mnie wtedy i okazuje się, że na przestrzeni lat, nic a nic się nie zmieniło. I choć to "Wildhoney" (1994), uchodzi za szczytowe osiągnięcie grupy, to ja najsilniej pokochałem jego następcę.

Album "A Deeper Kind Of Slumber" to płyta, której należy słuchać w całości. Tylko wtedy poczujemy jej piękno i mroczny, melancholijny klimat. W porównaniu z "Wildhoney," mniej tu metalowego ciężaru, a więcej klawiszowych, monumentalnych pasaży dźwiękowych. To właśnie one stanowią tu kluczowy element, który nadał tej muzyce odpowiedni nastrój i uchylił wrota do innego wymiaru. Słuchając tej płyty, niejednokrotnie łapałem się na tym, że owe dźwięki otwierają w mym umyśle te same drzwi, co proza Howarda Phillipsa Lovecrafta. Ten pełzający mrok pełen szaleńczego, kosmicznego chaosu, wdziera się w duszę słuchacza, tak samo jak najwybitniejsze opowieści samotnika z Providence. Nie zdziwiłbym się gdyby okazało się, że podczas pracy nad tą płytą Johan Edlund zgłębiał fabułę jego dzieł. Najsilniej wyczuwa się te podobieństwa nastroju przede wszystkim w monumentalnym Mount Marilyn, który pięknie rozwija się przez ponad dziesięć minut. Tutaj Tiamat osiągnął mistrzostwo nie tylko w kreowaniu nastroju, ale i pobudzaniu wyobraźni słuchacza. To niespieszne arcydzieło jest tym dla muzyki grupy, czym Sagrada Familia dla architektury. To zuchwałe wyzwanie rzucone światu, które powinno zapaść się pod ciężarem ambicji, trwa jednak wciąż niewzruszenie, zachwycając swym majestatem kolejne pokolenia. Podobnie ma się sprawa z pozostałymi utworami, które tworzą taki monolit i świadectwo, jak niezwykle kreatywnym i poszukującym zespołem był wtedy Tiamat. Sięgając po tak nieoczywiste instrumenty jak sitar, obój czy flet pokazali, że nie boją się wyjść przed szereg i realizować swoich odważnych pomysłów. Zapewne wielu zatwardziałych metalowców odwróciło się od nich plecami, lecz ci którzy pozostali, otrzymali dzieło poszerzające granice ciężkiego grania i wytyczające kolejne ciekawe drogi. Za przykład może posłużyć utwór The Desolate One, który po trzech dość konwencjonalnych nagraniach, jest pierwszym krokiem ku nowej ziemi. Jego transowy charakter, przygotowuje nas na nadejście zmian. W Atlantis As A Lover, zanurzamy się już w tej odmienności i z każdym kolejnym nagraniem, wypływamy na szerokie wody. Zwróćcie uwagę na partię gitary w Only In My Tears Is Lasts, która pięknie dopełnia ten utwór, nadając mu Pink Floyd'owego posmaku. Edlund twierdzi, że charakter tej płycie, nadała muzyka elektroniczna z połowy lat dziewięćdziesiątych. Wśród inspiracji wymienia Massive Attack i Prodigy, ale jak na moje ucho, to najwięcej zawdzięcza ten album grupie Pink Floyd. Słychać to zwłaszcza w nastrojowych partiach gitar, których piękno zapiera momentami dech w piersiach. Eksperymentalny charakter płyty, był jak dla mnie raczej przejawem odwagi, a nie jak chcą niektórzy dziennikarze, chłodnej kalkulacji. Gdyby grupa chciała powtórzyć sukces "Wildhoney", nagrałaby album w podobnej konwencji, a nie siliłaby się na eksperymenty.

Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy podzielają mój zachwyt nad tą płytą, ale warto dać jej szansę. Kto wie, być może zawładnie ona Wami na długie tygodnie, miesiące, a może i na całe wieki. Jedyne czego potrzeba to otwartego umysłu i wyzbycia się schematów myślowych. Poddajcie się tej muzyce. Poczujcie jej nastrój. Zgaście światła i zamknijcie oczy, a odbędziecie niezwykłą podróż do zupełnie innego wymiaru. Nie potrzebny jest żaden skafander, ani prom kosmiczny by ujrzeć to co oglądać mogą bohaterowie filmów science fiction, przemierzający bezkres kosmicznych wymiarów i przestrzeni.

Gotowi? 3...2...1... START


- CAN YOU HEAR ME MAJOR TOM?

Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz