16 lipca 2025

DZIWNY RODZAJ RAJU


Być może już wiecie, a może jeszcze nie, ale na dniach ukaże się ostatni w karierze album Red Lorry Yellow Lorry. Tak przynajmniej jest on zapowiadany. Panowie podpisali kontrakt płytowy z COP International na wydanie albumu "Strange Kind Of Paradise", który to był takim wyrzutem sumienia ciążącym nad zespołem. Prace nad albumem zostały niegdyś rozpoczęte, ale z różnych przyczyn nie udało się go dokończyć. Po latach zespół w składzie Chris Reed, David "Wolfie" Wolfenden oraz Simon "Ding" Archer, postawili dopiąć ten ostatni guzik, dając fanom to na co czekali. Na dzień dwudziestego piątego lipca, zaplanowana jest światowa premiera tejże płyty i sądząc po zapowiedziach, może to być naprawdę mocna rzecz. Rzecz jasna za płytą trzeba będzie się rozejrzeć w sklepach internetowych, bo jak uczy praktyka, nie ma co się jej spodziewać na sklepowych półkach. Taki to już los polskiego kolekcjonera płyt.  


Jakub Karczyński

14 lipca 2025

BRAKUJĄCY PUZZEL


Przed laty postawiłem sobie za punkt honoru, by opisać koleje losu muzyków tworzących niegdyś grupę Fields Of The Nephilim. Chciałem nieco uporządkować ten chaos, zbierając w jedną całość wszystkie te zespoły i projekty. Zatrzymałem się na albumie "Half-Life" (2013), który był wtedy nowością. Niestety, na przestrzeni kolejnych lat, niewiele się działo w temacie, więc nie było sensu dopisywać kolejnej części. Była co prawda szansa na nowy album Fields Of The Nephilim, ale utwór, który wypuścił Carl McCoy, okazał się być tylko salwą na wiwat. Nic za tym nie poszło i pomimo upływu tylu lat, nadal nie otrzymaliśmy następcy albumu "Mourning Sun" (2005). Czy mnie to zdziwiło? Ani trochę. Znając tempo pracy Carla, wiem, że pośpiech nie leży w jego naturze.

Powróciłem zatem do muzyki The Eden House, Rubicon, NFD oraz Last Rites. Jest w czym wybierać, choć gdy wyjąłem z półki debiutancki album Last Rites, przypomniałem sobie, że nigdy nie udało mi się upolować jego następcy. Nie jest to prosta sprawa. Rzecz z gatunku mission impossible. Album ten niemal nie pojawia się na portalach aukcyjnych. Nawet na Discogsie próżno go szukać. Zdziwiłem się więc, gdy wyświetlił mi się przed kilkoma tygodniami, ale cena jego była tak kosmiczna, że nawet nie podchodziłem do jego zakupu. Biorę go sobie jednak na cel i podobnie jak w przypadku płyty Wolfgang Press "The Burden Of Mules" (1983) czy Modern English "Mesh And Lance" (1981), liczę, że prędzej czy później wpadnie mi w ręce. Z tamtymi się udało, więc dlaczego z tym miałoby być inaczej? Grunt to pozytywne nastawienie. 

Last Rites tworzą, a właściwie tworzyli muzykę wyrastającą gdzieś na przecięciu gotyckiego rocka z industrialem. Do tych dwóch najczęściej wymienianych składników, dodałabym jeszcze trance. To właśnie ten element wyróżnia ich spośród tłumu. Co ciekawe, Nod Wright zdradził w jednym z wywiadów, że materiał zawarty na ich debiutanckiej płycie "Guided By The Light" (2001), był pisany z myślą o kolejnym albumie Fields Of The Nephilim. Gdyby nie jego rozpad, tak prawdopodobnie wyglądałby następca "Elizium" (1990). Przyznam, że jest to dość ciekawa perspektywa. Zapewne w rękach Carla, materiał ten brzmiałby nieco inaczej. Może bardziej gotycko, aby zachować charakterystyczny styl Fields Of The Nephilim, który to był ich wizytówką. Last Rites nie miało takich ograniczeń, więc mogli pofolgować swojej muzycznej wyobraźni i muszę przyznać, że dobrze na tym wyszli. Szkoda, że zapału starczyło tylko na dwa albumy. Być może było tak jak w przypadku grupy Rubicon, kiedy to muzycy stwierdzili, że wszystko co mieli do powiedzenia, zawarli w tych dwóch albumach. Formuła takiego grania uległa wyczerpaniu i czas iść dalej lub zawiesić gitary na kołku. Miejmy nadzieję, że bracia Wright nie powiedzieli jeszcze swego ostatniego słowa. Swoją drogą, Carl McCoy też mógłby przebudzić się z twórczego letargu. Póki co, polscy fani będą mogli go podziwiać na łódzkim festiwalu Soundedit, gdzie Fields Of The Nephilim będzie dzielić scenę z The Chameleons oraz naszym 1984. Na razie, to musi nam wystarczyć.


Jakub Karczyński 

22 czerwca 2025

IMITATORZY?


Czy zastanawialiście się co byście zrobili, gdybyście urodzili się z głosem będącym idealną kopią jakiegoś znanego wokalisty? Z jednej strony to wspaniała sprawa, ale też i ogromna kula u nogi. Na zawsze bylibyście skazani na porównania do pierwowzoru, więc logicznym się wydaje, że ciężko byłoby wybić się na niepodległość. Nie daj boże jakbyśmy jeszcze tworzyli muzykę w podobnym klimacie co pierwowzór, to wtedy etykietę cover bandu mamy gwarantowaną. Czy jest więc jakiś cień szansy by wypracować swoją markę i uciec od nachalnych porównań? Nie jest to łatwe, a czasem wręcz niemożliwe, ale nie dowiemy się tego póki nie spróbujemy. 

W dzisiejszym wpisie chciałbym przyjrzeć się karierze holenderskiej grupy The Essence. Każdy kto choć raz spotkał się z ich twórczością wie doskonale, w jakim kierunku płyną myśli słuchacza. Tego głosu nie da się pomylić z nikim innym, więc siłą rzeczy skazani byli na bycie imitacją The Cure. Startowali w 1985 roku, kiedy to zespół Roberta Smitha powrócił na scenę albumem "A Head On The Door", prezentujący swoje jakże odmienne oblicze, niż to znane z płyt "Seventeen Seconds" (1980), "Faith" (1981) czy "Pornography" (1982). Muzyka stała się bardziej popowa, choć mrok wciąż gdzieś tam czaił się w zakamarkach. Z perspektywy czasu wydaje się, że album ten był takim brudnopisem, z którego to po kilku latach wykrystalizowało się "Disintegration" (1989). The Essence na swym debiucie zaproponowali muzykę, która była niemal lustrzanym odbiciem względem Brytyjczyków. Stanowili esencję pogodnego mroku, wprawiającego słuchacza w stan przyjemnej melancholii. Gdy posłuchacie ich debiutu "Purity" (1985) zrozumiecie w czym rzecz. To co odróżniało ich od The Cure, to jednorodność stylistyczna, wolna od ryzykownych wolt. W ich repertuarze nie znajdziecie nic takiego co choć w drobnym stopniu przypominałoby Close To Me czy Caterpillar. Jeśli ktoś nie akceptuje takiego oblicza w twórczości The Cure, to śmiało może zagłębić się w dyskografii The Essence. Od czego zacząć? Najlepiej od początku, ale można też na chybił trafił, bo w ich twórczości próżno szukać słabych albumów. Ich dorobek to zaledwie pięć albumów, jednak każdy z nich wart jest tego by mieć go w swojej kolekcji. Najprościej skompletować je poprzez zakup zbiorczego boxu Essence: 35 - The Collection 1985 - 2015. Na pięciu płytach macie właściwie wszystko. Kusząca perspektywa, ale ja zdecydowałem się kompletować dyskografię krok po kroku, wybierając płyty w najzwyklejszych pudełkach typu jewel case. Ot, takie moje zboczenie, nad którym nie mogę i nie chcę zapanować. To trochę tak jak z książkami w bibliotece. Nie wypożyczamy od razu wszystkich dzieł danego autora, tylko zapoznajemy się z nimi sukcesywnie. Myślę, że ta zasada powinna obowiązywać także podczas słuchania muzyki. Moja krucjata w temacie albumów The Essence, zbliża się już pomału do końca. Czekam właśnie na przesyłkę z Francji, w której to znajduje się album "Ecstasy" (1988), więc do pełni szczęścia brak mi jeszcze tylko płyt "Glove" (1995). Płytę rzecz jasna zakupiłem poprzez platformę Discogs, która to jest wymarzonym miejscem dla kolekcjonerów. Gdyby nie ona, wiele wspaniałych płyt wciąż pozostawałoby w sferze marzeń. Na szczęście, dzięki Internetowi mamy cały świat na wyciągnięcie ręki. I chwała mu za to.


Jakub Karczyński


PS Przypominam. Swoje wsparcie dla misji składania liter możecie przekazać poprzez stronę: https://buycoffee.to/czarne-slonca. Z góry dziękuję za każdą postawioną kawę, która to podnosi nie tylko ciśnienie, ale przede wszystkim motywuje mnie do jeszcze cięższej pracy.


06 czerwca 2025

ZGNIŁE KOMPROMISY


Historia, którą chcę opowiedzieć wydarzyła się naprawdę i z pewnością nie jest przypadkiem odosobnionym. Rzecz dotyczy płyty "Cyberpunx", nagranej przez grupę Cassandra Complex w roku 1990. Rodney Orpheus zniesmaczony poziomem literackim w rock & rollu, postanowił dać temu odpór, tworząc coś co miało przypominać rock operę. Brzmi poważnie i może dla niektórych strasznie, ale zaznaczmy, że chodziło tu bardziej o strukturę i narrację zbliżoną do powieści, niż o samą muzykę. Ta bowiem niezmiennie czerpała swą moc z tych samych źródeł.  Przed laty Rodney tak wyjaśniał ten koncept:

Zawsze uważałem, że teksty rock'n'rolowe to najgorszy rodzaj literatury, więc chciałem spróbować napisać coś, co miałoby głębię powieści. Złożyłem więc całą historię Cyberpunxu, jakby to było libretto opery, a następnie napisałem piosenki, aby pasowały do ​​​​jej części. W skrócie historia rozgrywa się w przyszłej wojnie między Unią Europejską a państwami arabskimi i jest opowiedziana oczami jednego z bohaterów, sieroty, który dorasta w dżungli, zostaje europejskim pilotem helikoptera, zakochuje się w dziewczynie z drugiej (arabskiej) strony, dezerteruje, zabiera dziewczynę na stację kosmiczną. Tam dziewczyna zachodzi w ciążę, następnie ulega uszkodzeniu mózgu, staje się zagorzałym przestępcą i kończy umierając jako zakładnik."

Historia może nie powala na kolana, ale kto wie jakby to wyglądało, gdyby zespół postawił na swoim. Czemu jednak zamysł artystyczny nie doszedł do skutku? Otóż, na przeszkodzie stanęła wytwórnia płytowa, która kategorycznie odmówiła wydania płyty w takim kształcie. Po burzliwych negocjacjach, zespół niechętnie przystał na sugestie i zmiany zaproponowane przez wytwórnię, czego w przyszłości miał bardzo żałować. Idąc jednak w zaparte, ryzykowali, że wytwórnia w ogóle nie wyda tej płyty. Interes artystyczny rzadko kiedy zgadza się z interesem wytwórni, która kieruje się w głównej mierze potencjalnym zyskiem. Te dwie koncepcje są niezwykle trudne do pogodzenia, stąd też między obiema stronami dochodzi do większych lub mniejszych tarć. Efektem tego jest to, że otrzymaliśmy album, który choć w ogólnym odbiorze wypada bardzo ciekawie, to jednak trudno odnaleźć w nim sensowną linię narracyjną i zrozumieć zamysł twórcy. Wpływ na to miała nie tylko zamiana kolejności nagrań, ale i usunięcie niektórych z programu płyty. Chcąc wyobrazić sobie jak mogłaby wyglądać ta płyta, zmuszeni jesteśmy sięgnąć nie tylko po album "Cyberpunx", lecz również po EP-kę "Finland", na której to znalazły się tak zwane odrzuty w postaci Fire And Forget Forests oraz płytę "War Against Sleep" (1992), gdzie zamieszczono nagrania Why oraz Lullaby. Nie wiem dlaczego dopiero teraz zdecydowałem się na zakup wspomnianej EP-ki, wszakże każde nowe nagranie Cassandra Complex jest na wagę złota. To, że wciąż są istotną częścią muzycznej układanki, udowodnili na swym ostatnim albumie "The Plague" (2022). Cieszę się, że zespół wciąż jest aktywny, tak na polu koncertowym jak i wydawniczym. Liczę na to, że Rodney powróci kiedyś do pomysłu wznowienia albumu "Cyberpunx", w formie takiej, jaką sobie wymarzył. Trzymajmy za to kciuki, bo przecież to wolność artystyczna jest podstawą wszelkich działań twórczych.


Jakub Karczyński

26 maja 2025

CZEKAJĄC NA PIOTRA


Piotrka poznałem będąc w liceum, ale dopiero na studiach nasza znajomość przekształciła się w długoletnią przyjaźń. W ostatnim czasie nasze kontakty bywały dość sporadyczne. Jeśli mnie pamięć nie myli, to widzieliśmy się ostatnio we Wrocławiu w 2018 roku, gdzie Piotrek miał zakontraktowany koncert. Świętował tam czterdziestolecie swojego zespołu, który założył pod koniec lat siedemdziesiątych. Na początku maja, wydał swoją solową płytę, zatytułowaną "Silver Shade" (2025), która to z niewiadomych przyczyn, nie jest dostępna w Polsce w normalnej sprzedaży. Żaden dystrybutor nie zainteresował się jej koloportażem, więc chcąc zakupić nowy album Petera Murphy, musimy się nieco nagimnastykować. Nie dajcie się tylko nabrać na ofertę dwóch polskich sklepów, które sprowadzą wam ten album, ale za podwójną stawkę. Sprawdziłem jeszcze na szybko jak to wygląda teraz i zauważyłem, że doszedł jeszcze jeden sklep, który oferuje ten album już w normalnej, dużo niższej cenie, niż te dwa wspomniane przeze mnie podmioty.  Szkoda tylko, że nie dane mi było zakupić tego wydawnictwa w dniu premiery i znów trzeba było szukać ratunku poza granicami naszego kraju. Nie czekałem na łaskę naszych lokalnych dystrybutorów, tylko wziąłem sprawy w swoje ręce. Zamówienie powinno wkrótce dotrzeć, co nie zmienia faktu, że coraz gorzej jest z dostępnością płyt w naszym kraju. Zdaję sobie sprawę, że Peter Murphy, to nie Taylor Swift, której fani nie muszą się martwić o dostępność płyt w dniu premiery, ale przecież to też nie artysta obrosły mchem. Echa jego muzyki wciąż rezonują w naszym kraju. Może rzesza fanów nie jest już tak liczna, ale z pewnością znalazłoby się nieco osób, zainteresowanych zakupem płyty Petera. Wiem, że wszystko dziś sprowadza się do rachunku ekonomicznego i opłacalności, ale gdybyśmy wydawali tylko to co opłacalne, to niezwykle skromny byłby ten katalog. Dosyć jednak tego biadolenia. Idę zajrzeć do skrzynki czy, aby Piotrek już w niej nie czeka.


Jakub Karczyński   

11 maja 2025

SHADOW DANCE PARTY - 10.05.2025 - POZNAŃ


W sobotę 10 maja, w poznańskim klubie "Pod Minogą", odbyła się kolejna edycja "Shadow Dance Party". Tym razem do stolicy Wielkopolski zawitała Nox Novacula, która to była główną atrakcją wieczoru. Jej występ poprzedzała wrocławska Psychoformalina oraz miejscowa Ostatnia klatka. Idąc tam, nie byłem przygotowany na to co nastąpi. Ostatnią klatkę widziałem już w boju, ale Psychoformaliny, ani Nox Novacula nie dane było mi doświadczyć wcześniej. Byłem niezwykle ciekaw jak się zaprezentują, ale to co tam wczoraj ujrzałem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Zacznijmy jednak od początku.

W klubie pojawiłem się kilka minut po godzinie dziewiętnastej, myśląc, że jestem nieco spóźniony, ale jak się okazało do pierwszego koncertu było jeszcze około czterdziestu minut. Zwiedziłem sobie na spokojnie wszystkie stoiska z płytami, bo głównie te interesują mnie na koncertach. Ku mojej olbrzymiej radości, artyści przybyli ze swoim merchem, co nie jest niestety normą. Dodatkowo organizator - Tomasz Woodraf, przywiózł sporo płyt ze swojego labela, więc można było zaopatrzyć się także w płyty innych, nie mnie ciekawych zespołów. Jeszcze przed koncertem poprosiłem Tomka by przywiózł mi dwa albumy, które to chciałem włączyć do mojej kolekcji. Pierwszym była płyta zespołu 1919 "Citizens Of Nowhere" (2021), którego muzyka idealnie spasowała się z moim gustem. Że też wcześniej się na niego nie natknąłem. Drugim wydawnictwem była debiutancka płyta Natures Mortes, które wlewa w serce miłośników deathrocka spore pokłady nadziei. W ogóle mam wrażenie, że w końcu coś na naszej scenie zaczęło się dziać, że przybyło miłośników mrocznych brzmień, którzy nie tylko słuchają, ale też tłumnie stawiają się na koncertach. "Shadow Dance Party" jest tego najlepszym przykładem. Cieszę się, że w końcu i Poznań ma swoją cykliczną imprezę, poświęconą tego typu muzyce. Na tej pustyni pojawiła się w końcu oaza, do której tłumnie ściągają miłośnicy muzyki spod znaku nietoperza.


Ostatnia klatka to zespół na dorobku, na którego nową płytę, czekam z wielkimi nadziejami. Występ w ramach "Shadow Dance Party" udowodnił, że mają oni nie tylko dobry repertuar, ale i całkiem niemałe umiejętności sceniczne. Dużym walorem są też teksty pisane w języku polskim, które dalekie są od banału. Powiem więcej, są one nad wyraz trafne i idealnie wpisują się muzykę jaką zespół uprawia. Zimna fala ma się w Polsce znów całkiem nieźle, a kolejne pokolenia odkrywają ją na swój własny użytek. Momentami miałem wrażenie, że zespół nasłuchał się też zespołu Rezerwat. Muszę ich o to kiedyś zapytać. Tymczasem życzę chłopakom jak najlepiej i trzymam kciuki za ich tworzącą się płytę, która ma się pojawić pod skrzydłami Bat-Cave Productions.


Po Ostatniej klatce, scenę objęła we władanie Psychoformalina. To jeden z tych zespołów, które kojarzyłem z nazwy, ale jakoś nigdy nie miałem parcia by posłuchać ich muzyki. To był błąd, który muszę w najbliższym czasie naprawić. Muzyka tej wrocławskiej kapeli po prostu wbiła mnie w ziemię. Przede wszystkim za sprawą świetnych, niekiedy transowych utworów, ale także dzięki niezwykle hipnotyzującemu i charyzmatycznemu wokaliście. Gdy słuchałem sobie ich muzyki kilkukrotnie łapałem się na tym, że myślałem sobie - czemu ta formacja tuła się po piwnicach undergroundu? Przecież oni zasługują na to by stać w pierwszym rzędzie i mieć popularność nie mniejszą niż Armia. Życie jednak nie zawsze jest sprawiedliwe, ale o tym wiemy przecież nie od dziś. 


Gdy już myślałem, że nic więcej mnie tu dziś nie zaskoczy, na scenie zainstalowali się muzycy z Nox Novacula. Amerykanie z Seattle w żadnym wypadku nie podtrzymują grunge'owych tradycji miasta, lecz tną dzikiego deathrocka, że aż wióry lecą. Gdybym miał określić jednym słowem ten koncert była by to "dzikość".  Wokalistka dysponuje głosem nie gorszym niż Siouxsie i zdecydowanie wie jak się nim posługiwać by osiągnąć założony efekt. W tej dzikości, zespół nie zapomniał jednak o melodiach, które oplatają tę muzykę niczym bluszcz. Wzrok też przyciągał basista, który jak żywo przypominał mi postać Blanki z gry "Street Fighter". Ten wizerunek dzikusa, doskonale zespajał się z dźwiękami, jakie płynęły ze sceny. Wprost nie można było oderwać wzroku od tego co tam się działo.

Podsumowując. Na wczorajszym "Shadow Dance Party", napięcie tylko narastało. Dobrze, że po Nox Novacula już nikt, nie występował, bo scena musiałaby po prostu eksplodować. Oczywiście, nie był to koniec imprezy, bo po koncertach można było też zostać na after party, na którym to można było na parkiecie rozruszać nogi. Mnie wystarczyło nasycić uszy, ale wierzę, że i później napięcie wciąż miało wysokie wartości. W tym miejscu chciałbym pokłonić się Tomkowi Woodrafowi, który działając na sto dwadzieścia procent swojej mocy, spełnia nie tylko swoje marzenia, ale i wielu słuchaczy, którzy, gdyby nie on, nie mieliby okazji poznać wielu fantastycznych zespołów. Tomku, czapki z głów za Twoją tytaniczną pracę i wiarę w to, że i w Polsce jest dla kogo to wszystko robić. Sobotnie "Shadow Dance Party" już za nami, ale ja już jestem myślami przy kolejnej edycji.


Jakub Karczyński

05 maja 2025

DARK EAST


Ileż ja się naszukałem tej płyty. Kiedyś w przypływie głupoty, pozbyłem się jej, bo chyba stwierdziłem, że ta składanka nie będzie mi już do niczego potrzebna. Jak bardzo się myliłem, wiem tylko ja. Co jakiś czas powracałem wspomnieniem do tej płyty. Była jak wyrzut sumienia, jak duch, co nawiedza i przypomina o popełnionej zbrodni. Niestety pomimo podejmowanych prób, nie udawało mi się jej namierzyć. Nigdzie nie wypływała, tak jakby okrutny los postanowił ze mnie zakpić. Zła passa jednak kiedyś musiała się skończyć. Tak przynajmniej sobie to tłumaczyłem. Bez większych oczekiwań zajrzałem na OLX i jakież było me zdziwienie, gdy mym oczom ukazała się ta okładka. Upewniwszy się, że to nie żaden pirat, czym prędzej zakupiłem ten album. Dziś dotarł i muszę przyznać, że dawno tak się nie cieszyłem na wycieczkę do paczkomatu. Wręcz obsesyjnie wypatrywałem powiadomienia i gdy tylko dotarło, bez chwili zwłoki poszedłem we wskazane miejsce. Składanka "Dark East" ukazała się w 2004 roku i prezentowała najciekawsze muzyczne zjawiska wschodniej, niezależnej sceny. Wśród wykonawców można było znaleźć zarówno reprezentantów Polski - 1984, Eva, DHM, Deathcamp Project, Lorien jak i krajów ościennych - Komu Vnyz, Grey Scale, Nekropolis - Ukraina, Siela, Anapilis, Xess - Litwa, Fat Not Dead - Białoruś, Land Of Charon - Węgry, Forgotten Sunrise - Estonia oraz Romowe Rikoito z Rosji. Niniejsza składanka miała na celu wypromowanie zespołów z Europy Środkowej i Wschodniej. Poziom bywa różny, ale dzięki różnorodności muzycznej, każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie. Idea jak najbardziej zacna, bo nasz region także ma się czym pochwalić. Składanka powstała z inicjatywy Leszka Rakowskiego, którego kojarzyć możecie z Fading Colours oraz jako współtwórcę festiwalu Castle Party. Żałuję, że tak zwanej pary, starczyło tylko na dwie składanki z serii "Dark East". Gdyby pomysł chwycił, moglibyśmy mieć piękną wizytówkę naszego regionu, którą można by słać w świat. Podróż ta skończyła się zdecydowanie za szybko, ale jak to mówią lepszy rydz niż nic. Być może pomysłodawcy nie wstrzelili się w odpowiedni moment, a może po prostu w naszym kraju brak wystarczającej liczby odbiorców, zainteresowanych czymś więcej, niż tym co oferuje im mainstreamowa popkultura. Czasem odnoszę wrażenie, że rodzima niezależna kultura jest jak pudełko zapałek, które choć potrafi wykrzesać ogień, to przegrywa z łatwiejszą w obsłudze zapalniczką. Nic dziwnego, że pomimo podejmowanych prób, do dziś nie udało się wprowadzić na rynek pisma, które reprezentowałoby kulturę niezależną, za to prasa plotkarska ma się wyśmienicie. Czy jest więc dla kogo się starać? Chciałbym wierzyć, że tak, ale wiara ta nie ma we mnie zbyt głębokich korzeni.


Jakub Karczyński
 
 
PS Kofeinowe wsparcie dla "Czarnych słońc" niezmiennie pod poniższym adresem: 
https://buycoffee.to/czarne-slonca