27 maja 2014

MANIA DUBLOWANIA


Ostatnio śmielej poczynam sobie z moim gramofonem. Przetarłem kurz z pokrywy i powyciągałem z półek kilka płyt. Na talerzu wylądowało między innymi "Disintegration" (1989) The Cure, do której to grupy znów zapałałem żywszym uczuciem. W oczekiwaniu na nową płytę, która pojawić ma się jeszcze w tym roku, sięgnąłem po ten jakże ważny album w dyskografii The Cure. Przez wielu uznawane za ich opus magnum i myślę, że nie bez podstaw stawiane jest za wzór, dla młodych adeptów klimatycznego grania. Jest to też jedyny album The Cure w moich zbiorach, który posiadam w aż trzech wydaniach. Ktoś powie, że to wariactwo i pewnie będzie miał rację, ale ze zbieraniem płyt tak to już jest. Jeśli pałamy żywym uczuciem do jakiejś muzyki, to chcemy mieć niemal wszystko co jest z nią związane. Wytwórnie wiedząc o tym, nieustannie myślą o tym, jak tu wyciągnąć od fanów kolejne pieniądze, sprzedając im jeszcze raz ten sam produkt. W związku z tym pojawiają się wersje remasterowane, wydania de luxe, nowe tłoczenia analogów czy boxy dla najzamożniejszych. Co w tej sytuacji ma zrobić ten biedny fan? Może machnąć na to ręką i do końca życia słuchać sobie swego starego kompaktu/winyla, ale w głębi duszy pojawi się żal i poczucie niespełnienia. Może też poddać się tej fali i kupować wszystko na bieżąco, ale kogo na to stać? Może też zachować pewien stopień ostrożności i dublować tylko te albumy co do których wie, że bez nich, nie ma co liczyć na spokojny sen. Osobiście preferuję ten właśnie model nabywania i chyba nie najgorzej na tym wychodzę. Udaje mi się jakoś utrzymać moje zbiory w ryzach, choć gdy przekroczy się magiczną liczbę tysiąca sztuk, to człowiek ostrożniej zaczyna podchodzić do kolejnych nabytków. Częściej zaczyna też przeglądać swoją płytotekę i usuwać z niej rzeczy zbędne, albo co do których wygasło uczucie. No chyba, że jesteśmy kawalerami i możemy sobie pozwolić na zastawienie całego mieszkania regałami płytowymi. Pozostali muszą jednak hamować swoje zapędy, by nie przytłoczyć swoim hobby nie tylko mieszkania, ale i rodziny. 

Jakub Karczyński

PS Na dniach powinien pojawić się w moich zbiorach kolejny powielony tytuł. Podobnie jak w przypadku albumu "Disintegration" będzie to już trzeci nośnik. Po prostu nie mogłem się oprzeć, więc zamówiłem sobie analoga "The Brightest Light" (2013) grupy The Misssion. Już wprost nie mogę się doczekać, gdy nastawię ten album i oddam się ponownej konsumpcji takich pereł jak choćby Swan Song

20 maja 2014

MISTRZOWSKA IMITACJA?


Co takiego ma w sobie muzyka lat osiemdziesiątych, że nieustannie mnie zadziwia i inspiruje do dalszych poszukiwań? Czy ma to jakiś związek z numerologią? Wprawdzie urodziłem się na początku owej dekady, ale moja świadomość muzyczna, kształtowała się już w latach dziewięćdziesiątych. To do tej muzyki powinienem czuć największy sentyment, ale jak widać stało się inaczej. Nic na to nie poradzę, że ilekroć sięgam po płytę z lat osiemdziesiątych, czuję się tak, jakbym odnalazł zagubiony fragment układanki. Co jakiś czas znajduję takie puzzle, które dokładam do obrazu mojej muzycznej duszy. Sporo elementów w nim jeszcze brakuje, ale sukcesywnie odkrywam kolejne fragmenty. 

Ostatni odnalazłem przed dwoma tygodniami. Zachętą do sięgnięcia po ową płytę była krótka wzmianka o niej na łamach trzeciego numeru "Zine'a". Ten zasłużony periodyk jest odpowiedzialny nie tylko za odkrycie zespołu Eyeless In Gaza, ale także za nakierowanie mej percepcji na debiut duetu Tears For Fears. Do tego momentu funkcjonowali oni w mej świadomości jako zespół od utworów Shout, Mad World i kilku jeszcze innych przebojów. Nie przypuszczałem, że sięgając po płytę "The Hurting" (1983) przeżyję taki szok. Iskrą wzniecającą pożar, okazało się jedno zdanie. Brzmiało ono następująco: Znajdziemy tu jednak również sporo całkiem mrocznych dźwięków, których momentami nie powstydziłby się nawet stary Clan Of Xymox czy kilku innych wykonawców z 4AD i okolic (Pale Shelter). Że co? Tears For Fears grają niczym Clan Of Xymox? Nie mieściło mi się to w głowie, więc czym prędzej postanowiłem to sprawdzić. 


Nie minęło dużo czasu, a płyta zakotwiczyła w moim odtwarzaczu. Bez zbędnej zwłoki, wcisnąłem play i nastawiłem uszu. Świadomie nie spojrzałem na rozpiskę utworów. Jeśli nagranie Pale Shelter jest tak podobne do twórczości Clan Of Xymox, powinienem wyłapać je bez problemu. Pierwsze nagranie i nic, w drugim rozpoznałem utwór Mad World, więc to na pewno nie to. Trzeci utwór rozpoczyna się cichutko, lecz nagle nabiera na sile za sprawą syntezatorów i gitary akustycznej. Te kilka dźwięków wystarczyło by moja szczęka upadła ze zdziwienia na podłogę. Tak genialnej adaptacji brzmienia wczesnego Clan Of Xymox, to się nie spodziewałem. W pierwszej chwili chciałem nawet zakrzyknąć, że to jawna i bezczelna zrzynka, ale słowa uwięzły w gardle. Otrzeźwienie przyszło dużo później, gdy uświadomiłem sobie, że Clan Of Xymox debiutowali dopiero w 1985 roku, czyli dwa lata po ukazaniu się tego albumu. Zachodzi więc podejrzenie, że to Tears For Fears zainspirowali Clan Of Xymox, a nie na odwrót. Jak było w istocie, o to trzeba by zapytać samego Ronny'ego Moorings'a lub kogoś z duetu Tears For Fears. Wyjaśnieniem tej zagadki mógłby być album "Kindred Spirits" (2012), na którym to Ronny składał hołd swoim młodzieńczym idolom, jednak próżno tam szukać jakiegokolwiek utworu formacji Tears For Fears. Kto tu zatem występuje w roli mistrza, a komu przypisać rolę zdolnego imitatora? Pałeczkę pierwszeństwa zdaje się dzierżyć Tears For Fears, ale to Clan Of Xymox rozwinął ów patent i uczynił go charakterystycznym elementem swego brzmienia. Tak czy inaczej, obie strony wyszły z tej konfrontacji zwycięsko.

Jakub Karczyński
 
PS Jeżeli macie zamiar nabyć album "The Hurting", to polecam zdobyć wersje remasterowaną lub wersje de luxe, gdzie wśród dodatków jest miedzy innymi dłuższa wersja nagrania Pale Shelter. Nie tylko dlatego warto sięgnąć po ten nieco już zapomniany krążek. Pozostałe nagrania są równie świetne, choć operują już nieco inną stylistyką. Aż dziwne, że płyta "The Hurting" nie jest wymieniana jednym tchem, razem z innymi klasycznymi albumami lat osiemdziesiątych.
 

09 maja 2014

STARA GAZETA I PERŁA LAT 80'


Jaki może być pożytek ze zbierania gazet muzycznych? Ani nie wrzucisz ich do pieca, bo kolorową prasą się nie pali, ani nie zaimponujesz znajomym swoją kolekcją, bo to przecież tylko gazety. Bywa jednak tak, że pomimo upływ lat, pewne periodyki są wciąż niezwykle inspirujące. Przekonałem się o tym sięgając po jeden z numerów nieodżałowanego "Zine'a". Tytuł ten, mający już dziesięć lat na karku, przemknął przez nasz rynek niczym kometa, pozostawiając po sobie ślad w postaci trzech numerów. Niemniej w kategorii "inspiracje" pozostawił konkurencję daleko w tyle. Szerokie spektrum zainteresowań muzycznych publikujących tam dziennikarzy, sprawiało, że czytelnikami tego pisma mogły być nie tylko osoby słuchające tak zwanej alternatywy, ale też fani elektroniki, muzyki gotyckiej jak i bardziej zakręceni słuchacze.

Świetnym pomysłem było zamieszczanie w każdym numerze kilkustronicowego cyklu, w którym to polecano płyty wpisujące się w temat przewodni owego zestawienia. I tak w pierwszym numerze wytypowano pięćdziesiąt płyt, które wpłynęły na muzykę o której pisał "Zine". Znalazły się tu takie rzeczy jak Kraftwerk, Joy Division, David Bowie, The Doors ale i Bauhaus, Killing Joke, The Jesus And Mary Chain czy My Bloody Valentine. Drugi numer skupiał się z kolei na pięćdziesięciu pięciu płytach w jesiennym klimacie. Chyba nie muszę mówić jak bardzo ucieszył mnie przed laty ten ranking. To właśnie za jego sprawą, odkrywałem nowe dźwięki, jak choćby album "Sleeps With The Fishes" (1987) Peter'a Nooten'a i Michael'a Brook'a. Z racji mnogości recenzowanych tu płyt, nie z wszystkimi dane mi było się zapoznać. Dopiero teraz postanowiłem sumiennie odrobić zaległe lekcje. Pokusa była tym większa, że wielu z tych albumów po prostu nie znałem, a przecież słucham takiej muzyki od wielu lat. Skorzystałem więc z usług YouTube'a, aby sprawdzić co kryje się pod tymi tajemniczymi nazwami. Nie wszystko przypadło mi do gustu, ale przecież to zrozumiałe, że każdy inaczej postrzega muzykę idealnie komponującą się z jesienną aurą. Jedni lubią nurzać się w melancholii, inni z kolei wolą coś żywszego na przełamanie marazmu. Słuchałem więc sobie tych propozycji próbując wyłowić z nich coś co wpasowałoby się w moje upodobania muzyczne. Przedzierając się przez muzykę Biosphere, Belle And Sebastian czy Bowery Electric dotarłem w końcu do czegoś co poruszyło struny mojego serca.


Wpisując w wyszukiwarkę frazę Eyeless In Gaza, chyba nie spodziewałem się odnaleźć drzwi prowadzące wprost do lat osiemdziesiątych. Album "Back From The Rains" (1986) zawiera w sobie wszystko to, za co kochamy tamtą dekadę. Słuchając jej, gdzieś w tyle głowy przemyka nazwa Talk Talk, zwłaszcza z okresu gdy nagrywali takie albumy jak "The Colour Of Spring" (1986) czy "Spirit Of Eden" (1988). Zapewne wpływa na to specyficzny sposób myślenia o muzyce, szerokie spojrzenie na jej różnorodność jak i również dość oryginalna maniera wokalna Martyn'a Bates'a. Może nie wszystkim przypadnie do gustu, ale jak dla mnie jest ona ozdobą tej muzyki. Warto sięgnąć nie tylko po ten album, ale także zapoznać się z pozostałą częścią dyskografii. Poza płytą "Back From the Rains", z rozpędu kupiłem także "All Under The Leaves, The Leaves Of Life" (1996). Słucham sobie teraz tych płyt naprzemiennie i chłonę tą wyjątkową atmosferę. Ciekaw jestem ile jeszcze takich pereł czeka na odkrycie? Zapewne życia nie starczy, aby je wszystkie odnaleźć. Choć sprawa wydaje się z góry skazana na niepowodzenie, to i tak warto podjąć wyzwanie, bowiem nie o to chodzi by złapać króliczka, ale by gonić go.

Jakub Karczyński