10 marca 2025

PRZEKLĘTY LOS


Gdy w czwartek, wyciągałem ze swej skrzynki na listy składankę singli The Damned, nie przypuszczałem, że dzień później z obozu grupy napłyną tak smutne informacje. Szóstego marca przyszło nam pożegnać Briana Jamesa, który to był gitarzystą grupy w latach 1976 - 1978, 1988 - 1989 oraz 1991. Choć spędził w szeregach grupy zaledwie cztery lata, to nagrał z nią dwie ich najwcześniejsze płyty - "Damned, Damned, Damned" (1977) oraz "Music For Pleasure" (1977). Debiut choć ważny i kultowy dla miłośników punk rocka, nie zrobił na mnie większego wrażenia. Może dlatego, iż nigdy nie ekscytował mnie klasyczny punk, ze swym trzy akordowym graniem. Jak się okazało, tej energii i pary wystarczyło zaledwie na kilka lat, a sam punk rock dość szybko doszedł do ściany. Dużo ciekawiej działo się, gdy muzycy opanowali kolejne akordy, dzięki którym narodził się między innymi post punk. Wyszło to muzyce na dobre, choć wtedy nie dla wszystkich było to takie oczywiste. Gdy mam ochotę posłuchać The Damned, to sięgam po ich późniejszą twórczość. Nie deprecjonuję jednak w żadnym wypadku wartości debiutu i roli jaką odegrała ta płyta w karierze zespołu. Wszyscy wiemy, że każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Bez niego nie byłoby nic co potem. Wróćmy jednak do Briana Jamesa. Po odejściu z The Damned, James nie zawiesił gitary na kołku. Współtworzył kilka formacji, z czego najbardziej znana jest grupa Lords Of The New Church, w której to występował wraz ze Stivem Batorsem, Davem Tregunnem oraz Nickiem Turnerem. Dobrze by było przypomnieć tę formację choćby przez wznowienie jej regularnego katalogu, który dziś jest praktycznie nieosiągalny lub niemiłosiernie pustoszy nasz portfel. Nie chodzi bynajmniej o monetyzowanie śmierci, lecz o pamięć tak o muzyku, jak i jego dorobku. Spoczywaj w pokoju James, gdziekolwiek jesteś.


Jakub Karczyński  

05 marca 2025

NOSFERATU


Wkrótce do Poznania zawita zespół Inkubus Sukkubus, który to nieodzownie kojarzy mi się z audycjami Tomka Beksińskiego. Nigdy jakoś przesadnie wielkim fanem nie byłem, ale kilka płyt na półce posiadam. Chętnie sprawdzę jak zespół wypada na żywo, a przy okazji może uzupełnię sobie dyskografię jeśli będzie taka możliwość. Tymczasem odkurzam dyskografię innego wampirzastego zespołu, który to przycupnął sobie na tej samej półce co albumy Inkubus Sukkubus. Mowa o grupie Nosferatu, która chyba jeszcze nie gościła na łamach mojego bloga, a przynajmniej nie w takiej dawce. Ten brytyjski zespół, zawiązał się pod koniec lat osiemdziesiątych (1988) i udanie zadebiutował albumem "Rise" w 1993 roku. Choć lata dziewięćdziesiąte nie były łaskawe dla tego typu muzyki, to jednak zespołowi udało się odnieść zaskakująco duży sukces. Ich debiutancki album, wydany dla Cleopatra Records, odbił się szerokim echem, wśród miłośników gotyckich brzmień, choć muzyka którą proponowali nie grzeszyła oryginalnością. Chwała im jednak za to, że nie próbowali wbijać się w niczyje buty lecz konsekwentnie budowali swój własny styl, w oparciu o wampiryczny wizerunek, jak i o klasyczne brzmienie gotyckiego rocka. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że zespół poruszał się karawanem, a na scenę bywał wnoszony w trumnach, co na pewno zapewniało mu dodatkowy rozgłos. Słuchając dziś ich debiutanckiej płyty, trudno nie uśmiechnąć się pod nosem, bowiem co by nie mówić, trąci ona dziś już nieco naftaliną. Nie zrozumcie mnie źle, to całkiem przyjemne granie, ale brak mu w mojej opinii jakiegoś takiego luzu, energii i szaleństwa, które spuściłoby z tego kotła trochę tej grobowej powagi. Odnoszę wrażenie, że panowie nad wyraz serio potraktowali tę konwencję. A przecież wystarczyło sięgnąć po album "Phantasmagoria" (1985) grupy The Damned by zrozumieć w czym rzecz. Post punk ma tę przewagę nad rockiem gotyckim, że umiejętnie omija muzyczny kicz, a gotyk wjeżdża w niego na pełnym gazie. Oczywiście są też w tym gatunku chlubne wyjątki, niemniej stanowią one niestety mniejszość. Gotycka egzaltacja wywołuje we mnie wręcz poczucie zażenowania, a to raczej ostatnia rzecz, jaką chciałbym odczuwać przy słuchaniu muzyki. Na szczęście grupa Nosferatu, choć na wskroś przesiąknięta estetyką gotyku, oszczędza nam tego typu wrażeń. Wraz z kolejnymi albumami muzyka stawała się coraz lepsza, mniej sztampowa i schematyczna jak choćby na albumie "The Prophecy" (1994), zrealizowanym z nowym wokalistą, którym został Niall Murphy. Zmiana ta wyszła grupie na dobre, ale jak to w życiu bywa, nic nie jest dane raz na zawsze. Na kolejnym albumie przy mikrofonie stał już Dominic LaVey. Nieustanne zmiany składu, to największa bolączka grupy. Trzeba im jednak oddać to, że zawsze wychodzili z nich obronną ręką. Nosferatu choć nigdy nie należeli do gotyckiej ekstraklasy, to jednak odcisnęli na tej scenie swój ślad. Posłużyli choćby za inspirację Marylin Mansonowi, który sporo elementów z ich występów włączył do własnego show. Grupa pomimo upływu lat, wciąż istnieje choć nie przejawia aktywności na polu wydawniczym. Ostatni album wydali w 2011 roku ("Wonderland"), kiedy to do składu powrócił wokalista Louise De Wray. W międzyczasie nastąpiły takie przetasowania personalne, że dziś oprócz zespołu Nosferatu, mamy też i grupę The Nosferatu, wyrastającą z tego samego pnia. Pod szyldem Nosferatu występuje obecnie Damien DeVille, Tim Vic, Belle Star oraz Thom. Natomiast The Nosferatu tworzą Vlad Janicek, Louise De Wray oraz Rob Leydon z Red Sun Revival. Na koncertach wspomaga ich Simon Rippin (NFD/ The Nefilim). Sami przyznacie, że zrobił się z tego niezły galimatias. Zamiast więc zajmować się personaliami, sięgnijmy do płyt. Osobiście najczęściej powracam do "The Prophecy" oraz do ich trzeciego albumu zatytułowanego "Prince Of Darkness" (1996), do którego to mam szczególny sentyment. Była to bowiem pierwsza płyta grupy, którą zakupiłem w nieistniejącym już sklepie płytowym na ulicy Taczaka w Poznaniu. Tam to wśród płyt oddanych w komis, ktoś pozostawił właśnie ten album. Zauroczony okładką, poprosiłem właściciela o nastawienie paru fragmentów, by po chwili stać się jego nowym właścicielem. Album "Prince Of Darkness" uwodzi przede wszystkim ciekawymi melodiami, nastrojem i głosem. Tradycją stało się, że każdy nowy album, przynosił ze sobą zmianę wokalisty* i nie inaczej było tym razem. Dominic LaVey, to bodajże piąty wokalista i nie ostatni, jaki przewinął się przez szeregi grupy. Nieźle jak na zespół, który nagrał zaledwie pięć albumów. Czy jest szansa na kolejne? Niewykluczone, ale nie trzymałbym się tej myśli nazbyt kurczowo.


Jakub Karczyński


*Odstępstwem od tej reguły był dopiero album "Wondreland".


Świeżą krew dla "Czarnych słońc" możecie pompować w krwiobieg poprzez:

26 lutego 2025

# W POLSKIE IDZIEMY: AFTER THE SIN


Boleję nad tym, ale niemal nie kupuję polskiej muzyki. Jakoś niewiele mogę w niej znaleźć dla siebie. Z tej też przyczyny cierpią czytelnicy "Czarnych słońc", którzy to chcieliby poczytać sobie o czymś z naszego rodzimego podwórka. To zdecydowanie największa bolączka tego bloga. Postanowiłem więc posypać nieco głowę popiołem i wyszperać dla was kilka smakowitych kąsków. Rozpoczynamy więc nowy kącik tematyczny, który to zatytułowałem sobie "#w polskie idziemy". Przedstawiać będę tu grupy, które warte są nie tylko waszej uwagi, ale i wsparcia. Na pierwszy ogień idzie: 

AFTER THE SIN

Poznań dość długo nie posiadał swojego przedstawicielstwa w kręgach muzyki post punk czy goth. Nie za bardzo wiem z czego te wynikało, ale w stolicy Wielkopolski nie rodziły się tego typu kapele. Tak jakby nietoperze z jakiegoś powodu omijały to miejsce. Na szczęście coś się pomału zaczyna zmieniać. Najlepszym przykładem jest zespół After The Sin, który jak już zadebiutował na rynku płytą "Echoes" (2023), to od razu zawstydził całą konkurencję. Wydawnictwo to ukazało się pod skrzydłami Bat-cave Productions czyli wytwórni, która od lat trzyma rękę na pulsie mrocznego grania. After The Sin idealnie wpasowali się w jej profil, stając się zarazem jednym z ich klejnotów koronnych. Byłem przy ich debiucie scenicznym, gdy supportowali Visions In Clouds, widziałem ich też na ostatnim "Shadow Dance Party", gdzie rozgrzewali publiczność przed Geometric Vision i w obu tych przypadkach wypadli świetnie. Zespół tworzą: Oland Cox, Thad oraz Nana. Pojawili się znikąd, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Nic nie wiem na temat ich wcześniejszych muzycznych ścieżek, a jeżeli takowe były, to liczę na to, że kiedyś Oland mi o tym opowie. Na razie, przemówić musi do nas ich muzyka, a ta jest najwyższej próby. Choć brzmi znajomo, to jednak unika brnięcia w muzyczne kalki, dzięki czemu After The Sin brzmi jak ... After The Sin. Skutecznie zacierają za sobą tropy, dzięki czemu nie są niczyja kopią, lecz najlepszą wersją samych siebie. Owszem, zdarza się, że gdzieś tam w tyle głowy zamajaczy nam czy to grupa The Cure (So Bright) czy Depeche Mode (Leaving It All Behind), niemniej są to tylko delikatne nawiązania, które miło połechcą nasze muzyczne fascynacje. Album "Echoes" to dojrzała deklaracja twórcza, obok, której nie sposób przejść obojętnie. To właśnie takie płyty powinny okupować fonograficzne szczyty, a nie tułać się w piwnicach undergroundu. Trzymam za nich mocno kciuki i wierzę, że są w stanie osiągnąć sukces. Dziś możecie oglądać ich jeszcze w małych klubach, ale jak mniemam aspiracje zespołu są dużo, dużo większe. Sięgnijcie po płytę "Echoes", jeśli jeszcze nie mieliście okazji i przekonajcie się na własnej skórze jak smakuje ten grzech.


AFTER THE SIN "ECHOES"

Bat-cave Productions 2023

Album dostępny na stronie wydawcy:

www.batcaveproductions.pl


Jakub Karczyński

22 lutego 2025

NIEWIDZIALNE GRANICE


Co takiego jest za naszą zachodnią granicą, że płyty oplecione elektroniczną warstwą dźwiękową, lśnią tam wyjątkowo jasnym blaskiem. Pierwszy szpadel wbito tam w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, a potem poszło już lawinowo. Kraut rock dał solidne podstawy i grunt do tego, by wkrótce Niemcy stały się niekwestionowaną potęgą muzyki elektronicznej. Kraftwerk na lata zapewnił Niemcom status mistrzów w tejże kategorii, a cały nurt kraut rocka, do dziś cieszy się uznaniem i szacunkiem. O takich zespołach jak Can, Neu! czy Tangerine Dream słyszała większość z nas, a co z twórcami, których nie opromienił tak olbrzymi blask? Pisałem niedawno o grupie Edera, która zachwyciła mnie mnie swą debiutancką i zarazem jedyną płytą. Nieco bogatszą dyskografią mogą pochwalić się za to Invisible Limits, którzy to wyewoluowali z zespołu The Invincible Spirit. O zespole, dowiedziałem się od znajomego, który podrzuca mi co jakiś czas swoje wynalazki. Spodobało mi się to na tyle, że dość szybko zakupiłem sobie płyty The  Invincible Spirit jak i Invisible Limits, ale z ich przesłuchaniem nie poszło już tak sprawnie. Rzut oka do moich zapisków uświadamia mi, że minęły niemal trzy lata, nim płyty doczekały się pierwszego odsłuchu. Kolejka do odtwarzacza godna NFZ. To jest właśnie ta ciemna strona kolekcjonerstwa. Niedawno, przeglądając swoje półki z płytami, nabrałem chęci by posłuchać w końcu płyty "Familiar!" (1991) i był to tak zwany strzał w środek tarczy. Przede wszystkim, spodobał mi się głos Marion Küchenmeister, co już na starcie, stawia ten album w uprzywilejowanej sytuacji. Jak wiecie, jestem dość wybredny jeśli chodzi o kobiece wokale, więc oczka w mym sicie są dość niewielkich rozmiarów. Marion jednak udało się przejść proces selekcyjny bez większych problemów. Jej zmysłowy głos, potrafi doskonale odnaleźć się zarówno w spokojnych, jak i bardziej drapieżnych dźwiękach. Invisible Limits działają ponoć do dziś dnia, choć ostatni album wydali w 2003 roku. Muzyka jakiej oddali swe serca, to wypadkowa synth popu, EBM i w mniejszym stopniu dark wave. Do tej pory, udało mi się zebrać ich trzy płyty: "Violence" (1993), "Familiar!" (1991) oraz zakupioną przed kilkoma dniami "A Conscious State" (1989).  Brakuje mi więc już tylko pierwszego i ostatniego albumu, by domknąć dyskografię. Póki co, skupię się na tym co już wpadło w moje sidła. "Familiar!" mam już za sobą, teraz czas na "A Conscious State", na którym to, zespół przedstawiał swoją wersję wielkiego przeboju Joy Divison Love Will Tears Apart. Z kolei na albumie "Violence", możemy posłuchać ich interpretacji Imagine Johna Lennona. Jak widać, także taka muzyka, dobrze rezonowała w uszach grupy. Jednak to nie covery stanowią o ich sile. Rzekłbym nawet, że są ich najmniej istotną częścią. Choć poprawne, to jednak nie sięgają geniuszu oryginałów, ani też nie oferują jakiegoś wybitnie oryginalnego spojrzenia na te kompozycje. Dużo lepiej wypadają we własnym repertuarze, jak choćby w nagraniu Violence, gdzie możemy docenić nie tylko zmysł kompozytorski zespołu, ale i piękno głosu Marion. Nie zwlekajcie zatem i przekroczcie czym prędzej tę niewidzialną granicę, za którą to rozciągają się nieprzebrane połacie muzycznego piękna. 


Jakub Karczyński


PS Kawowe wsparcie dla "Czarnych słońc" niezmiennie pod adresem: 

https://buycoffee.to/czarne-slonca

02 lutego 2025

POWRÓT DO KRAINY FANTAZJI


Dwudziestego czwartego grudnia minionego roku, upłynęło dokładnie dwadzieścia pięć lat od samobójczej śmierci Tomka Beksińskiego. W związku z tym, radiowa Trójka przypomniała dwie archiwalne audycje, dzięki czemu mogliśmy przenieść się na ten krótki moment do lat dziewięćdziesiątych. Przy okazji na antenę powróciło sporo muzyki, która była niezwykle bliska sercu Tomka. Po ich wysłuchaniu, przeprosiłem się z kilkoma artystami, którzy od wielu lat nie gościli w mym odtwarzaczu. Jak być może pamiętacie, odstawiłem na bocznicę cały nurt rocka progresywnego, neo prog rocka i tym podobne klimaty, do których straciłem serce. Dziś znów nastawiam tych wykonawców z nieprzymuszonej woli i czerpię z tego radość, którą to mogę zapisać na konto Tomka. To właśnie w tej muzyce najbardziej wyczuwam romantyczną naturę jego duszy. Kiedy posłuchałem na nowo albumu "The Window Of Life" (1991) grupy Pendragon, stwierdziłem, że te dźwięki to cały Tomek. To ta emocjonalność, te piękne solówki, które przybliżają i objaśniają mi jego świat. Znów łaskawszym okiem spoglądam na płyty takich wykonawców jak Camel, Wishbone Ash, Yes czy Marillion. Powróciłem w ostatnich dniach do albumu "Marbles" (2004) i wciąż czuję tamte dawne emocje i piękno. W ogóle uważam, że to najlepszy album jaki Marillion nagrali w nowym stuleciu. Ba, śmiem nawet twierdzić, że podoba mi się on dużo bardziej od "Brave" (1994), który żeby nie było, jest również ich wielkim dziełem. Niemniej "Brave" otula przytłaczający mrok, który trzeba sobie dawkować. Na "Marbles" mamy piękno i melancholię, w której mogę się pławić co dnia. Ileż tam zachwycających kompozycji. Nie ma tam ani jednej chybionej nuty. Jeśli pamiętacie, album ten ukazał się najpierw w formie pojedynczej płyty, do której dołączono karteczkę z informującą, że zespół planował ten album w formie dwóch płyt CD. Ugięli się jednak mając na uwadze fakt, że sklepy patrzą mniej przychylnym okiem na takie wydawnictwa. Chętni mogli jednak wysłać formularz na adres zespołu i za drobną opłatą, uzyskać album w pełnej wersji. Po latach, na fali wznowień, Marillion dopiął jednak swego i wydał "Marbles" jako album dwupłytowy. Mam go też na swojej półce, ale jednak na przestrzeni lat, tak się przyzwyczaiłem do tej wersji jednopłytowej, że dziś nie potrafię go inaczej słuchać. Lista utworów zakorzeniła się we mnie już zbyt mocno, by można było w niej dokonać korekty. Dodatkowe nagrania oraz zmieniona kolejność pozostałych kompozycji, zaburzają mi harmonię i układ płyty. Tak to już jest z siłą przyzwyczajenia i ciężko jest z tym dyskutować, nie mówiąc już o tym, by ją przezwyciężyć. Nastawiłem sobie jednak ten album w pełnej wersji i próbuję objąć go też w takiej formie, choć nie sądzę bym zmienił zdanie. Poza tym, płyta rozrosła się do takich rozmiarów, że trudno skupić na niej uwagę przez tak długi czas. Taka to już przypadłość tego nurtu, który uwierzył w to, że nadmiar jest lepszy od niedosytu. 


Jakub Karczyński 

20 stycznia 2025

ZIEMIA OBIECANA


Nie pamiętam w jakich okolicznościach natrafiłem na muzykę grupy The Comsat Angels. Faktem jest, że ekipa z angielskiego Sheffield, błyskawicznie zyskała moją aprobatę i wkrótce zacząłem rozglądać się za jej płytami. Jeśli pamiętacie, to przed laty odnalazłem na rodzimym portalu aukcyjnym prawdziwą kopalnię złota. Ktoś pozbywał się tak wielu fantastycznych płyt, że aż nie wiadomo było, co tu licytować. Pośród nich, znalazły się też i płyty The Comsat Angels, które to zgarnąłem niemal za bezcen. Żeby nie być gołosłownym, sięgnę do swoich notatek. Wyprzedaż albumów, miała miejsce w lutym 2020 roku, czyli niemal pięć lat temu. I tak, krążek "My Minds Eye" (1992) kosztował mnie 26 zł, a płyta "Fiction" (1982) tylko złotówkę więcej. Takich okazji nie można było zmarnować, bowiem dziś w najlepszym przypadku, trzeba przemnożyć te liczby razy cztery. To i tak niewygórowana kwota, którą warto zapłacić, by móc cieszyć się tą muzyką. Pewnie zastanawiacie się dlaczego o tym wszystkim piszę. Już spieszę z odpowiedzią. Otóż jakiś czas temu, natknąłem się na aukcję albumu "Land" (1983) od The Comsat Angels, ale jego cena była dość wysoka. Szybko sprawdziłem sobie jak wygląda sprawa na Discogs i zrozumiałem w czym rzecz. Rzeczona płyta była dostępna zaledwie w dwóch egzemplarzach i każdy z nich był jeszcze droższy niż ten, na naszym portalu aukcyjnym. Odpuściłem więc temat, ale jak to w życiu bywa, nie zapomniałem o nim zupełnie. W porywie szaleństwa, odezwałem się niedawno do sprzedającego, proponując połowę stawki. Propozycja rzecz jasna nie została przyjęta, ale jej właściciel, zaproponował dość znaczne ustępstwo cenowe. Nadal była to kwota, która przekraczała mój założony budżet, ale już stawała się bardziej realna i namacalna. Wiadomość ta, fermentowała w mojej głowie jeszcze przez dobrą dobę, nim przyjąłem warunki sprzedawcy. Jako że zbliżają się moje urodziny, postanowiłem sprawić sobie prezent, którego nikt inny by mi nie zafundował. W taki właśnie sposób, stałem się właścicielem albumu "Land", który jakby nie było, jest moim rówieśnikiem. Z ciekawostek, dodam tylko, że album ten zakupiłem od innego poznaniaka, który jak się okazało, był niegdyś właścicielem sklepu płytowego, w którym to pracę zaczynał mój dobry znajomy i zarazem legenda poznańskiej radiofonii - Andrzej Masłowski. Jaki ten świat mały. Jak widać, życie bywa zaskakujące i bardzo dobrze, dzięki temu ma odpowiedni smak. Pięknie się ten rok zaczyna i liczę na to, że kolejne miesiące również okażą się nie mniej interesujące. Z taką muzyką, nie straszny jest żaden blue monday.

 

Jakub Karczyński


08 stycznia 2025

OŻYWCZA FALA


Początek nowego roku to dla mnie czas poszukiwań. Na rynku wydawniczym niewiele się dzieje więc śmiało można pobuszować wśród staroci. Odkrywam więc to co do tej pory pozostawało dla mnie zakryte jak choćby solową twórczość wokalisty irlandzkiej formacji The Undertones. Feargal Sharkey ma na swym koncie zaledwie trzy albumy, ale za to może pochwalić się utworem, który odniósł międzynarodowy sukces. Ten status przynależy do utworu A Good Heart, pochodzącego z jego debiutanckiego albumu wydanego w 1985 roku. Na razie mogę sobie go posłuchać jedynie na Spotyfy, bowiem nie udało mi się jeszcze znaleźć tego albumu w wersji posrebrzanej. Wypatruję za to dwóch innych - "Songs From The Mardi Gras" (1991) oraz "Wish" (1988), które zostaną mi wkrótce dostarczone. Brałem je zupełnie w ciemno. Jak już się na coś napalę, to idę w temat jak w dym.

Szykuje się też wkrótce ciekawa literatura dla miłośników polskiego postpunku. Otóż, Rafał Księżyk sprokurował książkę "Fala", która to pojawi się na rynku w dniu 5 marca. Do tego czasu, musimy uzbroić się w cierpliwość. Dużo sobie obiecuję po tym wydawnictwie. Może pamiętacie, a może nie, ale przy okazji książki "Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz. Postpunk 1978 - 1984" Simona Reynoldsa, pisałem, że przydałoby się, aby ktoś nakreśli polską perspektywę tego zjawiska. We wstępie, do tej książki Rafał Księżyk nakreślił pewien szkic, a teraz jak mniemam otrzymamy danie główne. Zapewne spora część tego wydawnictwa poświęcona będzie scenie rzeszowskiej, która to była ważnym punktem na postpunkowej mapie Polski. Zimna fala miała się tam wyjątkowo dobrze, a i dziś nie warto tracić tej miejscowości z oczu choćby przez fakt, że wciąż działa tam zespół 1984. Choć w zmienionym składzie, to jednak wciąż tworzący muzykę, która wyróżnia się na polskim rynku. Wspierajmy ich w działaniu, tak jak i całą naszą niezależną scenę, bowiem bez nich, skazani będziemy na dyktat wielkich wytwórni płytowych. Ludzie, którzy pociągają tam za sznurki, pewnie na czymś się znają, ale mam wątpliwości czy jest to akurat muzyka.


Jakub Karczyński 


PS Wsparcie mojej muzycznej fali jak zwykle pod adresem: https://buycoffee.to/czarne-slonca