25 stycznia 2018

THE CHURCH - MAN WOMAN LIFE DEATH INFINITY (2017)

Dziś na niebie księżycowy rogal ledwie widoczny, ale dobrze wiedzieć, że jest na swoim miejscu. Muzyka rozbrzmiewająca w zaciszu czterech ścian też iście księżycowa. Nowy album The Church wiruje w odtwarzaczu, aż miło. Znów trzeba było się nagimnastykować z jego zakupem, ale o tym już przecież pisałem. Nie ma sensu więc dublować wątków. Dobrze, że w końcu dotarł, dzięki czemu mogę na bieżąco zgłębiać dokonania tej australijskiej formacji. Gdyby ktoś zapytał mnie cóż takiego gra ten zespół, to byłbym w nie lada kłopocie bo przecież lawirują oni między psycholedią, dream popem a alternatywnym rockiem (cokolwiek znaczy dziś ten termin). Z pewnością jednak sporo w tej muzyce oniryczności tak charakterystycznej dla dream popu.

Nowa muzyka The Church podąża właśnie tymi śladami, oplatając słuchacza muzycznymi nićmi niczym pająk swą ofiarę. Jednak pierwsze wrażenie nie napawa zbytnim optymizmem. Największą bolączką tej płyty jak mi się wydawało, była zbyt mała ilość interesujących melodii. Cóż mi po takiej płycie, która ulotni się z pamięci niczym kamfora? Już poprzedni album podobał mi się połowicznie więc liczyłem, że nowe dźwięki zatrą jakoś tamto nie najlepsze wrażenie. Pierwszy singiel Another Century przyjąłem bez większego entuzjazmu, ot piosenka jakich wiele. Liczyłem, że utonie ona w zalewie dużo lepszych utworów. W jednym ze starszych postów, pisałem o swoich obawach względem tego albumu, po wysłuchaniu owego singla. Zastanawiałem się czy aby ten średnio nośny utwór, nie jest czasem najlepszą pozycją tejże płyty. Dziś po zapoznaniu się z "Man Woman Life Death Infinity" mam już pewność proroczego wymiaru mych słów. I można by na tym właściwie zakończyć tę recenzję lecz pewne poczucie niesprawiedliwości nie pozwala mi tak zupełnie zmieszać tej płyty z błotem. Zacznijmy więc od początku. Album ma bardzo przyjemny, jednorodny klimat i gdybym miał go do czego przyrównać to byłoby to dryfowanie w bezmiarze kosmosu rozświetlonego kolorowymi wybuchami gwiazd. Jeśli kiedyś dane mi będzie znaleźć się w tego typu okolicznościach, to właśnie ten niespieszny album chciałbym mieć wtedy w swoich uszach. Wróćmy jednak na ziemię. Nowe dzieło The Church można dość łatwo zignorować, potraktować jak nudnawy rozdział w historii tej grupy dopóki nie poświęcimy mu tyle uwagi ile na to zasługuje. To bardzo intymna muzyka, którą najlepiej kontemplować przy świetle księżyca bowiem dopiero wtedy odsłania swe prawdziwe walory. To co w pierwszym odruchu zdawało się nudne (Another Century), teraz zalśniło nowym blaskiem. Może nie wszystkie nagrania wbijają w fotel, ale i tak nie zmienia to faktu, że tej płyty naprawdę dobrze się słucha. Okazuje się, że i bez radiowych hitów, można stworzyć coś do czego przyjemnie będzie powrócić za jakiś czas. Niebagatelną rolę odgrywa tu nastrój a i sama muzyka ma wymiar niemal terapeutyczny. Jeśli ktoś szuka szybkiej i łatwej rozrywki tu takowej nie znajdzie. Niemal wszystkie kompozycje tworzą taki jednolity konglomerat i nic tu nie wystaje ani za bardzo do góry ani też w dół. Wyjątkiem są dwa utwory stanowiące albumową klamrę. Another Century i Dark Waltz, które w mojej opinii są najważniejszymi fragmentami tej płyty. Tak piękne, że aż nie sposób się od nich uwolnić. Wraz z wybrzmieniem ostatnich taktów, mam ochotę zacząć słuchać tego albumu od nowa. I choć wiem, że już nic piękniejszego tam nie znajdę to i tak chętnie wyruszam w tę podróż kolejny raz. Dlaczego? Bo jest tam coś co intryguje, jakaś tajemnica do odkrycia, no i ten niepowtarzalny, ciepły głos Kilbeya, który doskonale koresponduje z tą marzycielską muzyką. Cieszy mnie również fakt, że grupa tym razem postanowiła wydatnie skrócić album, bo jak to mówią co za dużo to niezdrowo. Poprzedni był zdecydowanie za długi, ten wydaje się być skrojony na wymiar percepcji współczesnego człowieka. Dzięki temu nie czujemy się przytłoczeni nadmiarem materiału. Kiedyś lubiłem długie albumy teraz nauczyłem się cenić minimalnizm. Jak to mówią, czasem lepiej powiedzieć jedno słowo za mało, niż jedno za dużo.

"Man Woman Life Death Infinity" to z pewnością nie najlepsza płyta w dyskografii tego zespołu, ale trudno odmówić jej swoistego uroku. Co prawda nie ma co się łudzić, że odniesie ona sukces na miarę albumu "Starfish" (1988) bo to ani nie ten czas, ani nie ta muzyka. Niemniej cieszy mnie, że The Church wciąż mają dostatecznie dużo energii i pomysłów, aby tworzyć nowe albumy i zapisywać kolejne karty swojej historii. I tylko żal, że ich siła oddziaływania jak i grono odbiorców jest już coraz mniejsze. Taka to już niestety kolej rzeczy jednak jak mawia Robert Smith (The Cure), czasem mniej znaczy więcej. I chyba tak też jest w tym wypadku.

Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz