Zima za oknem, a ja wciąż spędzam czas w "Tajemniczym ogrodzie". Dawkuję sobie tę książkę już od listopada, czytając ją najczęściej w tramwaju, w drodze do pracy. Przez ten czas zebrało się na półce kilka innych tytułów, które kuszą obwolutami, a także rozsiewają wokół zapach farby drukarskiej. Trzeba więc zintensyfikować wizyty w ogrodzie, by następnie oddać się w ramiona "Wampira" Władysława Reymonta, wpaść do "Nagiego sadu" Wiesława Myśliwskiego, a międzyczas umilać sobie lekturą opowiadań Antoniego Czechowa. Ostrzę sobie także zęby na nowele Marii Konopnickiej i Bolesława Prusa, do których to mam sentyment z czasów licealnych.
Powróciłem też do nagrań grupy Breathless, a wszystko to za sprawą ich nowego albumu "Green To Blue" (2012). Po długich oczekiwaniach, wreszcie otrzymałem przesyłkę z Anglii. Tak pięknego albumu to się nie spodziewałem, choć słyszałem, że jest on nad wyraz udany. Dziwi mnie tylko fakt wydania go na podwójnym kompakcie, ponieważ nie trwa on na tyle długo by nie pomieścić go na jednej płycie. Najwidoczniej był to zabieg celowy, który być może ma nawiązywać do układu piosenek znanych z płyt winylowych. Dwa kompakty, niczym dwie strony płyty winylowej. Szkoda tylko, że ukazał się tak późno, w związku z czym nie dane mu było zawalczyć o pierwszą dziesiątkę najlepszych płyt ubiegłego roku. To kolejny rok, w którym na finiszu ukazują się albumy oszałamiająco piękne. Warto zapamiętać tę prawidłowość by nie być zaskoczonym podczas podsumowania tego roku.
Prawie dwutygodniowe oczekiwanie na płytę "Green To Blue", umilałem sobie innym albumem grupy Breathless. Podwójny kompakt "Blue Moon" (1999), niesie ze sobą nieco inne emocje. Księżycowy spokój przerywany jest od czasu do czasu gwałtownością słonecznego wiatru. Nie wszystkim takie oblicze musi odpowiadać, ale widać w tamtym czasie muzycy mieli taki, a nie inny zamysł muzyczny. Te bardziej stonowane dźwięki, bliższe muzyki relaksacyjnej, powinny trafić w gusta miłośników muzyki ambient. Szkoda tylko, że album nie niesie ze sobą, aż tak wielkich emocji, choć nie brak mu naprawdę dobrych fragmentów.
Druga płyta to już rzecz dla naprawdę wytrwałych, bowiem brak tu jakichkolwiek melodii, a o piosenkach to można tylko pomarzyć. Nie wiem jaki jest sens tworzenia czegoś tak dziwnego i komu miałoby to sprawić przyjemność. Godzinne tortury dźwiękowe przeznaczone raczej dla muzycznych masochistów, niż fanów pięknej muzyki. Lepiej pójść sobie na godzinny spacer, niż katować się czymś tak niestrawnym.
Dla odreagowania polecam reedycję płyty "Heyday" (1986) australijskiej grupy The Church. Wznowienie tego albumu z 2010 roku wzbogacono o trzy utwory ze stron B singli. I nie są to jakieś kiepskie odrzuty, ale jedne z pierwszych fragmentów, które zapadły mi w pamięć. Czy najpiękniejsze? Tego jeszcze nie wiem, bowiem cały czas zapoznaję się z dźwiękami z owej płyty. Szkoda tylko, że nie wydano tego w tradycyjnym, plastikowym pudełku, bądź jako digibook'a, lecz w formie digipack'a, tak zresztą podatnego na uszkodzenia. Widać takie czasy.
Jakub "Negative" Karczyński