Przed kilkoma dniami zamknęliśmy definitywnie rok 2016. Jak był? Na to pytanie niech każdy sam sobie odpowie, bowiem trudno tak jednoznacznie zawyrokować. Dla mnie osobiście był on jednym z najcudowniejszych i zarazem najgorszych. Najcudowniejszy bo powstało mnóstwo naprawdę pięknej muzyki, spośród której wybrać tylko dziesięć ulubionych płyt to nie lada sztuka. Najgorszy z kolei ze względu na ilość muzycznych pożegnań. Jednak w przypadku niektórych artystów, także śmierć została podniesiona do rangi sztuki. Jedni potrafili doskonale ją przewidzieć, inni z kolei potrafili doskonale się na nią przygotować, a dla jeszcze innych była kompletnym zaskoczeniem. Nie da się zaprzeczyć, że w minionym roku to śmierć rozdawała karty w muzycznym biznesie. Bezsprzecznie był to rok śmierci, której nazwę odmieniano przez wszystkie przypadki i przeżywano zarówno w skali mikro jak i makro. Pierwszy raz też zdarzyło mi się wytypować płyty w kategorii "najważniejsze", bo dotychczas typowałem je opierając się na kategorii "najpiękniejsze". Nie zawsze jedno pokrywa się z drugim, tak więc zdecydowałem się na rozróżnienie tych dwóch spraw. Wśród płyt "najważniejszych" wskazałem trzy albumy, których narodziny stanowiły na tyle istotny punkt, że będzie on widoczny jeszcze za pięć, dziesięć, a może i za pięćdziesiąt lat. To muzyczne pulsary, migoczące na firmamencie nieba, których nie sposób przegapić, a które to pozwalają nam sobie uświadomić ileż banalnych dźwięków musimy wysłuchiwać co dnia. A są to:
KATEGORIA: NAJWAŻNIEJSZE
1. David Bowie "Black Star"
Koniec rozdziału. Przewracasz ostatnią stronę i już wiesz, że byłeś świadkiem czegoś wyjątkowo ważnego, czegoś co dobiegło kresu i nigdy już nie wróci. Świat zapisuje jednak kolejne strony, lecz zagięta kartka nie pozwoli zapomnieć o tym rozdziale.
2. Radiohead "A Moon Shaped Pool"
Muzyczny świat rozpękł się na kilka kawałków, a jedynym zespołem, który podjął się jego sklejenia jest grupa Radiohead. Zaczęli z wysokiego C, łącząc muzykę poważną z niepoważną i trzeba im przyznać, że robią to z wyjątkową klasą oraz wyczuciem.
3. Nick Cave "Skeleton Tree"
Nick Cave nigdy nie należał do muzycznych wesołków. Niespodziewana śmierć syna tylko pogłębiła ten mrok, przez co otrzymaliśmy muzykę nie tyle smutną, co wręcz żałobną, której terapeutyczna moc, pozwala przetrwać ten trudny czas. To jakby dosięgnąć najczarniejszego smutku i dostrzec w nim promyk światła.
KATEGORIA: NAJPIĘKNIEJSZE
Przejdźmy teraz do płyt z kategorii "najpiękniejsze", które to skradły mi serce w minionym roku. Tutaj liczą się już tylko emocje, prywatne preferencje i subiektywna wykładnia piękna.
1. Radiohead "A Moon Shaped Pool"
Słuchając tej płyty uświadomiłem sobie, że to co dla jednych stanowi za sufit, dla innych jest zaledwie podłogą. I tak też jest z Radiohead. Oni sięgają już nieba, gdy inni dopiero kierują tam wzrok. Płytą "A Moon Shaped Pool" przywrócili mi wiarę, którą sądziłem, że pogrzebałem wraz z "Kid A" (2000). Album nie tylko ważny, ale i wybitny.
2. Sophie Ellis-Bextor "Familia"
Niby nic dwa razy się nie zdarza, ale jak się okazuje w muzyce ta zasada nie obowiązuje. Po wspaniałym albumie "Wanderlust" (2014) nadszedł czas na jeszcze piękniejszą "Familię". Proste, ale jakże eleganckie kompozycje, które skradną niejedną wrażliwą duszę. Sophie odnalazła w końcu swoja muzyczną drogę, którą podąża od kilku lat, a która to wiedzie ją ku wspaniałej przyszłości. Aż żal, że żadne muzyczne podsumowania czynione przez renomowane portale czy gazety, nie zająknęły się o tej płycie. Cóż, ich strata. Niech w dalszym ciągu słuchają sobie Beyonce na zmianę z Rihanną. To przecież taka piękna i ambitna muzyka.
