Nigdy nie byłem ich zagorzałym fanem. Gdy debiutowali, wpisali się na listę grup, które za punkt honoru przyjęły sobie wskrzeszenie tradycji Joy Division. I choć ich muzyka miała w sobie taneczność indie rocka, to za sprawą wokalnej maniery, sprowadzała ze sobą także mrok. To specyficzne połączenie, sprawdziło się w przypadku grupy Interpol, dlaczego więc miałoby nie wypalić w przypadku Editors? Pamiętam, że ich debiut zebrał bardzo dobre opinie, jednak mnie czegoś w nim zabrakło, stąd też moja długa obojętność na poczynania grupy. Gdy zaczęli skręcać bardziej w kierunku elektroniki, uznałem, że panowie chcą wyrwać się z tej ramy, w jakiej chcieli zamknąć ich fani. Nie chcieli już być tylko kontynuatorami tradycji Joy Division, ale zaznaczyć swą indywidualność. Każdy kolejny album był poszukiwaniem tej swojej tożsamości, zmianą dokonywaną w swym wizerunku. Czy już odnaleźli swoją drogę? Tego dowiemy się dopiero za jakiś czas, gdy będziemy mogli prześledzić i podsumować ich karierę. Tymczasem skupmy się na tym co tu i teraz, czyli na najnowszym albumie, zatytułowanym "In Dream" (2015).
Skłamałbym gdybym powiedział, że czekałem na niego z zapartym tchem. Bliższe prawdy będzie jeśli napiszę, że owo wyczekiwanie podszyte było pewna dozą nieufności. Wynikała ona z prostej przyczyny. Po nagraniu nad wyraz udanego albumu "The Weight Of Your Love" (2013), należało podnieść poprzeczkę, która i tak zawieszona była bardzo wysoko. Czy taki skok mógł się udać? Raczej wątpliwe, ale przecież w muzyce jak w sporcie, czasem zdarzają się cuda. Nie próbowali zdystansować swego poprzedniego albumu, wybrali bezpieczniejszą drogę, nagranie płyty, której nijak nie można zestawić z poprzedniczką. Dzięki temu uniknęli nachalnych porównań i zestawień. Liczyła się tylko muzyka, choć sam zespół kierował naszą uwagę w kierunku "In This Light And On This Evening" (2009). Nie był to w żadnym wypadku zabieg marketingowy, lecz komunikat, że jeśli już do czegoś odnosić te nowe nagrania, to właśnie do tej płyty. I faktycznie, "In Dream" brzmi nieco jak jego brat bliźniak, choć na pewno nie jednojajowy. Słychać, że od tamtej pory grupa niezwykle się rozwinęła, a Tom Smith nie boi się eksperymentować ze swym głosem. Jest tak samo przekonujący, gdy śpiewa swym normalnym głosem, jak i falsetem, którym zaskoczył słuchaczy na poprzednim albumie.
Już pierwsze dźwięki zwiastują, że będzie jakoś inaczej i raczej nie ma co oczekiwać powtórki z "The Weight Of Your Love". Dla kogoś kto nie odsłuchiwał pojawiających się w sieci singli,
No Harm może być sporym zaskoczeniem. Ten mroczny, nastrojowy i powolny utwór, doskonale temperuje rozbuchane oczekiwania fanów. Jeśli ktoś spodziewał się mocnego i dynamicznego otwarcia, to się zapewne srodze rozczarował. Bardziej refleksyjnie nastawiona publiczność, z pewnością poczuła przyjemny dreszczyk przebiegający po plecach. Jeśli już miałbym się do czegoś przyczepić, to wskazałbym na brak odpowiedniej dramaturgii w finale tego nagrania. Aż prosi się ono o mocne wejście gitar, które rozładowałoby to misternie zbudowane napięcie. Nim zdążymy się zorientować, że czegoś tu brakuje, zostajemy porwani przez
The Ocean Of Night, który jak to ktoś słusznie zauważył, przypomina bardziej nagrania Coldplay'a niż nagrania Editors. To zresztą nie jedyny przykład, próby wbicia się w cudze fatałaszki na tejże płycie. Posłuchajcie tylko utworu
Our Love, który jak żywo przypomina największy przebój Bronski Beat! Ta dość zaskakująca inspiracja może szokować, ale nie sposób odmówić jej uroku. Nie jest to co prawda najmocniejszy punkt płyty, ale warto dać szansę temu odmieńcowi z gabinetu osobliwości doktora Tom'a Smith'a. Kto wie, może znajdziecie w nim coś więcej, niż tylko kopię stylu Bronski Beat. Zdecydowanie bardziej konwencjonalnie i urokliwie prezentują się nagrania
Forgiveness czy
Salvation. Zestawione tuż obok siebie, doskonale się uzupełniają. Nic dziwnego, bez przebaczenia trudno przecież o zbawienie.
Life Is A Fear to z kolei komercyjna lokomotywa tego albumu. Klimatyczna, ale i nienachalnie przebojowa. Na koniec zostawiłem sobie nagranie
The Law, którego pierwsze dźwięki nie zwiastują niczego specjalnego. Ot, taka synthpop'owa plumkanina, która za sprawą głosu Rachel Goswell ze Slowdive, zyskuje nowy, piękniejszy wymiar. Jej udział choć tak skromny, to jednak niezwykle odczuwalny. Nie ma co, mieli panowie nosa i niezwykłe wyczucie. Szkoda, że nie wystarczyło go do samego końca. Zmysł kompozytorski zaczyna szwankować na wysokości nagrania
All The Kings, dla niektórych zapewne już przy
Our Love. Niemniej oba nagrania, można jeszcze jakoś wybronić. Gorzej ma się sprawa z dość nudnym
At All Cost oraz dość rozwleczonym zamknięciem albumu w postaci
Marching Orders. Pierwsze, to prawie pięciominutowe zawodzenie Tom'a, przy którym nerwowo spoglądam na zegarek, bo wiem, że w tej podróży nie zdarzy się już nic ekscytującego. Drugie, choć jeszcze dłuższe, świeci już nieco większym blaskiem, choć po tak spektakularnym otwarciu (
No Harm) spodziewałem się równie mocnego domknięcia płyty. Nie można odmówić im ambicji (czas utworu), niemniej szkoda, że nie przełożyło się to na bardziej intrygujące dźwięki.
Cóż można rzec na zakończenie. Może tylko tyle, że płyta "In Dream" właściwie nie wychodzi z mojego odtwarzacza. Co ciekawe, nie uważam by nagrali album lepszy, niż "The Weight Of Your Love", a mimo to, przyniósł mi on nie mniej wrażeń i emocji. Było ich na tyle dużo, że poza wersją kompaktową, zakupiłem również piękną edycję winylową, która skrywa w sobie piękne niespodzianki. Muzyczni fetyszyści powinni być ukontentowani.
Jakub Karczyński