03 października 2025

JESIENNY NIEZBĘDNIK


Jesień na horyzoncie kusi nas swymi kolorami. Kasztany niemal już gotowe do skoków, a i liście pomału sposobią się już do lotu. Niechybny to znak, że wielkie lato umiera. Czas rozejrzeć się za ciepłym kocem, zdmuchnąć kurz z herbacianego kubka, wybrać stosowne lektury jak i muzykę. Jeśli chodzi o literaturę, to mam w planach kontynuować rozpoczęty na wakacjach "Empuzjon" Olgi Tokarczuk, a następnie przejść do prozy Lovecrafta tudzież Grabińskiego. Jeśli już jesteśmy przy mistrzu polskiej literatury grozy, to pozwolę sobie zwrócić uwagę na dość ciekawe wydawnictwo komiksowe zatytułowane "Błonia tajemnicy" wydanej przez Kulturę Gniewu. To zbiór historii komiksowych prezentujących różne spojrzenia artystyczne na dorobek Stefana Grabińskiego. Mamy tu i komiksy czarno białe jak i kolorowe. Jak można się domyślić, poziom graficzny jest zróżnicowany co dla jednych może stanowić za atut, dla innych będzie to jednak wada. Gdyby to ode mnie zależało to całość tego wydawnictwa powierzyłbym w ręce Antoniego Serkowskiego. Jego prace nie dość, że są bardzo klimatyczne, mroczne, to jeszcze potrafią w sposób doskonały oddać w komiksie ruch. Patrząc na te kadry niemal czuję ten pęd pociągu, słyszę te ujadające psy jak i też odczuwam wszechobecną grozę. Jego wersja "Smolucha" wyróżnia się na tle innych prac. Szczerze mówiąc to tylko ona trafia w mój gust estetyczny i wyznacza szczyt tej antologii. Pozostałe prace już nie wywarły na mnie, aż tak dużego wrażenia. Dodatkową wartością tego wydawnictwa jest przedruk wywiadu ze Stefanem Grabińskim oraz teksty poświęcone jego twórczości. Dobrze, że postać tak zasłużona dla rodzimej literatury grozy nie popadła w zapomnienie, a kolejne pokolenia inspirują się jego twórczością i nie pozwalają by kurz osiadł na jego książkach. 

Muzycznie ta jesień również zapowiada się znakomicie, bowiem będąc na koncercie grupy Pink Turns Blue, uzupełniłem nieco kolekcję ich płyt. Co prawda ich ostatni album mam już w swej kolekcji od pewnego czasu, ale dopiero teraz znalazłem odpowiednią motywację by się w niego zanurzyć. Początkowo jakoś nie zapałałem do niego większym uczuciem, ale wraz z kolejnymi odsłuchami odkrywam jego uroki. Na wspomnianym koncercie zakupiłem sobie album "Eremite" (1990), będący ich trzecią płytą. Do pełni szczęścia brakuje mi jeszcze sześciu płyt sygnowanych logiem grupy, ale i na nie przyjdzie czas. Tymczasem na razie skupię się na tych dwóch wydawnictwach.

Innym albumem zakupionym na koncercie była płyta hiszpańskiego zespołu Darkways. O ile samemu występowi nie mam nic do zarzucenia, to dość długo zastanawiałem się czy chcę mieć ich płytę na półce. Coś mi jednak mówiło, żebym nie wychodził z klubu z pustymi rękami. Kupiłem więc ich debiutancki album "Resonance" (2024), a gdy dotarłem do domu i sprawdziłem jego zawartość, dziękowałam opatrzności, że nade mną czuwała. Cóż za muzyka. Jak to się mówi, nogi same rwą się do tańca. 

Zakupiłem też kilka płyta w kolorze czerwonym. Pierwsza to wznowienie ostatniego jak do tej pory albumu Siekiery. Co prawda mam pierwszą edycję, ale ta skusiła mnie tym, że ma zamontowaną tackę na płytę. Żadna z tych edycji nie jest idealna, ale myślę, że i tak warto je mieć, bo pewnie za jakiś czas przyjdzie płacić za nie sztabami złota. Jeśli chodzi o samą muzykę, to jest ona kompletnie inna od tego co zawierała "Nowa Aleksandria", nie mówiąc już o punkowej Siekierze z Tomaszem Budzyńskim w składzie. Album "Ballady na koniec świata" to właściwie poezja śpiewana, niemniej jeśli na waszej twarzy pojawił się grymas obrzydzenia/niezadowolenia, to radziłbym jednak wstrzymać się z tą reakcją. Każda z płyt Siekiery otwierała nowy rozdział, tak więc także tutaj mamy podtrzymaną tradycję. Gdy ukazywała się "Nowa Aleksandria" (1986), ludzie też kręcili nosami, a dziś to jedna z najważniejszych płyt w polskiej muzyce. "Ballady na koniec świata" (2011) nie mają raczej szans by zyskać podobny status, ale poprzez swoją odmienność, są ważna częścią dyskografii Siekiery. Tomasz Adamski tworzy to co mu w duszy gra i z pewnością nie przejmuje się oczekiwaniami słuchaczy. To właśnie jest wolność artystyczna, której nie można odmawiać żadnemu twórcy. Cieszę się, że po tylu latach Siekiera dała nam nową muzykę, której moc najsilniej ujawnia się na styku lata i jesieni. To najlepszy okres by posłuchać sobie tej niespiesznej melancholijnej płyty i zadumać się nad życiem i naturą świata.

Czerwień jest też nieodzownym elementem okładki albumu "Sixes And Sevens" (2025) Johna McKay'a. Płyta zakupiona z polecenia Hiacynta, okazała się być niezwykłą gratką dla miłośników wczesnych dokonań Siouxsie & The Banshees. Jak głosi sticker na okładce, mamy tu do czynienia z nagraniami studyjnymi zarejestrowanymi po tajemniczym odejściu z The Banshees w trakcie trasy koncertowej. Chętnie bym zanurzył się w biografię grupy, by dociec co stało za tym rozbratem, ale jakoś na razie nikt nie pokusił się o przetłumaczenie języka Szekspira na język Sienkiewicza. Pozostaje więc posłuchać muzyki, która przenosi nas w lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku, gdy z surowizn punk rocka wykiełkował nie tylko post punk, goth rock, ale i new romantic. Po punkowym rozgardiaszu pozostało już tylko wspomnienie, ale owoce jakie wydał, okazały się wyjątkowo dorodne. 

Jednym z takich owoców była grupa The Chameleons, która po dwudziestu czterech latach opublikowała niedawno swój nowy album. Mało tego, za dwa tygodnie zagra w Łodzi w ramach festiwalu Soundedit. Będę miał przyjemność podziwiać ich jak i grupę Fields Of The Nephilim, którzy również zagrają tego dnia. Marzyło mi się również by zobaczyć Gavina Friday'a oraz Anję Huwe, ale z racji na ograniczony budżet, na coś trzeba było się zdecydować. Co do nowej płyty The Chameleons zatytułowanej "Arctic Moon" (2025), na razie nie mogę za wiele powiedzieć bo dopiero dziś zabrałem się za jej odsłuch. Pierwsze wrażenie jest jednak bardzo pozytywne, choć czytałem, że niektórzy kręcą nosem. Nie przejmuję się tym, bo przecież to nie mój nos i nie moje uszy. Muzyka zawarta na "Arctic Moon" daje się polubić od pierwszego odsłuchu i co ważne, jej zawartość dość szybko utrwala się w głowie. Melodie nie powinny mieć większego problemu by skraść serca wszelkiej maści romantykom. Zwróćcie szczególną uwagę na kompozycję Feels Like The End Of The World, które to jest jednym z dwóch nagrań, gdzie wykorzystano orkiestrowe aranżacje. Cudowna rzecz, choć z początku wydaje się taka niepozorna. Ostatnie dwie i pół minuty robią tu jednak kolosalną robotę. Mam wrażenie, że zostanie z nami na dłużej. Dobrze, że wrócili z nową muzyką i udowodnili po raz kolejny, że są sroce spod ogona nie wypadli. 

Ostatnim moim nabytkiem jest drugi album The Undertones zatytułowany "Hypnotised" (1980), na który to ostrzyłem sobie zęby od pewnego czasu. Wreszcie się udało i to w dodatku w edycji jubileuszowej.  Szkoda tylko, że nikt nie wpadł na pomysł by utwory bonusowe wydać na osobnej płycie. Jak wiecie nie lubię dogrywek, bo zaburzają one całą koncepcję i zamysł twórcy, niemniej w tym wypadku rozumiem decyzję wytwórni. Kto bowiem wydawałby pieniądze na dodatkową płytę, skoro materiał na niej zawarty nie dobija nawet do piętnastu minut. To przecież nawet nie jedna czwarta pojemności płyty. Na takie marnotrawstwo wolnej przestrzeni nikt przy zdrowych zmysłach sobie nie pozwoli. My na czas musimy patrzeć po gospodarsku, że tak pozwolę sobie zacytować Kazimierza Kaczora w roli kierownika zakładu mechaniki pojazdowej w "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz" (1978). Mniejsza jednak o to, najistotniejsza wszak jest muzyka, a ta wchodzi we mnie jak nóż w masło. Krótkie, zwarte, melodyjne utwory, o punkowej motoryce, nie wymagają nadmiernego skupienia, ale czasem zastrzyk takiej konkretnej energii robi człowiekowi lepiej, niż rozwleczone i natchnione suity. Szkoda, że zespół nie odniósł sukcesu na jaki niewątpliwie zasługiwał. Mam wrażenie, że bardziej doceniany jest obecnie, niż w czasach swej scenicznej aktywności. Taka to już niesprawiedliwość losu. Posłuchajcie i oceńcie zresztą sami czy zespół postawił na właściwe nuty czy może chybił celu.


Jakub Karczyński

04 września 2025

WIZERUNEK PUBLICZNY


W przedostatni weekend sierpnia, gościłem w stolicy Dolnego Śląska. Przyciągnął mnie tu koncert Public Image Ltd, którego występ bardzo chciałem zobaczyć. Przed laty Johnny gościł w Jarocinie, ale nie udało mi tam wtedy dotrzeć. Zresztą, nie przepadam za koncertami w plenerze. Wolę spotkanie z artystą w klubie, gdzie nie ma przypadkowej publiczności. Nie miałem żadnych oczekiwań względem tego koncertu, więc nie pompowałem swego balonika, dzięki czemu bez żadnej presji mogłem uczestniczyć w tym wydarzeniu. I wiece co? Było wspaniale. Lydon dał radę, a do tego był w bardzo dobrym humorze, co świetnie przełożyło się na kontakt z publicznością. Zagrali niemal wszystko to co wyobrażałem sobie usłyszeć na ich koncercie. Zabrzmiało więc i Home, This Is Not A Love Song, Death Disco, The Body, Warrior, Public Image no i rzecz jasna Rise. Zabrakło mi tylko mojego ulubionego utworu The Order Of Death, ale mówiąc szczerze nie spodziewałem się, że go zagrają. Może jeszcze będzie okazja go usłyszeć. Oby. 

Zanim jednak dotarłem na miejsce koncertu, odwiedziłem sklep z używanymi płytami, mieszczący się niedaleko dworca PKP. Czasu było niewiele, bo w sobotę sklepy nie mieszczące się w galeriach handlowych, zamykały się o godzinie 16:00. Przewertowałem więc w pośpiechu interesujące mnie kategorie, ale nie znalazłem nic co by wzbudziło mój entuzjazm. W pamięci zanotowałem sobie debiutancki album The Christians oraz płytę "Mudbird Shivers" (1995) grupy The Ex. Chrześcijanie kojarzyli mi się z jakimiś pojedynczymi utworami z albumu "Colours", które choć zgrabne, to jednak odstawały od estetyki jakiej hołduję. Z kolei The Ex mam gdzieś na składance wydanej z okazji ich trzydziestolecia, ale też jakoś nie kliknęła mi ta muzyka. Poszedłem więc coś zjeść by przemyśleć sprawę, nastawiając sobie w słuchawkach wyżej wspomniany album. Może nie padłem przed nim na kolana, ale uznałem go na swój sposób interesujący i mogący uchylić mi drzwi do ich muzycznego świata. Opuszczając lokal gastronomiczny zorientowałem się, że jest już 15:35 i za chwilę zamiast ściskać w rękach płyty, uścisnę co najwyżej sklepową klamkę. Nie było więc już czasu na szukanie innych płytowych destynacji. Wróciłem więc do wspomnianego sklepu z postanowieniem zakupienie obu płyt. Odnalazłem czym prędzej interesujące mnie tytuły i udałem się do kasy. Bez większych nadziei zapytałem jeszcze sprzedawcę czy ma w swoich zbiorach coś z muzyki post punk. Po chwili zastanowienia wskazał na trzy rzędy płyt, które czekały na wycenę, sugerując, że być może tu coś znajdę. I faktycznie, po ich szybkim przewertowaniu odnaleźliśmy inny album grupy The Ex oraz składankę wydaną na dwudziestą pierwszą rocznicę wytwórni Beggars Banquet. Poza takimi tuzami jak Bauhaus, The Cult, Gary Numan, Peter Murphy czy The Fall, można było posłuchać także tych nieco mniej znanych albo zupełnie anonimowych artystów. Za to właśnie lubię takie wydawnictwa. Dzięki nim mamy szansę posłuchać czegoś czego być może nigdy byśmy nie usłyszeli. Tak jak niegdyś omijałem składanki szerokim łukiem, tak dziś nie tylko użyczam mi miejsca w domu, ale i w sercu. Opuszczałem więc sklep ze sporą dozą satysfakcji. Na odchodne wymieniliśmy kilka uwag na temat wieczornego koncertu PIL. Właściciel zdradził mi, że napisał do zespołu na wszystkich mediach społecznościowych, zapraszając zespół do odwiedzin. Niestety, Johnny nie skorzystał z zaproszenia, a tym samym przepadła szansa na pogawędkę oraz autografy.


Jakub Karczyński


31 sierpnia 2025

MIŁOŚĆ NA SREBRNYM DYSKU


Nie wiem co się dzieje ze mną w sezonie wiosna - lato, ale w ostatnich latach mam jakiś spadek formy. Dopada mnie zniechęcenie, brak weny i to w takim stopniu, że nawet muzyka nie cieszy. Mniej słucham, mniej kupuję i w ogóle czuję, że popadam w jakiś marazm. Wystarczyło tylko, że liznęły mnie pierwsze promienie chylącego się ku końcowi lata i znów jestem na właściwych torach. Powracam do płyt po, które nie sięgałem całe wieki. I tak, aktualnie w odtwarzaczu kręci się album "Marillion.com" (1999) wiadomo jakiej grupy, a ja wracam pamięcią do chwil, gdy próbowałem się w niego wgryźć. Na początku jakoś mi nie szło. Nie lubiłem za bardzo tej płyty, ale za którymś tam razem album w końcu zaskoczył. Było to w okresie, w którym to zacząłem spotykać się z moją żoną. Któregoś razu pomyślałem, że stworzę dla niej składankę muzyczną. Pozgrywałem z płyt moje ulubione utwory, z których emanował jakiś w miarę romantyczny nastrój, stworzyłem okładkę ze spisem utworów i wręczyłem ją mojej wybrance. Z perspektywy czasu wiem, że nie były to za bardzo jej klimaty muzyczne, ale wtedy wydawało mi się, że może jej się to spodobać. Wśród wykonawców byli Nick Cave, The Cure, Bush, The Cooper Temple Clause jak i Artrosis, Svann czy Abraxas. Po stworzeniu tej pierwszej składanki poczułem się na tyle rozochocony, że nagrałem kolejną. Tym razem dominowały klimaty progresywne, ale nie żadne matematyczne połamańce, tylko takie z zakamarków płytoteki Tomka Beksińskiego. Był więc tam i The Alan Parsons Project, Genesis z wokalem Philla Collinsa, Pink Floyd, a także mały wyciąg z albumu "Marillion.com". Wybór padał na nagranie Built-in bastard radar co można przetłumaczyć jako wbudowany radar wykrywający drani albo bardziej subtelnie jako wbudowany wykrywacz niegodziwości. Niestety nie potrafię już sobie przypomnieć co mną kierowało żeby sięgnąć akurat po tę, a nie inną kompozycję. Gdy po latach odkopałem tę składankę, to uśmiechnąłem się pod nosem widząc tam ten utwór. Dziś z pewnością wybrałbym coś bardziej odpowiedniego, ale w tamtym czasie musiałem mieć jakieś zaćmienie umysłu. Nie chodzi o to, że to zła kompozycja, lecz nie oczekujcie, że zdobędziecie nią serce dziewczyny. Wraz z upływem lat wiem, że kobiety oczekują od mężczyzn czegoś zgoła innego i wierzcie lub nie, ale nie są to muzyczne składanki.  


Jakub Karczyński

21 sierpnia 2025

SIŁA SENTYMENTU


Czarno białe zdjęcie zatopione w zielonkawej obwolucie. Na fotografii dostrzeżemy postać pogrążonej w modlitwie kobiety, zawierzającej swe myśli Bogu. Trudno jednoznacznie orzec czy to prawdziwa postać czy może część cmentarnej architektury. Ostrość aparatu skierowana jest w pierwszej kolejności na kolumnę, a dopiero potem na kobietę. Przyroda w tle tylko gdzieniegdzie zarysowuje swe walory, jakby nie chciała skupiać na sobie naszej uwagi. Tak z grubsza prezentuje się okładka trzeciej płyty grupy Arcana. "...The Last Embrace" pojawił się na rynku w roku 2000. Na jej fragmenty musiałem natknąć się za sprawą płyty dołączonej do magazynu Mystic Art. Nie było wtedy serwisów streamingowych, a radiostacje nie grały takiej muzyki, więc była to jedyna forma zapoznania się z nowymi płytami. Mogę oczywiście się mylić, bowiem od tamtego momentu minęło już dwadzieścia pięć lat. Niemniej gdyby ktoś przyparł mnie do muru, to właśnie za taką wersją bym optował. Próbuję sobie przypomnieć w jaki sposób wszedłem w jej posiadanie i tu także nie mam stuprocentowej pewności. Mogłem zamówić ją poprzez papierowy katalog z ofertą płyt, ale bardziej prawdopodobne jest, że skorzystałem z usług sklepu płytowego na ulicy Zielonej. Wystarczyło powiedzieć słówko właścicielowi i za parę dni płyta była gotowa do odbioru. Piękne to były czasy, miło je wspominam i nieco żałuję, że już przeminęły. Wracając jednak do albumu "...The Last Embrace", to chciałem nadmienić, że muzyka na nim zawarta jest dość przygnębiająca więc na takie albumy trzeba po prostu mieć dzień. Gdyby chcieć znaleźć jakiś muzyczny trop, to pierwsze co ciśnie się na usta, to twórczość duetu Dead Can Dance. Sam zespół nie odżegnuje się od takich porównań, ale myślę, że Arcana czerpie też dużymi garściami z muzyki dawnej, której macki sięgają nawet do Średniowiecza. Album ten idealnie sprawdzi się w Zaduszki, nadając temu świętu odpowiedniej oprawy. Co prawda, do listopada jeszcze nieco czasu, ale już dziś daję pod rozwagę ten album. Nie jest on może pozycją wybitną, mało tego, nie sięgam po takie dźwięki zbyt często, ale mam do nich jakąś słabość. Już sam moment mojego zetknięcia się z "...The Last Embrace" przypadający na czasy licealne, każe spojrzeć mi łaskawszym okiem na ten album. Siła sentymentu ma niebagatelną moc. Przed laty robiąc porządki w płytotece, pozbyłem się tego wydawnictwa sądząc, że nie będą już do niego wracał. Myliłem się. Choć na przestrzeni lat nie brakowało mi tej muzyki, to gdy ostatnio dojrzałem ten album w pewnym warszawskim antykwariacie, wiedziałem, że musi powrócić do mojej kolekcji. I tak też się stało. Kilka dni oczekiwania na przesyłkę i wreszcie jest. Słucham jej sobie wieczorami i mimochodem wracam do czasów, gdy muzyka dostarczała mi niezapomnianych emocji. Już same okładki płyt niesamowicie pobudzały wyobraźnię. Były niczym nęcąca obietnica wyprawy w nieznane. A muzyka? Ona również powodowała, że serce biło szybciej, a na dłoniach z podniecenia pojawiał się pot. Trochę mi dziś tego brakuje.


Jakub Karczyński

16 lipca 2025

DZIWNY RODZAJ RAJU


Być może już wiecie, a może jeszcze nie, ale na dniach ukaże się ostatni w karierze album Red Lorry Yellow Lorry. Tak przynajmniej jest on zapowiadany. Panowie podpisali kontrakt płytowy z COP International na wydanie albumu "Strange Kind Of Paradise", który to był takim wyrzutem sumienia ciążącym nad zespołem. Prace nad albumem zostały niegdyś rozpoczęte, ale z różnych przyczyn nie udało się go dokończyć. Po latach zespół w składzie Chris Reed, David "Wolfie" Wolfenden oraz Simon "Ding" Archer, postawili dopiąć ten ostatni guzik, dając fanom to na co czekali. Na dzień dwudziestego piątego lipca, zaplanowana jest światowa premiera tejże płyty i sądząc po zapowiedziach, może to być naprawdę mocna rzecz. Rzecz jasna za płytą trzeba będzie się rozejrzeć w sklepach internetowych, bo jak uczy praktyka, nie ma co się jej spodziewać na sklepowych półkach. Taki to już los polskiego kolekcjonera płyt.  


Jakub Karczyński

14 lipca 2025

BRAKUJĄCY PUZZEL


Przed laty postawiłem sobie za punkt honoru, by opisać koleje losu muzyków tworzących niegdyś grupę Fields Of The Nephilim. Chciałem nieco uporządkować ten chaos, zbierając w jedną całość wszystkie te zespoły i projekty. Zatrzymałem się na albumie "Half-Life" (2013), który był wtedy nowością. Niestety, na przestrzeni kolejnych lat, niewiele się działo w temacie, więc nie było sensu dopisywać kolejnej części. Była co prawda szansa na nowy album Fields Of The Nephilim, ale utwór, który wypuścił Carl McCoy, okazał się być tylko salwą na wiwat. Nic za tym nie poszło i pomimo upływu tylu lat, nadal nie otrzymaliśmy następcy albumu "Mourning Sun" (2005). Czy mnie to zdziwiło? Ani trochę. Znając tempo pracy Carla, wiem, że pośpiech nie leży w jego naturze.

Powróciłem zatem do muzyki The Eden House, Rubicon, NFD oraz Last Rites. Jest w czym wybierać, choć gdy wyjąłem z półki debiutancki album Last Rites, przypomniałem sobie, że nigdy nie udało mi się upolować jego następcy. Nie jest to prosta sprawa. Rzecz z gatunku mission impossible. Album ten niemal nie pojawia się na portalach aukcyjnych. Nawet na Discogsie próżno go szukać. Zdziwiłem się więc, gdy wyświetlił mi się przed kilkoma tygodniami, ale cena jego była tak kosmiczna, że nawet nie podchodziłem do jego zakupu. Biorę go sobie jednak na cel i podobnie jak w przypadku płyty Wolfgang Press "The Burden Of Mules" (1983) czy Modern English "Mesh And Lance" (1981), liczę, że prędzej czy później wpadnie mi w ręce. Z tamtymi się udało, więc dlaczego z tym miałoby być inaczej? Grunt to pozytywne nastawienie. 

Last Rites tworzą, a właściwie tworzyli muzykę wyrastającą gdzieś na przecięciu gotyckiego rocka z industrialem. Do tych dwóch najczęściej wymienianych składników, dodałabym jeszcze trance. To właśnie ten element wyróżnia ich spośród tłumu. Co ciekawe, Nod Wright zdradził w jednym z wywiadów, że materiał zawarty na ich debiutanckiej płycie "Guided By The Light" (2001), był pisany z myślą o kolejnym albumie Fields Of The Nephilim. Gdyby nie jego rozpad, tak prawdopodobnie wyglądałby następca "Elizium" (1990). Przyznam, że jest to dość ciekawa perspektywa. Zapewne w rękach Carla, materiał ten brzmiałby nieco inaczej. Może bardziej gotycko, aby zachować charakterystyczny styl Fields Of The Nephilim, który to był ich wizytówką. Last Rites nie miało takich ograniczeń, więc mogli pofolgować swojej muzycznej wyobraźni i muszę przyznać, że dobrze na tym wyszli. Szkoda, że zapału starczyło tylko na dwa albumy. Być może było tak jak w przypadku grupy Rubicon, kiedy to muzycy stwierdzili, że wszystko co mieli do powiedzenia, zawarli w tych dwóch albumach. Formuła takiego grania uległa wyczerpaniu i czas iść dalej lub zawiesić gitary na kołku. Miejmy nadzieję, że bracia Wright nie powiedzieli jeszcze swego ostatniego słowa. Swoją drogą, Carl McCoy też mógłby przebudzić się z twórczego letargu. Póki co, polscy fani będą mogli go podziwiać na łódzkim festiwalu Soundedit, gdzie Fields Of The Nephilim będzie dzielić scenę z The Chameleons oraz naszym 1984. Na razie, to musi nam wystarczyć.


