10 kwietnia 2015

HANDFUL OF SNOWDROPS - III (2015)


Choć istnieją od 1984 roku, ich dorobek płytowy jest niezwykle skromny. Do dnia dzisiejszego zdołali nagrać zaledwie trzy studyjne płyty, z czego ostatnia ukazała się na początku tego roku, po 24 latach przerwy. I choć od dnia premiery minęło zaledwie kilka miesięcy, to jak donosi strona artystów, jej nakład został już wyczerpany, podobnie jak miało to miejsce w przypadku ich poprzednich albumów. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że zdołałem załapać się na najnowsze dzieło kanadyjskiej grupy Handful Of Snowdrops.

Pomimo tylu lat działalności świadomość ich istnienia wydaje się być znana nielicznej grupce zagorzałych fanów. Jak mniemam, nawet fani mrocznej elektroniki czy gotyckiego rocka, mieliby problem z rozpoznawalnością szyldu grupy. Szczerze mówiąc, to sam dowiedziałem się o ich istnieniu zaledwie przed paroma laty i to jeszcze przez zupełny przypadek. Traf chciał, że znajomy otrzymał do przesłuchania pierwszy album grupy, który zrobił na nim piorunujące wrażenie. Znając moje preferencje muzyczne, polecił mi zapoznać się z twórczością tej grupy, bowiem jak to określił, Handful Of Snowdrops grają niczym Clan Of Xymox za swych najlepszych lat. Po takich słowach wyczuliłem swe receptory na płyty sygnowane tą nazwą. Niestety, zdobycie ich graniczy dziś z cudem, dlatego też pogodziłem się z tą świadomością i dopisałem albumy tej formacji do listy białych kruków. Gdy tylko dotarła do mnie informacja, że zespół nagrał nową płytę i sprzedaje ją poprzez swoją stronę, poruszyłem niebo i ziemię, aby ją zdobyć. Czy było warto? Pozwólcie, że odłożę nieco w czasie odpowiedź na to pytanie, aby nie wykładać od razu wszystkich kart na stół.

Na zawartość albumu składa się dziesięć utworów, których łączny czas to jakieś 54 minuty. Osoby, które wsparły zespół poprzez akcję crowdfunding'ową otrzymały dodatkowo czteroutworową EP-kę, na której zarejestrowano cover Colin'a Newman'a Better Later Than Never, remix tegoż nagrania wykonanego przez byłego członka Handful Of Snowdrops oraz dwa premierowe nagrania. Niestety, trudno mi się odnieść do zawartości tej EP-ki, bo zwyczajnie nie załapałem się na nią. Wróćmy zatem do podstawowego krążka, który rozpoczyna się utworem instrumentalnym. Jego spokojny i stonowany charakter dobrze wprowadza w nastrój, ale trudno mówić tu o jakiejś rewelacji. Ot zwyczajny instrumental, dobrze nastrajający, ale i też będący swoistą zmyłką, bowiem tak spokojnego grania jest tu tyle co kot napłakał. Gdy nasza czujność zostanie już uśpiona, zespół detonuje pierwszą bombę w postaci nagrania Deadcity, które jak na moje ucho jest jednym z najlepszych utworów, jakie dane mi było usłyszeć w tym roku. Nie zliczę ileż to razy słuchałem już tego nagrania, a ono wciąż nie straciło nic ze swej świeżości, podobnie jak następujące po nim The Man I Show The World, które oczarowało mnie równie mocno. Jeśli ktoś zapytałby mnie jaką muzykę kocham najbardziej, puściłbym mu właśnie te dwa nagrania, bo to kwintesencja tego czego poszukuję w muzyce. Są tu świetne, niebanalne melodie, piękna elektronika i do tego ten nastrój starego romantyzmu, jakiemu hołdował nieodżałowany Tomasz Beksiński. Po takich petardach, aż trudno złapać oddech, a to przecież dopiero samo początek płyty. Jeśli myślicie, że zespół wystrzelał się już na wstępie, to grubo się mylicie. Dalej jest równie pięknie jak choćby w utworze Wreckage, gdzie zespół uderza w nieco bardziej nastrojowe tony. Ledwie zdążymy złapać oddech, a tu już atakuje nas kolejna rzecz warta odnotowania. Nagranie Breaking Bones, posiada wyrazisty, mocny bit, ale charakter kompozycji wyznacza raczej nutka marzycielskiego romantyzmu. Jakże tu nie kochać tej grupy, skoro potrafi ona wyczarować tak zniewalające i powalające dźwięki. Chyba nie ma specjalnie sensu rozpisywać się o każdym z nagrań z osobna, bo zwyczajnie brak tu jakichkolwiek chybionych kompozycji. Wszystko tu niemal zachwyca, a jeśli nie zachwyca to przynajmniej trzyma wysoki poziom. Jeśli na takie płyty trzeba czekać po dwadzieścia lat, to jestem skłonny zagryźć zęby i trwać w oczekiwaniu na tak genialne dźwięki. Jeśli mi nie wierzycie to posłuchajcie choćby utworu Forever It Goes, którego zaraźliwa przebojowość jest w stanie zainfekować niemal chyba każdego. To jakby wrzucić do miksera kilka płyt OMD, doprawić albumami Pet Shop Boys i zalać wywarem z Clan Of Xymox. Sprawdźcie sami, a może dorzucicie jeszcze do tego kilka swoich składników. Pomimo że w kalendarzu mamy dopiero kwiecień, to będę bardzo zdziwiony, jeśli znajdzie się w tym roku płyta, która przebije chłopaków z Handful Of Snowdrops. Śmiem wątpić, ale niemniej zachęcam do podjęcia wyzwania i podniesienia tej kanadyjskiej rękawicy.

Na zakończenie dodam, że nowy album Handful Of Snowdrops to nie tylko tegoroczne największe zaskoczenie in plus, ale i nadzieja wlana w serce na kolejne piękne płyty. Oby tylko nie kazali czekać nam kolejnych dwudziestu lat, piętnaście w zupełności wystarczy. Poza tym kto wie czego będę słuchał dobijając do pięćdziesiątki. Mam nadzieję, że równie pięknej i poruszającej muzyki, czego sobie i Wam życzę.

Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz