26 października 2025

OD ZADYMIARZA DO PIOSENKARZA


Niedzielny poranek. Dziś spaliśmy o godzinę dłużej, choć ja wstałem dziś nieco wcześniej niż pozostali domownicy, aby posłuchać sobie pierwszej płyty Feargila Sharkeya zatytułowanej "Songs From The Mardi Gras" (1991). Feargil kojarzony jest głównie z grupą The Undertones, w której to pełnił funkcję wokalisty. Jego charakterystyczny głos trudno pomylić z kimkolwiek innym. Gdy pierwszy raz usłyszałem ten album, nie od razu zapałałem entuzjazmem. Wydał mi się nazbyt popowy, ale gdy posłuchałem go nieco dłużej, to doceniłem nie tylko kompozycje, ale jego nastrojowość. Tak, ta płyta ta taka rasowa pościelówa, jak niegdyś mówiło się o takich albumach. Idealnie sprawdzi się tak przy romantycznej kolacji jak i w bardziej intymnej przestrzeni. Zazwyczaj nie słucham tego typu dźwięków, ale ten album ma coś w sobie, co sprawia, że słucham go dziś raz za razem. Być może wpływ na to ma niespieszna atmosfera leniwej niedzieli, a może po prostu to zwyczajnie dobra płyta, która sprawdza się o każdej porze dnia i nocy. Faktem jest, że album ten zawiera kilka naprawdę pięknych kompozycji. Na wyróżnienie z pewnością zasługują One Night In HollywoodMiss You Fever, To Miss Someone, Sister RosaI'll Take It Back czy piękna interpretacja klasycznej irlandzkiej pieśni She Moved Through The Fair. Ten ostatni wybór nie powinien nikogo dziwić wszak Feargil to rodowity Irlandczyk, a jak wiadomo tradycja rzecz święta. Gdy tak spoglądam sobie na rok wydania tej płyty i zestawię ją z tym co biło wtedy rekordy popularności - Metallica "Black Album", Nirvana "Nevermind", Pearl Jam "Ten" - to album Feargila już na starcie wydaje się być nie na czasie. To, że nie wpisywał się w estetykę tamtych czasów, nie oznacza, że to zła płyta. Gdy o nim myślę, to do głowy przychodzą mi takie określenia jak choćby elegancki pop, gdzie produkcja stoi na najwyższym poziomie. Dźwięki jakich słuchają bogaci biznesmeni na swym drogim stereo, do którego podłączają złote kable. Jeśli pamiętacie film "American Psycho" i scenę, w której to Christian Bale ubrany w elegancki garnitur, wprowadza prostytutki w tajniki muzyki Phila Collinsa, to powinniście bez problemu załapać tę paralelę. Może moje porównanie nie brzmi zbyt zachęcająco, bo sam wzdrygam się na myśl o takiej muzyce, to jednak płyta "Songs From The Mardi Gras" sprawiła, że nie tylko miło spędziłem z nią czas, ale i doceniłem muzykę spoza sfery moich zainteresowań. Ciekawe czy równie interesująco prezentują się pozostałe albumy Feargila. W zanadrzu mam jeszcze płytę "Wish" (1988), zakupioną w tym samym czasie, ale to już temat na odrębną historię. 

Jakub Karczyński


23 października 2025

EKSTAZA


Są takie momenty w życiu, w których muzyka wchodzi w człowieka niczym nóż w masło. Trafia idealnie w punkt. Budzimy się z nią w głowie rano i zasypiamy wieczorem. Chodzi za nami jak cień, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Dla jasności zaznaczę, że nie jest to przypadek utworów w rodzaju crazy frog, które choć przez nikogo nie zapraszane, wżerają się człowiekowi w mózg nie gorzej niż kwas solny. To raczej dźwięki po jakie sięgamy z własnej woli, chcąc poczuć coś więcej niż tylko prozę życia. W ostatnich dniach taką odskocznię stanowi dla mnie płyta "Ecstasy" (1988) grupy The Essence. Zaabsorbowała mnie do tego stopnia, że po prostu nie chce wyjść z odtwarzacza. Specjalnie jej też nie wyganiam, bo powrót do takich nagrań jak Only For You, Sleeping, Like Christ, a zwłaszcza do utworu Ice, jest jak łyk zimnej wody w upalny dzień. Do utworów Only For You oraz Like Christ powstały nawet teledyski, które można było zobaczyć w MTV. Jeśli nie natknęliście się na nie w czasach ich promocji, to nic straconego, bowiem bez problemu odnajdziecie je w sieci. Nie jest to jednak nic spektakularnego. Teledyski wyglądają niemal bliźniaczo więc pewnie środki na ich stworzenie były dość skromne. Mówiąc brutalnie, szkoda na nie czasu, w przeciwieństwie do muzyki, która oplotła mnie niczym bluszcz. Coś czuję, że kurzem na półce ten album nie obrośnie, bo pięknie we mnie rezonują te dźwięki. Płyniemy więc sobie tak od kilku dni i aż żal mi się z nią rozstawać. Wszystko jednak co ma początek, musi mieć też i swój koniec. Nim jednak odłożę płytę na regał, zatopię się ten ostatni raz w tej niezwykle nastrojowej muzyce, wszak jesień sprzyja takim klimatom jak mało, która pora roku. Cieszcie się jej urokami nie tylko w zaciszu domowym, ale i na spacerach. Pewnie to już ostatnie dni z kolorowymi liśćmi i dość przyjemnymi temperaturami. Wykorzystajcie je, bo do wiosny droga daleka. 


Jakub Karczyński
    

03 października 2025

JESIENNY NIEZBĘDNIK


Jesień na horyzoncie kusi nas swymi kolorami. Kasztany niemal już gotowe do skoków, a i liście pomału sposobią się już do lotu. Niechybny to znak, że wielkie lato umiera. Czas rozejrzeć się za ciepłym kocem, zdmuchnąć kurz z herbacianego kubka, wybrać stosowne lektury jak i muzykę. Jeśli chodzi o literaturę, to mam w planach kontynuować rozpoczęty na wakacjach "Empuzjon" Olgi Tokarczuk, a następnie przejść do prozy Lovecrafta tudzież Grabińskiego. Jeśli już jesteśmy przy mistrzu polskiej literatury grozy, to pozwolę sobie zwrócić uwagę na dość ciekawe wydawnictwo komiksowe zatytułowane "Błonia tajemnicy" wydanej przez Kulturę Gniewu. To zbiór historii komiksowych prezentujących różne spojrzenia artystyczne na dorobek Stefana Grabińskiego. Mamy tu i komiksy czarno białe jak i kolorowe. Jak można się domyślić, poziom graficzny jest zróżnicowany co dla jednych może stanowić za atut, dla innych będzie to jednak wada. Gdyby to ode mnie zależało to całość tego wydawnictwa powierzyłbym w ręce Antoniego Serkowskiego. Jego prace nie dość, że są bardzo klimatyczne, mroczne, to jeszcze potrafią w sposób doskonały oddać w komiksie ruch. Patrząc na te kadry niemal czuję ten pęd pociągu, słyszę te ujadające psy jak i też odczuwam wszechobecną grozę. Jego wersja "Smolucha" wyróżnia się na tle innych prac. Szczerze mówiąc to tylko ona trafia w mój gust estetyczny i wyznacza szczyt tej antologii. Pozostałe prace już nie wywarły na mnie, aż tak dużego wrażenia. Dodatkową wartością tego wydawnictwa jest przedruk wywiadu ze Stefanem Grabińskim oraz teksty poświęcone jego twórczości. Dobrze, że postać tak zasłużona dla rodzimej literatury grozy nie popadła w zapomnienie, a kolejne pokolenia inspirują się jego twórczością i nie pozwalają by kurz osiadł na jego książkach. 

Muzycznie ta jesień również zapowiada się znakomicie, bowiem będąc na koncercie grupy Pink Turns Blue, uzupełniłem nieco kolekcję ich płyt. Co prawda ich ostatni album mam już w swej kolekcji od pewnego czasu, ale dopiero teraz znalazłem odpowiednią motywację by się w niego zanurzyć. Początkowo jakoś nie zapałałem do niego większym uczuciem, ale wraz z kolejnymi odsłuchami odkrywam jego uroki. Na wspomnianym koncercie zakupiłem sobie album "Eremite" (1990), będący ich trzecią płytą. Do pełni szczęścia brakuje mi jeszcze sześciu płyt sygnowanych logiem grupy, ale i na nie przyjdzie czas. Tymczasem na razie skupię się na tych dwóch wydawnictwach.

Innym albumem zakupionym na koncercie była płyta hiszpańskiego zespołu Darkways. O ile samemu występowi nie mam nic do zarzucenia, to dość długo zastanawiałem się czy chcę mieć ich płytę na półce. Coś mi jednak mówiło, żebym nie wychodził z klubu z pustymi rękami. Kupiłem więc ich debiutancki album "Resonance" (2024), a gdy dotarłem do domu i sprawdziłem jego zawartość, dziękowałam opatrzności, że nade mną czuwała. Cóż za muzyka. Jak to się mówi, nogi same rwą się do tańca. 

Zakupiłem też kilka płyta w kolorze czerwonym. Pierwsza to wznowienie ostatniego jak do tej pory albumu Siekiery. Co prawda mam pierwszą edycję, ale ta skusiła mnie tym, że ma zamontowaną tackę na płytę. Żadna z tych edycji nie jest idealna, ale myślę, że i tak warto je mieć, bo pewnie za jakiś czas przyjdzie płacić za nie sztabami złota. Jeśli chodzi o samą muzykę, to jest ona kompletnie inna od tego co zawierała "Nowa Aleksandria", nie mówiąc już o punkowej Siekierze z Tomaszem Budzyńskim w składzie. Album "Ballady na koniec świata" to właściwie poezja śpiewana, niemniej jeśli na waszej twarzy pojawił się grymas obrzydzenia/niezadowolenia, to radziłbym jednak wstrzymać się z tą reakcją. Każda z płyt Siekiery otwierała nowy rozdział, tak więc także tutaj mamy podtrzymaną tradycję. Gdy ukazywała się "Nowa Aleksandria" (1986), ludzie też kręcili nosami, a dziś to jedna z najważniejszych płyt w polskiej muzyce. "Ballady na koniec świata" (2011) nie mają raczej szans by zyskać podobny status, ale poprzez swoją odmienność, są ważna częścią dyskografii Siekiery. Tomasz Adamski tworzy to co mu w duszy gra i z pewnością nie przejmuje się oczekiwaniami słuchaczy. To właśnie jest wolność artystyczna, której nie można odmawiać żadnemu twórcy. Cieszę się, że po tylu latach Siekiera dała nam nową muzykę, której moc najsilniej ujawnia się na styku lata i jesieni. To najlepszy okres by posłuchać sobie tej niespiesznej melancholijnej płyty i zadumać się nad życiem i naturą świata.

Czerwień jest też nieodzownym elementem okładki albumu "Sixes And Sevens" (2025) Johna McKay'a. Płyta zakupiona z polecenia Hiacynta, okazała się być niezwykłą gratką dla miłośników wczesnych dokonań Siouxsie & The Banshees. Jak głosi sticker na okładce, mamy tu do czynienia z nagraniami studyjnymi zarejestrowanymi po tajemniczym odejściu z The Banshees w trakcie trasy koncertowej. Chętnie bym zanurzył się w biografię grupy, by dociec co stało za tym rozbratem, ale jakoś na razie nikt nie pokusił się o przetłumaczenie języka Szekspira na język Sienkiewicza. Pozostaje więc posłuchać muzyki, która przenosi nas w lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku, gdy z surowizn punk rocka wykiełkował nie tylko post punk, goth rock, ale i new romantic. Po punkowym rozgardiaszu pozostało już tylko wspomnienie, ale owoce jakie wydał, okazały się wyjątkowo dorodne. 

Jednym z takich owoców była grupa The Chameleons, która po dwudziestu czterech latach opublikowała niedawno swój nowy album. Mało tego, za dwa tygodnie zagra w Łodzi w ramach festiwalu Soundedit. Będę miał przyjemność podziwiać ich jak i grupę Fields Of The Nephilim, którzy również zagrają tego dnia. Marzyło mi się również by zobaczyć Gavina Friday'a oraz Anję Huwe, ale z racji na ograniczony budżet, na coś trzeba było się zdecydować. Co do nowej płyty The Chameleons zatytułowanej "Arctic Moon" (2025), na razie nie mogę za wiele powiedzieć bo dopiero dziś zabrałem się za jej odsłuch. Pierwsze wrażenie jest jednak bardzo pozytywne, choć czytałem, że niektórzy kręcą nosem. Nie przejmuję się tym, bo przecież to nie mój nos i nie moje uszy. Muzyka zawarta na "Arctic Moon" daje się polubić od pierwszego odsłuchu i co ważne, jej zawartość dość szybko utrwala się w głowie. Melodie nie powinny mieć większego problemu by skraść serca wszelkiej maści romantykom. Zwróćcie szczególną uwagę na kompozycję Feels Like The End Of The World, które to jest jednym z dwóch nagrań, gdzie wykorzystano orkiestrowe aranżacje. Cudowna rzecz, choć z początku wydaje się taka niepozorna. Ostatnie dwie i pół minuty robią tu jednak kolosalną robotę. Mam wrażenie, że zostanie z nami na dłużej. Dobrze, że wrócili z nową muzyką i udowodnili po raz kolejny, że są sroce spod ogona nie wypadli. 

Ostatnim moim nabytkiem jest drugi album The Undertones zatytułowany "Hypnotised" (1980), na który to ostrzyłem sobie zęby od pewnego czasu. Wreszcie się udało i to w dodatku w edycji jubileuszowej.  Szkoda tylko, że nikt nie wpadł na pomysł by utwory bonusowe wydać na osobnej płycie. Jak wiecie nie lubię dogrywek, bo zaburzają one całą koncepcję i zamysł twórcy, niemniej w tym wypadku rozumiem decyzję wytwórni. Kto bowiem wydawałby pieniądze na dodatkową płytę, skoro materiał na niej zawarty nie dobija nawet do piętnastu minut. To przecież nawet nie jedna czwarta pojemności płyty. Na takie marnotrawstwo wolnej przestrzeni nikt przy zdrowych zmysłach sobie nie pozwoli. My na czas musimy patrzeć po gospodarsku, że tak pozwolę sobie zacytować Kazimierza Kaczora w roli kierownika zakładu mechaniki pojazdowej w "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz" (1978). Mniejsza jednak o to, najistotniejsza wszak jest muzyka, a ta wchodzi we mnie jak nóż w masło. Krótkie, zwarte, melodyjne utwory, o punkowej motoryce, nie wymagają nadmiernego skupienia, ale czasem zastrzyk takiej konkretnej energii robi człowiekowi lepiej, niż rozwleczone i natchnione suity. Szkoda, że zespół nie odniósł sukcesu na jaki niewątpliwie zasługiwał. Mam wrażenie, że bardziej doceniany jest obecnie, niż w czasach swej scenicznej aktywności. Taka to już niesprawiedliwość losu. Posłuchajcie i oceńcie zresztą sami czy zespół postawił na właściwe nuty czy może chybił celu.


Jakub Karczyński

04 września 2025

WIZERUNEK PUBLICZNY


W przedostatni weekend sierpnia, gościłem w stolicy Dolnego Śląska. Przyciągnął mnie tu koncert Public Image Ltd, którego występ bardzo chciałem zobaczyć. Przed laty Johnny gościł w Jarocinie, ale nie udało mi tam wtedy dotrzeć. Zresztą, nie przepadam za koncertami w plenerze. Wolę spotkanie z artystą w klubie, gdzie nie ma przypadkowej publiczności. Nie miałem żadnych oczekiwań względem tego koncertu, więc nie pompowałem swego balonika, dzięki czemu bez żadnej presji mogłem uczestniczyć w tym wydarzeniu. I wiece co? Było wspaniale. Lydon dał radę, a do tego był w bardzo dobrym humorze, co świetnie przełożyło się na kontakt z publicznością. Zagrali niemal wszystko to co wyobrażałem sobie usłyszeć na ich koncercie. Zabrzmiało więc i Home, This Is Not A Love Song, Death Disco, The Body, Warrior, Public Image no i rzecz jasna Rise. Zabrakło mi tylko mojego ulubionego utworu The Order Of Death, ale mówiąc szczerze nie spodziewałem się, że go zagrają. Może jeszcze będzie okazja go usłyszeć. Oby. 

Zanim jednak dotarłem na miejsce koncertu, odwiedziłem sklep z używanymi płytami, mieszczący się niedaleko dworca PKP. Czasu było niewiele, bo w sobotę sklepy nie mieszczące się w galeriach handlowych, zamykały się o godzinie 16:00. Przewertowałem więc w pośpiechu interesujące mnie kategorie, ale nie znalazłem nic co by wzbudziło mój entuzjazm. W pamięci zanotowałem sobie debiutancki album The Christians oraz płytę "Mudbird Shivers" (1995) grupy The Ex. Chrześcijanie kojarzyli mi się z jakimiś pojedynczymi utworami z albumu "Colours", które choć zgrabne, to jednak odstawały od estetyki jakiej hołduję. Z kolei The Ex mam gdzieś na składance wydanej z okazji ich trzydziestolecia, ale też jakoś nie kliknęła mi ta muzyka. Poszedłem więc coś zjeść by przemyśleć sprawę, nastawiając sobie w słuchawkach wyżej wspomniany album. Może nie padłem przed nim na kolana, ale uznałem go na swój sposób interesujący i mogący uchylić mi drzwi do ich muzycznego świata. Opuszczając lokal gastronomiczny zorientowałem się, że jest już 15:35 i za chwilę zamiast ściskać w rękach płyty, uścisnę co najwyżej sklepową klamkę. Nie było więc już czasu na szukanie innych płytowych destynacji. Wróciłem więc do wspomnianego sklepu z postanowieniem zakupienie obu płyt. Odnalazłem czym prędzej interesujące mnie tytuły i udałem się do kasy. Bez większych nadziei zapytałem jeszcze sprzedawcę czy ma w swoich zbiorach coś z muzyki post punk. Po chwili zastanowienia wskazał na trzy rzędy płyt, które czekały na wycenę, sugerując, że być może tu coś znajdę. I faktycznie, po ich szybkim przewertowaniu odnaleźliśmy inny album grupy The Ex oraz składankę wydaną na dwudziestą pierwszą rocznicę wytwórni Beggars Banquet. Poza takimi tuzami jak Bauhaus, The Cult, Gary Numan, Peter Murphy czy The Fall, można było posłuchać także tych nieco mniej znanych albo zupełnie anonimowych artystów. Za to właśnie lubię takie wydawnictwa. Dzięki nim mamy szansę posłuchać czegoś czego być może nigdy byśmy nie usłyszeli. Tak jak niegdyś omijałem składanki szerokim łukiem, tak dziś nie tylko użyczam mi miejsca w domu, ale i w sercu. Opuszczałem więc sklep ze sporą dozą satysfakcji. Na odchodne wymieniliśmy kilka uwag na temat wieczornego koncertu PIL. Właściciel zdradził mi, że napisał do zespołu na wszystkich mediach społecznościowych, zapraszając zespół do odwiedzin. Niestety, Johnny nie skorzystał z zaproszenia, a tym samym przepadła szansa na pogawędkę oraz autografy.


Jakub Karczyński


31 sierpnia 2025

MIŁOŚĆ NA SREBRNYM DYSKU


Nie wiem co się dzieje ze mną w sezonie wiosna - lato, ale w ostatnich latach mam jakiś spadek formy. Dopada mnie zniechęcenie, brak weny i to w takim stopniu, że nawet muzyka nie cieszy. Mniej słucham, mniej kupuję i w ogóle czuję, że popadam w jakiś marazm. Wystarczyło tylko, że liznęły mnie pierwsze promienie chylącego się ku końcowi lata i znów jestem na właściwych torach. Powracam do płyt po, które nie sięgałem całe wieki. I tak, aktualnie w odtwarzaczu kręci się album "Marillion.com" (1999) wiadomo jakiej grupy, a ja wracam pamięcią do chwil, gdy próbowałem się w niego wgryźć. Na początku jakoś mi nie szło. Nie lubiłem za bardzo tej płyty, ale za którymś tam razem album w końcu zaskoczył. Było to w okresie, w którym to zacząłem spotykać się z moją żoną. Któregoś razu pomyślałem, że stworzę dla niej składankę muzyczną. Pozgrywałem z płyt moje ulubione utwory, z których emanował jakiś w miarę romantyczny nastrój, stworzyłem okładkę ze spisem utworów i wręczyłem ją mojej wybrance. Z perspektywy czasu wiem, że nie były to za bardzo jej klimaty muzyczne, ale wtedy wydawało mi się, że może jej się to spodobać. Wśród wykonawców byli Nick Cave, The Cure, Bush, The Cooper Temple Clause jak i Artrosis, Svann czy Abraxas. Po stworzeniu tej pierwszej składanki poczułem się na tyle rozochocony, że nagrałem kolejną. Tym razem dominowały klimaty progresywne, ale nie żadne matematyczne połamańce, tylko takie z zakamarków płytoteki Tomka Beksińskiego. Był więc tam i The Alan Parsons Project, Genesis z wokalem Philla Collinsa, Pink Floyd, a także mały wyciąg z albumu "Marillion.com". Wybór padał na nagranie Built-in bastard radar co można przetłumaczyć jako wbudowany radar wykrywający drani albo bardziej subtelnie jako wbudowany wykrywacz niegodziwości. Niestety nie potrafię już sobie przypomnieć co mną kierowało żeby sięgnąć akurat po tę, a nie inną kompozycję. Gdy po latach odkopałem tę składankę, to uśmiechnąłem się pod nosem widząc tam ten utwór. Dziś z pewnością wybrałbym coś bardziej odpowiedniego, ale w tamtym czasie musiałem mieć jakieś zaćmienie umysłu. Nie chodzi o to, że to zła kompozycja, lecz nie oczekujcie, że zdobędziecie nią serce dziewczyny. Wraz z upływem lat wiem, że kobiety oczekują od mężczyzn czegoś zgoła innego i wierzcie lub nie, ale nie są to muzyczne składanki.  


Jakub Karczyński

21 sierpnia 2025

SIŁA SENTYMENTU


Czarno białe zdjęcie zatopione w zielonkawej obwolucie. Na fotografii dostrzeżemy postać pogrążonej w modlitwie kobiety, zawierzającej swe myśli Bogu. Trudno jednoznacznie orzec czy to prawdziwa postać czy może część cmentarnej architektury. Ostrość aparatu skierowana jest w pierwszej kolejności na kolumnę, a dopiero potem na kobietę. Przyroda w tle tylko gdzieniegdzie zarysowuje swe walory, jakby nie chciała skupiać na sobie naszej uwagi. Tak z grubsza prezentuje się okładka trzeciej płyty grupy Arcana. "...The Last Embrace" pojawił się na rynku w roku 2000. Na jej fragmenty musiałem natknąć się za sprawą płyty dołączonej do magazynu Mystic Art. Nie było wtedy serwisów streamingowych, a radiostacje nie grały takiej muzyki, więc była to jedyna forma zapoznania się z nowymi płytami. Mogę oczywiście się mylić, bowiem od tamtego momentu minęło już dwadzieścia pięć lat. Niemniej gdyby ktoś przyparł mnie do muru, to właśnie za taką wersją bym optował. Próbuję sobie przypomnieć w jaki sposób wszedłem w jej posiadanie i tu także nie mam stuprocentowej pewności. Mogłem zamówić ją poprzez papierowy katalog z ofertą płyt, ale bardziej prawdopodobne jest, że skorzystałem z usług sklepu płytowego na ulicy Zielonej. Wystarczyło powiedzieć słówko właścicielowi i za parę dni płyta była gotowa do odbioru. Piękne to były czasy, miło je wspominam i nieco żałuję, że już przeminęły. Wracając jednak do albumu "...The Last Embrace", to chciałem nadmienić, że muzyka na nim zawarta jest dość przygnębiająca więc na takie albumy trzeba po prostu mieć dzień. Gdyby chcieć znaleźć jakiś muzyczny trop, to pierwsze co ciśnie się na usta, to twórczość duetu Dead Can Dance. Sam zespół nie odżegnuje się od takich porównań, ale myślę, że Arcana czerpie też dużymi garściami z muzyki dawnej, której macki sięgają nawet do Średniowiecza. Album ten idealnie sprawdzi się w Zaduszki, nadając temu świętu odpowiedniej oprawy. Co prawda, do listopada jeszcze nieco czasu, ale już dziś daję pod rozwagę ten album. Nie jest on może pozycją wybitną, mało tego, nie sięgam po takie dźwięki zbyt często, ale mam do nich jakąś słabość. Już sam moment mojego zetknięcia się z "...The Last Embrace" przypadający na czasy licealne, każe spojrzeć mi łaskawszym okiem na ten album. Siła sentymentu ma niebagatelną moc. Przed laty robiąc porządki w płytotece, pozbyłem się tego wydawnictwa sądząc, że nie będą już do niego wracał. Myliłem się. Choć na przestrzeni lat nie brakowało mi tej muzyki, to gdy ostatnio dojrzałem ten album w pewnym warszawskim antykwariacie, wiedziałem, że musi powrócić do mojej kolekcji. I tak też się stało. Kilka dni oczekiwania na przesyłkę i wreszcie jest. Słucham jej sobie wieczorami i mimochodem wracam do czasów, gdy muzyka dostarczała mi niezapomnianych emocji. Już same okładki płyt niesamowicie pobudzały wyobraźnię. Były niczym nęcąca obietnica wyprawy w nieznane. A muzyka? Ona również powodowała, że serce biło szybciej, a na dłoniach z podniecenia pojawiał się pot. Trochę mi dziś tego brakuje.


Jakub Karczyński

16 lipca 2025

DZIWNY RODZAJ RAJU


Być może już wiecie, a może jeszcze nie, ale na dniach ukaże się ostatni w karierze album Red Lorry Yellow Lorry. Tak przynajmniej jest on zapowiadany. Panowie podpisali kontrakt płytowy z COP International na wydanie albumu "Strange Kind Of Paradise", który to był takim wyrzutem sumienia ciążącym nad zespołem. Prace nad albumem zostały niegdyś rozpoczęte, ale z różnych przyczyn nie udało się go dokończyć. Po latach zespół w składzie Chris Reed, David "Wolfie" Wolfenden oraz Simon "Ding" Archer, postawili dopiąć ten ostatni guzik, dając fanom to na co czekali. Na dzień dwudziestego piątego lipca, zaplanowana jest światowa premiera tejże płyty i sądząc po zapowiedziach, może to być naprawdę mocna rzecz. Rzecz jasna za płytą trzeba będzie się rozejrzeć w sklepach internetowych, bo jak uczy praktyka, nie ma co się jej spodziewać na sklepowych półkach. Taki to już los polskiego kolekcjonera płyt.  


Jakub Karczyński