Jakub Karczyński 

22 czerwca 2025

IMITATORZY?


Czy zastanawialiście się co byście zrobili, gdybyście urodzili się z głosem będącym idealną kopią jakiegoś znanego wokalisty? Z jednej strony to wspaniała sprawa, ale też i ogromna kula u nogi. Na zawsze bylibyście skazani na porównania do pierwowzoru, więc logicznym się wydaje, że ciężko byłoby wybić się na niepodległość. Nie daj boże jakbyśmy jeszcze tworzyli muzykę w podobnym klimacie co pierwowzór, to wtedy etykietę cover bandu mamy gwarantowaną. Czy jest więc jakiś cień szansy by wypracować swoją markę i uciec od nachalnych porównań? Nie jest to łatwe, a czasem wręcz niemożliwe, ale nie dowiemy się tego póki nie spróbujemy. 

W dzisiejszym wpisie chciałbym przyjrzeć się karierze holenderskiej grupy The Essence. Każdy kto choć raz spotkał się z ich twórczością wie doskonale, w jakim kierunku płyną myśli słuchacza. Tego głosu nie da się pomylić z nikim innym, więc siłą rzeczy skazani byli na bycie imitacją The Cure. Startowali w 1985 roku, kiedy to zespół Roberta Smitha powrócił na scenę albumem "A Head On The Door", prezentujący swoje jakże odmienne oblicze, niż to znane z płyt "Seventeen Seconds" (1980), "Faith" (1981) czy "Pornography" (1982). Muzyka stała się bardziej popowa, choć mrok wciąż gdzieś tam czaił się w zakamarkach. Z perspektywy czasu wydaje się, że album ten był takim brudnopisem, z którego to po kilku latach wykrystalizowało się "Disintegration" (1989). The Essence na swym debiucie zaproponowali muzykę, która była niemal lustrzanym odbiciem względem Brytyjczyków. Stanowili esencję pogodnego mroku, wprawiającego słuchacza w stan przyjemnej melancholii. Gdy posłuchacie ich debiutu "Purity" (1985) zrozumiecie w czym rzecz. To co odróżniało ich od The Cure, to jednorodność stylistyczna, wolna od ryzykownych wolt. W ich repertuarze nie znajdziecie nic takiego co choć w drobnym stopniu przypominałoby Close To Me czy Caterpillar. Jeśli ktoś nie akceptuje takiego oblicza w twórczości The Cure, to śmiało może zagłębić się w dyskografii The Essence. Od czego zacząć? Najlepiej od początku, ale można też na chybił trafił, bo w ich twórczości próżno szukać słabych albumów. Ich dorobek to zaledwie pięć albumów, jednak każdy z nich wart jest tego by mieć go w swojej kolekcji. Najprościej skompletować je poprzez zakup zbiorczego boxu Essence: 35 - The Collection 1985 - 2015. Na pięciu płytach macie właściwie wszystko. Kusząca perspektywa, ale ja zdecydowałem się kompletować dyskografię krok po kroku, wybierając płyty w najzwyklejszych pudełkach typu jewel case. Ot, takie moje zboczenie, nad którym nie mogę i nie chcę zapanować. To trochę tak jak z książkami w bibliotece. Nie wypożyczamy od razu wszystkich dzieł danego autora, tylko zapoznajemy się z nimi sukcesywnie. Myślę, że ta zasada powinna obowiązywać także podczas słuchania muzyki. Moja krucjata w temacie albumów The Essence, zbliża się już pomału do końca. Czekam właśnie na przesyłkę z Francji, w której to znajduje się album "Ecstasy" (1988), więc do pełni szczęścia brak mi jeszcze tylko płyt "Glove" (1995). Płytę rzecz jasna zakupiłem poprzez platformę Discogs, która to jest wymarzonym miejscem dla kolekcjonerów. Gdyby nie ona, wiele wspaniałych płyt wciąż pozostawałoby w sferze marzeń. Na szczęście, dzięki Internetowi mamy cały świat na wyciągnięcie ręki. I chwała mu za to.


Jakub Karczyński


PS Przypominam. Swoje wsparcie dla misji składania liter możecie przekazać poprzez stronę: https://buycoffee.to/czarne-slonca. Z góry dziękuję za każdą postawioną kawę, która to podnosi nie tylko ciśnienie, ale przede wszystkim motywuje mnie do jeszcze cięższej pracy.