20 listopada 2025

TRUE SOUND OF LIBERTY


True Sound Of Liberty to amerykańska formacja, która nie wiedzieć czemu posługiwała się skróconą wersją swej nazwy, wywodząc ją od pierwszych liter poszczególnych wyrazów. Skoro The Sisters Of Mercy, Lord Of The New Church, a także Red Lorry Yellow Lorry z powodzeniem funkcjonowali pod nie najkrótszymi szyldami, to czemu na taki krok nie zdecydowało się True Sound Of Liberty? Przyznacie, że brzmi to o wiele lepiej, niż ten nieszczęsny skrótowiec. Zostawmy jednak kwestie nazewnictwa, a przyjrzyjmy się samej grupie, która to chyba nie jest u nas szczególnie popularna. Sam, o jej istnieniu dowiedziałem się przez kompletny przypadek, natykając się na jej nazwę w internecie. Było to jeszcze w czasach, gdy chcąc skorzystać z jego dobrodziejstwa uruchamiało się modem, blokując tym samym linię telefoniczną. Z tej też przyczyny trzeba było sobie wcześniej zaplanować co się chce wyszukać i w miarę szybko rozłączyć sieć aby rodzice nie dostali zawału na widok rachunku. Co ciekawsze treści przekopiowywało się do plików tekstowych i drukowało się ich zawartość. Do dziś dnia posiadam segregator z tego typu materiałami. Wśród nich jest też całkiem pokaźna rozpiska, prezentująca zespoły z gatunków goth punk, death rock, gothic rock, new wave oraz cold wave. Jej twórca pisze od serca o tym co sądzi o poszczególnych grupach, polecam albumy warte uwagi jak i przestrzega przed tymi mniej udanymi. W przypadku grupy T.S.O.L. mamy taki komentarz: kapela znana z filmu "Decline Of A Western Civilization". Piękny deathrock/horror punk, zwłaszcza LP "Dance With Me" i EP "Weathered Statues". Płyta "Beneath The Shadows" jeszcze daje radę (numer z tej płyty był w "Upadku..." ) Jak ognia wystrzegać się należy późniejszych krążków, chyba, że ktoś lubi amerykański hard rock dla motocyklistów. Samego filmu nie widziałem, ale mam nadzieję nadrobić tę zaległość w najbliższym czasie, a co do muzyki to dopiero niedawno podjąłem próbę pozyskania ich płyt. Niestety nie znalazłem na płycie CD ani "Dance With Me" (1981), ani też "Beneath The Shadows" (1982), więc skierowałem swą uwagę na późniejsze albumy, ponoć niegodne uwagi. Podchodzę z rezerwą do tego typu sugestii, bo przecież każdy z nas ma nieco inny gust, więc to co nie spodoba się jednemu, dla kogoś innego może stanowić objawienie. Zachęcony fantastyczną okładką, zakupiłem album "Strange Love" (1990), który to wziąłem w ciemno. Od czasu do czasu pozwalam sobie na takie ryzyko, bo przecież w życiu liczą się emocje. Cóż zatem otrzymaliśmy na tym albumie? Czy faktycznie jest to hard rock dla motocyklistów? Z grubsza rzecz ujmując to faktycznie muzyce tej bliżej do hard niż do punk rocka. Wolta stylistyczna jaką wykonało T.S.O.L. przypomina mi tą, którą pod koniec lat osiemdziesiątych zaliczyło The Cult. Im też zamarzyła się muzyka dla gangu motocyklistów, a efekty były zaskakująco dobre. Osobiście za szczytowe osiągnięcie grupy uważam album "Love" (1985), ale przecież płyty "Electric" (1987) czy "Sonic Temple" (1989) też nie są w ciemię bite. Ba, znam nawet takich, którzy uważają "Sonic Temple" za ich opus magnum i nie śmiem z tym dyskutować. Zarówno "Love" jak i "Sonic Temple" są mistrzami w swej kategorii i nijak nie da się ich porównywać. To zupełnie dwa różne albumy. Podobnie jest w przypadku grupy T.S.O.L. , która to nie trzymała się zbytnio ram stylistycznych wyznaczonych przez pierwsze płyty. Czy to źle? Zależy jak na to spojrzymy? Jeśli oczami ortodoksa, to raczej nie mamy czego szukać na ich późniejszych albumach. Jeśli jednak mamy otwartą głowę, to jest szansa, że wyłowimy tam jeśli nie całe płyty, to może choć kilka naprawdę zgrabnych kompozycji. Odrzućmy więc uprzedzenia i posłuchajmy płyty "Strange Love" bez zbędnego bagażu oczekiwań. Punkowego brudu raczej się tu nie spodziewajcie, ale soczystego rock & rolla spod znaku Guns & Roses, Mötley Crüe czy wspomnianych już The Cult, to już jak najbardziej. Album ten czerpie wielkimi garściami tak z hard rocka jak i glamu, ale nie opiera się także wpływom bluesa. Ten miszmasz stylistyczny właściwie nie powinien nikogo dziwić, bowiem zespół nigdy nie wypracował swego charakterystycznego brzmienia. Nosiło ich raz w lewo, raz w prawo, a czasem lecieli zupełnie po skosie. Konia z rzędem temu, kto znajdzie dla nich jeden wspólny mianownik gatunkowy. Nie dziwię się, że osoby, które polubiły ich za płytę "Dance With Me" miały problem by przełknąć albumy w rodzaju "Strange Love". Wiedząc to, podjąłem jednak ryzyko i muszę powiedzieć, że absolutnie nie żałuję tej decyzji. Choć serce bije mi w rytm post punku, to przecież nie obce są mi i inne gatunki muzyczne. Któż z nas nie słuchał Deep Purple, Guns & Roses, Aerosmith czy Bon Jovi? Mając takie zaplecze z pewnością spojrzycie łaskawym okiem na album "Strange Love", który absolutnie wstydu grupie nie przynosi. W moim odczuciu mamy tu kilka naprawdę udanych muzycznych strzałów jak choćby, Hell On Earth, Strange Love, In The Wind, a przede wszystkim Let Me Go, które szczególnie przypadło mi do gustu. Poświęciłem temu albumowi kilka ostatnich wieczorów i nie uważam by był to czas stracony. Cieszę się, że znalazłem w sobie tyle samozaparcia by posłuchać czegoś spoza mojej muzycznej bańki, dzięki czemu wyrobiłem sobie własne zdanie na jego temat. Staram się nie powielać cudzych opinii. Wolę samemu skonfrontować się z muzyką, by przekonać się na własnej skórze o jej walorach lub też ich braku. Czy będę wracał do tych utworów za dwa, pięć czy dziesięć lat? Czas pokaże. Póki co, nie wyganiam jeszcze tej płyty z odtwarzacza, co by jej zawartość nie uleciała zbyt szybko z mej pamięci. 


Jakub Karczyński

13 listopada 2025

SOUNDEDIT 2025


Niedawny wyjazd na Soundedit był nie tylko niezwykłym wydarzeniem kulturalnym, ale też i ze wszech miar udanym pod względem towarzyskim. Do Łodzi jechaliśmy we czwórkę, a droga obfitowała w rozmowy o muzyce. Na miejsce dotarliśmy koło godziny 18:00, więc mieliśmy jeszcze trochę czasu by coś zjeść. Gdy już podkarmiliśmy ciała, przyszedł czas by nakarmić też ducha. Po krótkim spacerze dotarliśmy na miejsce. Kolejka chętnych do wejścia była dość spora, ale co się dziwić, przecież tego wieczora na scenie miał pojawić się nie tylko The Chameleons, dla których był to pierwszy występ w Polsce, ale i legendarni Fields Of The Nephilim. Już tyle te dwie grupy wystarczyłby, aby miłośnikom tego typu brzmień dreszcz przebiegł po plecach. Na dokładkę otrzymać mieliśmy nie mniej kultowy 1984, więc nie ma się co dziwić, że bilety na ten dzień wyprzedały się na pniu. Obiekt niemal pękał w szwach, co tylko dobrze świadczy o polskich fanach. Jadąc tam ułożyłem sobie w głowie sceniczny scenariusz, który przewidywał, że koncert rozpoczną 1984, po nich na scenę wejdą The Chameleons, a na deser otrzymamy Fields Of The Nephilim. Okazało się, że organizatorzy mieli nieco inną koncepcję. Zacznijmy od tego, że w "Wytwórni" są zlokalizowane dwie sale koncertowe, które mieszczą się jedna obok drugiej. Wchodząc do tej pierwszej nie mieliśmy jednak tej świadomości i widząc, że publika się dopiero zbiera ustawiłem się wraz ze znajomym w kolejce po piwo. Sam nie miałem zamiaru go kupować, bo szkoda mi było tracić fragment występu kosztem pobytu w toalecie. Gdy tak staliśmy, z sali obok zaczęły docierać do nas dźwięki. Zostawiłem na moment mojego towarzysza i poszedłem sprawdzić co też tam się dzieje. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że w sali jest pełno ludzi, a na scenie zaczyna się koncert The Chameleons. Czym prędzej przekazałem wieść koledze i udaliśmy się do sali obok. Niestety dla mojego towarzysza okazało się, że z piwem nie wpuszczają, więc ja udałem się do środka, a kolega musiał pośpiesznie skonsumować to piwo, którego sobie naważył.  


The Chameleons to był główny cel mej wizyty w Łodzi. Fields Of The Nephilim już widziałem, a Kameleonów jeszcze nie. Poza tym mogła to być jedyna okazja by ich zobaczyć w Polsce, więc nie mogłem przegapić takiej szansy. Co do samego koncertu, to nie miałem żadnych oczekiwań. Chciałem ich zobaczyć i już. Cieszę się, że przed przyjazdem do Łodzi udało mi się zapoznać z ich najnowszą płytą, dzięki czemu mogłem sobie pośpiewać wraz z grupą przy Feels Like The End Of The World, który to jest prawdziwą ozdobą albumu "Arctic Moon" (2025). Szczelnie wypełniona sala chyba musiała zrobić wrażenie na zespole, bo chyba nie spodziewali się, że w Polsce mają aż tylu fanów. Mam nadzieję, że zmotywuje to odpowiednio zespół by odwiedzić nas jeszcze w niedalekiej przyszłości. Wróćmy jednak do tego co miało miejsce na scenie łódzkiej "Wytwórni". Zgromadzona publiczność miała szansę po raz pierwszy usłyszeć na polskiej ziemi utwory nie tylko z debiutanckiej płyty Anglików ("Script Of The Bridge" [1983]), ale także posłuchać fragmentów takich albumów jak "What Does Anything Mean? Basically" (1985),  "Strange Times" (1986) czy najnowszego "Arctic Moon" (2025). Nie zabrakło też małego wyciągu z utworów spoza regularnego katalogu, oraz kilku wpleceń we własne utwory kompozycji innych twórców jak choćby Davida Bowie, The Beatles czy The Police. Wyłapywanie tych zapożyczeń było ciekawą sprawą, ale przecież wiadomo było, że to twórczość The Chameleons rozpalała tu najbardziej wyobraźnię zgromadzonej publiczności. Czy trzynaście kompozycji zaprezentowanych tego wieczoru zaspokoiło apetyt fanów? Śmiem twierdzić, że raczej go rozbudziło, ale przecież festiwalowe występy rządzą się swoimi prawami. Siłą rzeczy nie mogło pojawić się wszystko co byśmy chcieli, ale przecież każdy koncert pozostawia większy lub mniejszy niedosyt. Porównując jednak wcześniejsze setlisty widać wyraźnie, że łódzki koncert miał nieco okrojoną setlistę, w stosunku do tego co pojawiało się na trasie. Zwyczajowo zespół prezentuje piętnaście nagrań, ale bywa, że koncerty bywają nieco dłuższe, ale też i krótsze. Osobiście cieszy mnie mnie, że pojawiło się Perfume Garden, In Answer, Looking Inwardly czy Don't Fall, ale z kolei żal, że zabrakło miejsca dla Paradiso, na który to po ciuchu liczyłem czy mego ulubionego nagrania Kameleonów w postaci Caution. Niemniej czy jest to powód do smutku? Absolutnie nie. Przecież do niedawna koncert The Chameleons pozostawał jedynie w sferze nierealnych fantazji, o niemal zerowych szansach na spełnienia. Gdy tylko gruchnęła wieść, że The Chameleons pojawią się w Łodzi, to choćby się waliło i paliło, ja musiałem tam być. Szczęśliwie żadne złe zbiegi okoliczności nie pokrzyżowały mi planów więc cieszę się jak dziecko na wspomnienie tamtego wieczoru zwłaszcza, że po koncercie udało mi się spotkać Marka Burgessa i ustrzelić sobie z nim kilka pamiątkowych fotek.





Ledwie w uchu wybrzmiała ostatnia kompozycja The Chameleons, a już w sali obok zainstalowało się 1984. Ludzi było tam tyle, że dotarcie pod scenę graniczyło z cudem. Zająłem miejsce na końcu sali by mieć dobrą drogę ewakuacyjną na koncert Fields Of The Nephilim. Mam wielki szacunek do grupy 1984, kibicuję im po dziś dzień, ale tego dnia jakoś nie dałem się porwać muzyce. Może to kwestia braku odpowiedniej koncentracji, a może po prostu miałem nieco inne oczekiwania od zespołu. Faktem jest, że po wysłuchaniu kilku utworów udałem się do sali obok, gdzie ludzie z każdą minutą coraz bardziej wypełniali wolną przestrzeń. Poświęciłem więc występ 1984, aby zająć dogodne miejsce, z którego to mógłbym w miarę komfortowo podziwiać występ. Gdybym przypomniał sobie ich wcześniejszy występ z Wrocławia, na którym to byłem przed laty, to zapewne podarowałbym sobie walkę o miejsce. Co za różnica czy stoisz pięć czy dziesięć metrów dalej, skoro scena osnuta jest tak gęstym dymem, że ledwie widać zarysy postaci. Rozumiem, że zespół chciał wytworzyć odpowiedni klimat, ale jak to mówią, co za dużo to niezdrowo. Na szczęście ubytki wizualne, kompensował słuchaczom dźwięk oraz zaprezentowany tego wieczora repertuar. Fields Of The Nephilim nie byli szczególnie płodną grupą, ale na przestrzeni lat nagrali trzy albumy, które to wyznaczyły nowy kurs dla muzyki gotyckiej. "Dawnrazor" (1987) choć dziś najmniej doceniany, pokazał, że mroki gotyku świetnie komponują się z klimatem spaghetti westernu. I to była prawdziwie ożywcza fala, nawet jeśli uznamy, że płycie nieco brakuje do ideału. Niemniej, gdy w Łodzi zabrzmiał Dawnrazor, poczułem olbrzymią satysfakcję. Nic dziwnego, że nagranie wciąż znajduje się w żelaznym kanonie koncertowym grupy, skoro po tylu latach wciąż wyrywa z przysłowiowych butów. Równie dobrze prezentuje się Preacher Man, do którego powstał bardzo interesujący teledysk. Zresztą klipy Fieldsów zawsze stały na wysokim poziomie lecz to nie czas i miejsce by się tym zajmować. Preacher Man w Łodzi wprowadził iście westernową atmosferę lecz nie trwało to długo, bowiem na trzynaście zaprezentowanych kompozycji zaledwie trzy pochodziły z debiutu. Szkoda, że zabrakło miejsca dla Vet For The Insane, którą to szczególnie sobie upodobałem na tej płycie. Zdaję sobie jednak sprawę, że zgromadzona publiczność najmocniej wyczekała nagrań z późniejszych płyt, co rzecz jasna wcale mnie nie dziwi, bo również uwielbiam płyty "The Nephilim" (1988) oraz "Elizium" (1990). Pierwszy z wymienionych albumów w podstawowym secie reprezentowały nagrania The Watchman, Moonchild, Love Under Will, które nieco mniej lubię oraz Chord Of Souls. Miłośnicy płyty "Elizium" musieli nasycić się zaledwie dwoma nagraniami, ale za to jakimi. Na pierwszy ogień poszło przecudowne At The Gates Of Silent Memory, którego to niestety zabrakło przed sześciu laty we Wrocławiu. W bisach zaś otrzymaliśmy Last Exit For The Lost, po którym powiedziałem do znajomego, że po czymś takim nastąpić może tylko cisza. To jak ostatni gwóźdź do trumny. Finał finałów. Koniec i kropka. Zaczęliśmy się więc zbierać do wyjścia. Gdy tak czekaliśmy w okolicach szatni na zbiórkę wszystkich towarzyszy podróży, doszła do mych uszu muzyka. Początkowo uznałem, że to dźwięki puszczone z konsolety by umilić publiczności wychodzenie z sali. Po szybkiej wymianie zdań doszliśmy do wniosku, że chyba jednak kurtyna jeszcze nie opadła. Poszliśmy więc sprawdzić i faktycznie przeczucie nas nie zawiodło. Na scenie Fields Of The Nephilim inicjuje tytułowe nagranie z płyty "Mourning Sun" (2005), a my cieszymy się, że ten sen się jeszcze nie skończył. Cieszy mnie, że je zagrali, bo to niezwykle ważna dla mnie kompozycja. W ogóle uważam, że ostatni (jak do tej pory) album Fields Of The Nephilim otarł się o geniusz płyty "Elizium". Żałuję, że nie zagrali z niego nic więcej, bo przecież usłyszeć takie New Gold Dawn, Requiem, a zwłaszcza She, to prawdziwa uczta dla duszy. Tego wieczora musieliśmy zadowolić się niewielkim fragmentem tego dzieła, ale za to jakim. Mourning Sun wypełnia w takim samym stopniu rolę idealnego zwieńczenia koncertu, co Last Exit For The Lost. Po dwóch takich ciosach na koniec, chyba mało kto mógł złapać oddech. Opuszczaliśmy "Wytwórnię" w poczuciu zadowolenia. Nic dziwnego, bowiem gdy spojrzałem sobie na tegoroczną koncertową setlistę Fields Of The Nephilim, to polski koncert jako jedyny może poszczycić się trzynastoma zagranymi utworami. W ogóle już samo przybycie do naszego kraju należy rozpatrywać w kategoriach cudu, gdyż zespół pojawia się na scenie zaledwie kilka razy w roku. Tym bardziej warto docenić starania organizatorów, by pozyskać zespół na tegoroczny Soundedit. Potwierdzeniem naszego oddania grupie niechaj będzie fakt, że dzień w którym zagrało Fields Of The Nephilim został wyprzedany do ostatniego biletu.


Tegoroczny Soundedit był wyjątkowy jeśli chodzi o dobór artystów. Żałuję, że nie dotarłem do Łodzi pierwszego dnia, gdzie na scenie można było podziwiać Anję Huwe (ex Xmal Deustchland) oraz Gavina Friday'a (ex Virgin Prunes). Z kolei trzeciego dnia scenę we władanie wzięli nasi rodzimi twórcy jak SBB czy John Porter. Myślę, że nikt kto zdecydował się na przyjazd do Łodzi, nie odjeżdżał z niej z poczuciem zawodu. Emocji było co niemiara. Osobiście już zacieram ręce na myśl o przyszłorocznej edycji, która jestem przekonany znów przyciągnie tłumy.  Na koniec pokłonię się organizatorom, dziękując za to co już za nami i wierzę w to, że impreza ta wpisze się na stałe do mojego kalendarza. Do zobaczenia za rok.      

  

Jakub Karczyński

26 października 2025

OD ZADYMIARZA DO PIOSENKARZA


Niedzielny poranek. Dziś spaliśmy o godzinę dłużej, choć ja wstałem dziś nieco wcześniej niż pozostali domownicy, aby posłuchać sobie pierwszej płyty Feargila Sharkeya zatytułowanej "Songs From The Mardi Gras" (1991). Feargil kojarzony jest głównie z grupą The Undertones, w której to pełnił funkcję wokalisty. Jego charakterystyczny głos trudno pomylić z kimkolwiek innym. Gdy pierwszy raz usłyszałem ten album, nie od razu zapałałem entuzjazmem. Wydał mi się nazbyt popowy, ale gdy posłuchałem go nieco dłużej, to doceniłem nie tylko kompozycje, ale jego nastrojowość. Tak, ta płyta ta taka rasowa pościelówa, jak niegdyś mówiło się o takich albumach. Idealnie sprawdzi się tak przy romantycznej kolacji jak i w bardziej intymnej przestrzeni. Zazwyczaj nie słucham tego typu dźwięków, ale ten album ma coś w sobie, co sprawia, że słucham go dziś raz za razem. Być może wpływ na to ma niespieszna atmosfera leniwej niedzieli, a może po prostu to zwyczajnie dobra płyta, która sprawdza się o każdej porze dnia i nocy. Faktem jest, że album ten zawiera kilka naprawdę pięknych kompozycji. Na wyróżnienie z pewnością zasługują One Night In HollywoodMiss You Fever, To Miss Someone, Sister RosaI'll Take It Back czy piękna interpretacja klasycznej irlandzkiej pieśni She Moved Through The Fair. Ten ostatni wybór nie powinien nikogo dziwić wszak Feargil to rodowity Irlandczyk, a jak wiadomo tradycja rzecz święta. Gdy tak spoglądam sobie na rok wydania tej płyty i zestawię ją z tym co biło wtedy rekordy popularności - Metallica "Black Album", Nirvana "Nevermind", Pearl Jam "Ten" - to album Feargila już na starcie wydaje się być nie na czasie. To, że nie wpisywał się w estetykę tamtych czasów, nie oznacza, że to zła płyta. Gdy o nim myślę, to do głowy przychodzą mi takie określenia jak choćby elegancki pop, gdzie produkcja stoi na najwyższym poziomie. Dźwięki jakich słuchają bogaci biznesmeni na swym drogim stereo, do którego podłączają złote kable. Jeśli pamiętacie film "American Psycho" i scenę, w której to Christian Bale ubrany w elegancki garnitur, wprowadza prostytutki w tajniki muzyki Phila Collinsa, to powinniście bez problemu załapać tę paralelę. Może moje porównanie nie brzmi zbyt zachęcająco, bo sam wzdrygam się na myśl o takiej muzyce, to jednak płyta "Songs From The Mardi Gras" sprawiła, że nie tylko miło spędziłem z nią czas, ale i doceniłem muzykę spoza sfery moich zainteresowań. Ciekawe czy równie interesująco prezentują się pozostałe albumy Feargila. W zanadrzu mam jeszcze płytę "Wish" (1988), zakupioną w tym samym czasie, ale to już temat na odrębną historię. 

Jakub Karczyński


23 października 2025

EKSTAZA


Są takie momenty w życiu, w których muzyka wchodzi w człowieka niczym nóż w masło. Trafia idealnie w punkt. Budzimy się z nią w głowie rano i zasypiamy wieczorem. Chodzi za nami jak cień, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Dla jasności zaznaczę, że nie jest to przypadek utworów w rodzaju crazy frog, które choć przez nikogo nie zapraszane, wżerają się człowiekowi w mózg nie gorzej niż kwas solny. To raczej dźwięki po jakie sięgamy z własnej woli, chcąc poczuć coś więcej niż tylko prozę życia. W ostatnich dniach taką odskocznię stanowi dla mnie płyta "Ecstasy" (1988) grupy The Essence. Zaabsorbowała mnie do tego stopnia, że po prostu nie chce wyjść z odtwarzacza. Specjalnie jej też nie wyganiam, bo powrót do takich nagrań jak Only For You, Sleeping, Like Christ, a zwłaszcza do utworu Ice, jest jak łyk zimnej wody w upalny dzień. Do utworów Only For You oraz Like Christ powstały nawet teledyski, które można było zobaczyć w MTV. Jeśli nie natknęliście się na nie w czasach ich promocji, to nic straconego, bowiem bez problemu odnajdziecie je w sieci. Nie jest to jednak nic spektakularnego. Teledyski wyglądają niemal bliźniaczo więc pewnie środki na ich stworzenie były dość skromne. Mówiąc brutalnie, szkoda na nie czasu, w przeciwieństwie do muzyki, która oplotła mnie niczym bluszcz. Coś czuję, że kurzem na półce ten album nie obrośnie, bo pięknie we mnie rezonują te dźwięki. Płyniemy więc sobie tak od kilku dni i aż żal mi się z nią rozstawać. Wszystko jednak co ma początek, musi mieć też i swój koniec. Nim jednak odłożę płytę na regał, zatopię się ten ostatni raz w tej niezwykle nastrojowej muzyce, wszak jesień sprzyja takim klimatom jak mało, która pora roku. Cieszcie się jej urokami nie tylko w zaciszu domowym, ale i na spacerach. Pewnie to już ostatnie dni z kolorowymi liśćmi i dość przyjemnymi temperaturami. Wykorzystajcie je, bo do wiosny droga daleka. 


Jakub Karczyński
    

03 października 2025

JESIENNY NIEZBĘDNIK


Jesień na horyzoncie kusi nas swymi kolorami. Kasztany niemal już gotowe do skoków, a i liście pomału sposobią się już do lotu. Niechybny to znak, że wielkie lato umiera. Czas rozejrzeć się za ciepłym kocem, zdmuchnąć kurz z herbacianego kubka, wybrać stosowne lektury jak i muzykę. Jeśli chodzi o literaturę, to mam w planach kontynuować rozpoczęty na wakacjach "Empuzjon" Olgi Tokarczuk, a następnie przejść do prozy Lovecrafta tudzież Grabińskiego. Jeśli już jesteśmy przy mistrzu polskiej literatury grozy, to pozwolę sobie zwrócić uwagę na dość ciekawe wydawnictwo komiksowe zatytułowane "Błonia tajemnicy" wydanej przez Kulturę Gniewu. To zbiór historii komiksowych prezentujących różne spojrzenia artystyczne na dorobek Stefana Grabińskiego. Mamy tu i komiksy czarno białe jak i kolorowe. Jak można się domyślić, poziom graficzny jest zróżnicowany co dla jednych może stanowić za atut, dla innych będzie to jednak wada. Gdyby to ode mnie zależało to całość tego wydawnictwa powierzyłbym w ręce Antoniego Serkowskiego. Jego prace nie dość, że są bardzo klimatyczne, mroczne, to jeszcze potrafią w sposób doskonały oddać w komiksie ruch. Patrząc na te kadry niemal czuję ten pęd pociągu, słyszę te ujadające psy jak i też odczuwam wszechobecną grozę. Jego wersja "Smolucha" wyróżnia się na tle innych prac. Szczerze mówiąc to tylko ona trafia w mój gust estetyczny i wyznacza szczyt tej antologii. Pozostałe prace już nie wywarły na mnie, aż tak dużego wrażenia. Dodatkową wartością tego wydawnictwa jest przedruk wywiadu ze Stefanem Grabińskim oraz teksty poświęcone jego twórczości. Dobrze, że postać tak zasłużona dla rodzimej literatury grozy nie popadła w zapomnienie, a kolejne pokolenia inspirują się jego twórczością i nie pozwalają by kurz osiadł na jego książkach. 

Muzycznie ta jesień również zapowiada się znakomicie, bowiem będąc na koncercie grupy Pink Turns Blue, uzupełniłem nieco kolekcję ich płyt. Co prawda ich ostatni album mam już w swej kolekcji od pewnego czasu, ale dopiero teraz znalazłem odpowiednią motywację by się w niego zanurzyć. Początkowo jakoś nie zapałałem do niego większym uczuciem, ale wraz z kolejnymi odsłuchami odkrywam jego uroki. Na wspomnianym koncercie zakupiłem sobie album "Eremite" (1990), będący ich trzecią płytą. Do pełni szczęścia brakuje mi jeszcze sześciu płyt sygnowanych logiem grupy, ale i na nie przyjdzie czas. Tymczasem na razie skupię się na tych dwóch wydawnictwach.

Innym albumem zakupionym na koncercie była płyta hiszpańskiego zespołu Darkways. O ile samemu występowi nie mam nic do zarzucenia, to dość długo zastanawiałem się czy chcę mieć ich płytę na półce. Coś mi jednak mówiło, żebym nie wychodził z klubu z pustymi rękami. Kupiłem więc ich debiutancki album "Resonance" (2024), a gdy dotarłem do domu i sprawdziłem jego zawartość, dziękowałam opatrzności, że nade mną czuwała. Cóż za muzyka. Jak to się mówi, nogi same rwą się do tańca. 

Zakupiłem też kilka płyta w kolorze czerwonym. Pierwsza to wznowienie ostatniego jak do tej pory albumu Siekiery. Co prawda mam pierwszą edycję, ale ta skusiła mnie tym, że ma zamontowaną tackę na płytę. Żadna z tych edycji nie jest idealna, ale myślę, że i tak warto je mieć, bo pewnie za jakiś czas przyjdzie płacić za nie sztabami złota. Jeśli chodzi o samą muzykę, to jest ona kompletnie inna od tego co zawierała "Nowa Aleksandria", nie mówiąc już o punkowej Siekierze z Tomaszem Budzyńskim w składzie. Album "Ballady na koniec świata" to właściwie poezja śpiewana, niemniej jeśli na waszej twarzy pojawił się grymas obrzydzenia/niezadowolenia, to radziłbym jednak wstrzymać się z tą reakcją. Każda z płyt Siekiery otwierała nowy rozdział, tak więc także tutaj mamy podtrzymaną tradycję. Gdy ukazywała się "Nowa Aleksandria" (1986), ludzie też kręcili nosami, a dziś to jedna z najważniejszych płyt w polskiej muzyce. "Ballady na koniec świata" (2011) nie mają raczej szans by zyskać podobny status, ale poprzez swoją odmienność, są ważna częścią dyskografii Siekiery. Tomasz Adamski tworzy to co mu w duszy gra i z pewnością nie przejmuje się oczekiwaniami słuchaczy. To właśnie jest wolność artystyczna, której nie można odmawiać żadnemu twórcy. Cieszę się, że po tylu latach Siekiera dała nam nową muzykę, której moc najsilniej ujawnia się na styku lata i jesieni. To najlepszy okres by posłuchać sobie tej niespiesznej melancholijnej płyty i zadumać się nad życiem i naturą świata.

Czerwień jest też nieodzownym elementem okładki albumu "Sixes And Sevens" (2025) Johna McKay'a. Płyta zakupiona z polecenia Hiacynta, okazała się być niezwykłą gratką dla miłośników wczesnych dokonań Siouxsie & The Banshees. Jak głosi sticker na okładce, mamy tu do czynienia z nagraniami studyjnymi zarejestrowanymi po tajemniczym odejściu z The Banshees w trakcie trasy koncertowej. Chętnie bym zanurzył się w biografię grupy, by dociec co stało za tym rozbratem, ale jakoś na razie nikt nie pokusił się o przetłumaczenie języka Szekspira na język Sienkiewicza. Pozostaje więc posłuchać muzyki, która przenosi nas w lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku, gdy z surowizn punk rocka wykiełkował nie tylko post punk, goth rock, ale i new romantic. Po punkowym rozgardiaszu pozostało już tylko wspomnienie, ale owoce jakie wydał, okazały się wyjątkowo dorodne. 

Jednym z takich owoców była grupa The Chameleons, która po dwudziestu czterech latach opublikowała niedawno swój nowy album. Mało tego, za dwa tygodnie zagra w Łodzi w ramach festiwalu Soundedit. Będę miał przyjemność podziwiać ich jak i grupę Fields Of The Nephilim, którzy również zagrają tego dnia. Marzyło mi się również by zobaczyć Gavina Friday'a oraz Anję Huwe, ale z racji na ograniczony budżet, na coś trzeba było się zdecydować. Co do nowej płyty The Chameleons zatytułowanej "Arctic Moon" (2025), na razie nie mogę za wiele powiedzieć bo dopiero dziś zabrałem się za jej odsłuch. Pierwsze wrażenie jest jednak bardzo pozytywne, choć czytałem, że niektórzy kręcą nosem. Nie przejmuję się tym, bo przecież to nie mój nos i nie moje uszy. Muzyka zawarta na "Arctic Moon" daje się polubić od pierwszego odsłuchu i co ważne, jej zawartość dość szybko utrwala się w głowie. Melodie nie powinny mieć większego problemu by skraść serca wszelkiej maści romantykom. Zwróćcie szczególną uwagę na kompozycję Feels Like The End Of The World, które to jest jednym z dwóch nagrań, gdzie wykorzystano orkiestrowe aranżacje. Cudowna rzecz, choć z początku wydaje się taka niepozorna. Ostatnie dwie i pół minuty robią tu jednak kolosalną robotę. Mam wrażenie, że zostanie z nami na dłużej. Dobrze, że wrócili z nową muzyką i udowodnili po raz kolejny, że są sroce spod ogona nie wypadli. 

Ostatnim moim nabytkiem jest drugi album The Undertones zatytułowany "Hypnotised" (1980), na który to ostrzyłem sobie zęby od pewnego czasu. Wreszcie się udało i to w dodatku w edycji jubileuszowej.  Szkoda tylko, że nikt nie wpadł na pomysł by utwory bonusowe wydać na osobnej płycie. Jak wiecie nie lubię dogrywek, bo zaburzają one całą koncepcję i zamysł twórcy, niemniej w tym wypadku rozumiem decyzję wytwórni. Kto bowiem wydawałby pieniądze na dodatkową płytę, skoro materiał na niej zawarty nie dobija nawet do piętnastu minut. To przecież nawet nie jedna czwarta pojemności płyty. Na takie marnotrawstwo wolnej przestrzeni nikt przy zdrowych zmysłach sobie nie pozwoli. My na czas musimy patrzeć po gospodarsku, że tak pozwolę sobie zacytować Kazimierza Kaczora w roli kierownika zakładu mechaniki pojazdowej w "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz" (1978). Mniejsza jednak o to, najistotniejsza wszak jest muzyka, a ta wchodzi we mnie jak nóż w masło. Krótkie, zwarte, melodyjne utwory, o punkowej motoryce, nie wymagają nadmiernego skupienia, ale czasem zastrzyk takiej konkretnej energii robi człowiekowi lepiej, niż rozwleczone i natchnione suity. Szkoda, że zespół nie odniósł sukcesu na jaki niewątpliwie zasługiwał. Mam wrażenie, że bardziej doceniany jest obecnie, niż w czasach swej scenicznej aktywności. Taka to już niesprawiedliwość losu. Posłuchajcie i oceńcie zresztą sami czy zespół postawił na właściwe nuty czy może chybił celu.


Jakub Karczyński

04 września 2025

WIZERUNEK PUBLICZNY


W przedostatni weekend sierpnia, gościłem w stolicy Dolnego Śląska. Przyciągnął mnie tu koncert Public Image Ltd, którego występ bardzo chciałem zobaczyć. Przed laty Johnny gościł w Jarocinie, ale nie udało mi tam wtedy dotrzeć. Zresztą, nie przepadam za koncertami w plenerze. Wolę spotkanie z artystą w klubie, gdzie nie ma przypadkowej publiczności. Nie miałem żadnych oczekiwań względem tego koncertu, więc nie pompowałem swego balonika, dzięki czemu bez żadnej presji mogłem uczestniczyć w tym wydarzeniu. I wiece co? Było wspaniale. Lydon dał radę, a do tego był w bardzo dobrym humorze, co świetnie przełożyło się na kontakt z publicznością. Zagrali niemal wszystko to co wyobrażałem sobie usłyszeć na ich koncercie. Zabrzmiało więc i Home, This Is Not A Love Song, Death Disco, The Body, Warrior, Public Image no i rzecz jasna Rise. Zabrakło mi tylko mojego ulubionego utworu The Order Of Death, ale mówiąc szczerze nie spodziewałem się, że go zagrają. Może jeszcze będzie okazja go usłyszeć. Oby. 

Zanim jednak dotarłem na miejsce koncertu, odwiedziłem sklep z używanymi płytami, mieszczący się niedaleko dworca PKP. Czasu było niewiele, bo w sobotę sklepy nie mieszczące się w galeriach handlowych, zamykały się o godzinie 16:00. Przewertowałem więc w pośpiechu interesujące mnie kategorie, ale nie znalazłem nic co by wzbudziło mój entuzjazm. W pamięci zanotowałem sobie debiutancki album The Christians oraz płytę "Mudbird Shivers" (1995) grupy The Ex. Chrześcijanie kojarzyli mi się z jakimiś pojedynczymi utworami z albumu "Colours", które choć zgrabne, to jednak odstawały od estetyki jakiej hołduję. Z kolei The Ex mam gdzieś na składance wydanej z okazji ich trzydziestolecia, ale też jakoś nie kliknęła mi ta muzyka. Poszedłem więc coś zjeść by przemyśleć sprawę, nastawiając sobie w słuchawkach wyżej wspomniany album. Może nie padłem przed nim na kolana, ale uznałem go na swój sposób interesujący i mogący uchylić mi drzwi do ich muzycznego świata. Opuszczając lokal gastronomiczny zorientowałem się, że jest już 15:35 i za chwilę zamiast ściskać w rękach płyty, uścisnę co najwyżej sklepową klamkę. Nie było więc już czasu na szukanie innych płytowych destynacji. Wróciłem więc do wspomnianego sklepu z postanowieniem zakupienie obu płyt. Odnalazłem czym prędzej interesujące mnie tytuły i udałem się do kasy. Bez większych nadziei zapytałem jeszcze sprzedawcę czy ma w swoich zbiorach coś z muzyki post punk. Po chwili zastanowienia wskazał na trzy rzędy płyt, które czekały na wycenę, sugerując, że być może tu coś znajdę. I faktycznie, po ich szybkim przewertowaniu odnaleźliśmy inny album grupy The Ex oraz składankę wydaną na dwudziestą pierwszą rocznicę wytwórni Beggars Banquet. Poza takimi tuzami jak Bauhaus, The Cult, Gary Numan, Peter Murphy czy The Fall, można było posłuchać także tych nieco mniej znanych albo zupełnie anonimowych artystów. Za to właśnie lubię takie wydawnictwa. Dzięki nim mamy szansę posłuchać czegoś czego być może nigdy byśmy nie usłyszeli. Tak jak niegdyś omijałem składanki szerokim łukiem, tak dziś nie tylko użyczam mi miejsca w domu, ale i w sercu. Opuszczałem więc sklep ze sporą dozą satysfakcji. Na odchodne wymieniliśmy kilka uwag na temat wieczornego koncertu PIL. Właściciel zdradził mi, że napisał do zespołu na wszystkich mediach społecznościowych, zapraszając zespół do odwiedzin. Niestety, Johnny nie skorzystał z zaproszenia, a tym samym przepadła szansa na pogawędkę oraz autografy.


Jakub Karczyński


31 sierpnia 2025

MIŁOŚĆ NA SREBRNYM DYSKU


Nie wiem co się dzieje ze mną w sezonie wiosna - lato, ale w ostatnich latach mam jakiś spadek formy. Dopada mnie zniechęcenie, brak weny i to w takim stopniu, że nawet muzyka nie cieszy. Mniej słucham, mniej kupuję i w ogóle czuję, że popadam w jakiś marazm. Wystarczyło tylko, że liznęły mnie pierwsze promienie chylącego się ku końcowi lata i znów jestem na właściwych torach. Powracam do płyt po, które nie sięgałem całe wieki. I tak, aktualnie w odtwarzaczu kręci się album "Marillion.com" (1999) wiadomo jakiej grupy, a ja wracam pamięcią do chwil, gdy próbowałem się w niego wgryźć. Na początku jakoś mi nie szło. Nie lubiłem za bardzo tej płyty, ale za którymś tam razem album w końcu zaskoczył. Było to w okresie, w którym to zacząłem spotykać się z moją żoną. Któregoś razu pomyślałem, że stworzę dla niej składankę muzyczną. Pozgrywałem z płyt moje ulubione utwory, z których emanował jakiś w miarę romantyczny nastrój, stworzyłem okładkę ze spisem utworów i wręczyłem ją mojej wybrance. Z perspektywy czasu wiem, że nie były to za bardzo jej klimaty muzyczne, ale wtedy wydawało mi się, że może jej się to spodobać. Wśród wykonawców byli Nick Cave, The Cure, Bush, The Cooper Temple Clause jak i Artrosis, Svann czy Abraxas. Po stworzeniu tej pierwszej składanki poczułem się na tyle rozochocony, że nagrałem kolejną. Tym razem dominowały klimaty progresywne, ale nie żadne matematyczne połamańce, tylko takie z zakamarków płytoteki Tomka Beksińskiego. Był więc tam i The Alan Parsons Project, Genesis z wokalem Philla Collinsa, Pink Floyd, a także mały wyciąg z albumu "Marillion.com". Wybór padał na nagranie Built-in bastard radar co można przetłumaczyć jako wbudowany radar wykrywający drani albo bardziej subtelnie jako wbudowany wykrywacz niegodziwości. Niestety nie potrafię już sobie przypomnieć co mną kierowało żeby sięgnąć akurat po tę, a nie inną kompozycję. Gdy po latach odkopałem tę składankę, to uśmiechnąłem się pod nosem widząc tam ten utwór. Dziś z pewnością wybrałbym coś bardziej odpowiedniego, ale w tamtym czasie musiałem mieć jakieś zaćmienie umysłu. Nie chodzi o to, że to zła kompozycja, lecz nie oczekujcie, że zdobędziecie nią serce dziewczyny. Wraz z upływem lat wiem, że kobiety oczekują od mężczyzn czegoś zgoła innego i wierzcie lub nie, ale nie są to muzyczne składanki.  


Jakub Karczyński