3. Suede "Night Thoughts"
Czas płynie, a oni jakby nic sobie z tego nie robili. Kolejny raz nagrywają świetną płytę i udowadniają, że ich czas jeszcze nie minął. Mało tego, on wciąż trwa i kto wie czy najlepsze lata nie są jeszcze przed nimi. Jeśli ktoś przegapił ten album, niech jak najszybciej nadrabia zaległości, bo Suede posiedli umiejętność wykradania nie tylko serc, ale i dusz. Tak jak w przypadku Sophie Ellis-Bextor, Suede z każdą kolejną płytą podnoszą poprzeczkę wyżej i wyżej. Ambitnie, ale i pięknie.
4. The Mission "Another Fall From Grace"
Czas płynie, a oni jakby nic sobie z tego nie robili. Kolejny raz nagrywają świetną płytę i udowadniają, że ich czas jeszcze nie minął. Mało tego, on wciąż trwa i kto wie czy najlepsze lata nie są jeszcze przed nimi. Jeśli ktoś przegapił ten album, niech jak najszybciej nadrabia zaległości, bo Suede posiedli umiejętność wykradania nie tylko serc, ale i dusz. Tak jak w przypadku Sophie Ellis-Bextor, Suede z każdą kolejną płytą podnoszą poprzeczkę wyżej i wyżej. Ambitnie, ale i pięknie.
4. The Mission "Another Fall From Grace"
Misjonarze powrócili by kolejny raz nawrócić niewiernych słuchaczy, wydając zbiór swych żarliwych kazań. Co prawda już poprzedni tom zatytułowany "Najjaśniejsze światło", spotkał się z aprobatą lecz brakowało w nim pewnej spójności i dawnego ducha. Tym razem Misjonarze sięgnęli do starych metod, aby jeszcze skuteczniej krzewić wiarę wśród ciemnego ludu i muszę przyznać, że wielebny Wayne Hussey stanął na wysokości zadania.
5. Sexy Suicide "Intruder"
To bezsprzecznie moje najważniejsze i najlepsze ubiegłoroczne odkrycie. Synthpop najczystszej wody, zanurzony w latach osiemdziesiątych nie tylko za sprawą klimatycznych syntezatorów, ale i urzekających wokali Mariki Tomczyk. Gdyby nie rok na okładce, można by pomyśleć, że to jakiś zaginiony klejnot z tamtej epoki. Tak przekonującego odkurzenia tej stylistyki dawno już nie słyszałem więc niecierpliwie czekam na kontynuację tej pięknej, sentymentalnej podróży.
To bezsprzecznie moje najważniejsze i najlepsze ubiegłoroczne odkrycie. Synthpop najczystszej wody, zanurzony w latach osiemdziesiątych nie tylko za sprawą klimatycznych syntezatorów, ale i urzekających wokali Mariki Tomczyk. Gdyby nie rok na okładce, można by pomyśleć, że to jakiś zaginiony klejnot z tamtej epoki. Tak przekonującego odkurzenia tej stylistyki dawno już nie słyszałem więc niecierpliwie czekam na kontynuację tej pięknej, sentymentalnej podróży.
5. Vökuró "Creatures"
Zjawiskowy debiut z krainy dream popu, bijący się w tym zestawieniu o palmę pierwszeństwa z Sexy Suicide. Niestety nie mogłem zdecydować, który lepszy, bo każdy czymś innym zachwyca więc mamy miejsca ex-equo. Wraz z "Creatures" zanurzamy się w dość tajemniczym i nierzeczywistym świecie, płynąc pośród jego bogactw niczym kapitan Nemo w Nautilusie. Spora w tym zasługa syntezatorów kreujących wspaniałe pejzaże, jak i odrealnionego głosu Pauliny Ołdakowskiej. Wystarczy zamknąć oczy i poddać się temu nastrojowi, aby dotrzeć tam, gdzie nie sięga wzrok.
6. Daniel Spaleniak "Back Home"
Niezwykle nastrojowa i jakże subtelna muzyka. Taka w minimalistycznym, skandynawskim stylu. Zaśpiewana jakby od niechcenia, zmęczonym, głębokim głosem o jednoznacznie melancholijnej wymowie. Mimo tej ascetyczności i pozornej szorstkości, dźwięki zawarte na albumie "Back Home" otulają człowieka niczym ciepły koc. Muzyka klimatem przywodzi mi nieco na myśl filmy David Lyncha. Pełna nierzeczywistej aury, zabiera nas w podróż do miejsc osnutych pajęczyną tajemnic i melancholii. Skąpana we mgle i połączona duchową bliskością z twórczością współczesnych songwriterów w rodzaju Finka, jest na pewno najbardziej przekonującą próbą w tej stylistyce nie tylko na rynku polskim, ale i światowym.
7. Bear's Den "Red Earth & Pouring Rain"
Gdy jedni wypuszczają w świat swoje plastikowe dźwięki (vide Coldplay), inni nagrywają płyty stworzone z potrzeby serca. Już sam początek albumu "Red Earth & Pouring Rain" wgniata w ziemię tak mocno, że twarz przybiera jednocześnie wyraz podziwu i zaskoczenia. Gdyby takie zespoły emitowało nasze radio, żal byłoby wyłączać odbiornik, a tak wciąż trzeba wdrażać w życie słowa Juliana Tuwima, który swego czasu lubił powtarzać, że: "Radio to cudowny wynalazek! Jeden ruch ręki - i nic nie słychać".
8. Marillion "F.E.A.R."
Marillion już prochu nie wymyśli, ale też chyba nikt tego od nich nie oczekuje. No chyba, że ktoś w dalszym ciągu rozpatruje twórczość zespołu poprzez przynależność gatunkową. Etykieta progresywnego rocka jaka przylgnęła do zespołu tylko zaciemnia obraz sytuacji. Progresywny rock jest progresywny już tylko z nazwy, więc odłóżmy na bok te akademickie spory i posłuchajmy "F.E.A.R." bez zbędnego balastu. Kto wie czy nie okaże się, że to najlepszy album od czasu "Marbles" (2004). Wiele na to wskazuje, choć trzeba przysiedzieć z tym krążkiem kilka wieczorów.
9. Mesh "Looking Skyward"
Znów synthpop, tym razem jednak nie z krajowego podwórka. Brytyjczycy z Mesh ponownie nie zawiedli, ofiarując nam niezwykle smakowity album, pełen przebojowych kompozycji. Każdy kto wychował się na tego typu muzyce nie powinien czuć rozczarowania, bo mamy tu wszystko to, za co kochamy ten muzyczny styl. Tylko tyle i aż tyle.
Zjawiskowy debiut z krainy dream popu, bijący się w tym zestawieniu o palmę pierwszeństwa z Sexy Suicide. Niestety nie mogłem zdecydować, który lepszy, bo każdy czymś innym zachwyca więc mamy miejsca ex-equo. Wraz z "Creatures" zanurzamy się w dość tajemniczym i nierzeczywistym świecie, płynąc pośród jego bogactw niczym kapitan Nemo w Nautilusie. Spora w tym zasługa syntezatorów kreujących wspaniałe pejzaże, jak i odrealnionego głosu Pauliny Ołdakowskiej. Wystarczy zamknąć oczy i poddać się temu nastrojowi, aby dotrzeć tam, gdzie nie sięga wzrok.
6. Daniel Spaleniak "Back Home"
Niezwykle nastrojowa i jakże subtelna muzyka. Taka w minimalistycznym, skandynawskim stylu. Zaśpiewana jakby od niechcenia, zmęczonym, głębokim głosem o jednoznacznie melancholijnej wymowie. Mimo tej ascetyczności i pozornej szorstkości, dźwięki zawarte na albumie "Back Home" otulają człowieka niczym ciepły koc. Muzyka klimatem przywodzi mi nieco na myśl filmy David Lyncha. Pełna nierzeczywistej aury, zabiera nas w podróż do miejsc osnutych pajęczyną tajemnic i melancholii. Skąpana we mgle i połączona duchową bliskością z twórczością współczesnych songwriterów w rodzaju Finka, jest na pewno najbardziej przekonującą próbą w tej stylistyce nie tylko na rynku polskim, ale i światowym.
7. Bear's Den "Red Earth & Pouring Rain"
Gdy jedni wypuszczają w świat swoje plastikowe dźwięki (vide Coldplay), inni nagrywają płyty stworzone z potrzeby serca. Już sam początek albumu "Red Earth & Pouring Rain" wgniata w ziemię tak mocno, że twarz przybiera jednocześnie wyraz podziwu i zaskoczenia. Gdyby takie zespoły emitowało nasze radio, żal byłoby wyłączać odbiornik, a tak wciąż trzeba wdrażać w życie słowa Juliana Tuwima, który swego czasu lubił powtarzać, że: "Radio to cudowny wynalazek! Jeden ruch ręki - i nic nie słychać".
8. Marillion "F.E.A.R."
Marillion już prochu nie wymyśli, ale też chyba nikt tego od nich nie oczekuje. No chyba, że ktoś w dalszym ciągu rozpatruje twórczość zespołu poprzez przynależność gatunkową. Etykieta progresywnego rocka jaka przylgnęła do zespołu tylko zaciemnia obraz sytuacji. Progresywny rock jest progresywny już tylko z nazwy, więc odłóżmy na bok te akademickie spory i posłuchajmy "F.E.A.R." bez zbędnego balastu. Kto wie czy nie okaże się, że to najlepszy album od czasu "Marbles" (2004). Wiele na to wskazuje, choć trzeba przysiedzieć z tym krążkiem kilka wieczorów.
9. Mesh "Looking Skyward"
Znów synthpop, tym razem jednak nie z krajowego podwórka. Brytyjczycy z Mesh ponownie nie zawiedli, ofiarując nam niezwykle smakowity album, pełen przebojowych kompozycji. Każdy kto wychował się na tego typu muzyce nie powinien czuć rozczarowania, bo mamy tu wszystko to, za co kochamy ten muzyczny styl. Tylko tyle i aż tyle.
10. MGT "Volumes"
Nie przepadam za bardzo za płytami, gdzie jakiś znany gitarzysta zaprasza śpiewających gości, aby zapełnić miejsce przy mikrofonie. Zazwyczaj wychodzą z tego kompletnie niespójne albumy, więc omijam je szeroki łukiem. Pod szyldem MGT ukrywa się Mark Gemini Thwaite, który współpracował z takimi artystami jak choćby Peter Murphy czy grupami pokroju The Mission. Co prawda z Misjonarzami nagrał dwa najsłabsze albumy ("Neverland" (1995), "Blue" (1996) ), ale przecież nie on był wyłącznym twórcą kompozycji. Na swoją płytę zaprosił artystów kojarzonych ze sceną o dość mrocznym, gotyckim zabarwieniu. I tak mamy tu Wayne'a Husseya, Julianne Regan (All About Eve), ale i Ville Valo, który niesamowicie błysnął w przeróbce ... Abby! Pozostali artyści też nie pozostali mu dłużni, dzięki czemu powstał naprawdę spójny i udany album, do którego wracam z największą przyjemnością.
I to by było na tyle. Kolejny rok za nami, najlepsze płyty wybrane, ale ja chciałbym jeszcze wspomnieć kilka słów o albumach, które nie załapały się do czołowej dziesiątki, a o których warto pamiętać. Przede wszystkim Metallica, która nagrała naprawdę solidny album. Gdyby wybrali najlepsze utwory z obu krążków i wydali je w formie jednopłytowego wydawnictwa, z pewnością znaleźliby się w moim podsumowaniu. A tak, niestety zabrakło dla nich miejsca. Druga płyta dość znacznie obniżyła moją ocenę tego albumu, choć i tak uważam, że w ogólnym rozrachunku, grupa wyszła z tego pojedynku in plus. Innym zespołem, który był bardzo bliski wdarcia się do tego tegorocznego podsumowania to Heroes Get Remembered, którzy diametralnie zmienili swój muzyczny styl i było to najlepsze co mogli zrobić. To kolejny polski zespół, który przywrócił mi wiarę w to, że nie mamy się czego wstydzić. W poprzednich latach miałem wielki problem z tym, aby wybrać coś z etykietką PL, a teraz w czołowej dziesiątce, aż trzy polskie płyty. Już samo to jest dla mnie wielki zaskoczeniem i potwierdzeniem tego, że był to niezwykle udany rok. Mam nadzieję, że i ten obecny stanie na wysokości zadania, zasypując nas samymi pięknymi albumami. Pożyjemy, zobaczymy.
Jakub Karczyński
Witaj Jakube,
OdpowiedzUsuńPozwolę sobie dorzucić swoje przysłowiowe "trzy grosze" w tym temacie.
W minionym roku w miarę skrupulatnie zapisywałem tytuły wszystkich kupionych płyt - głównie dla zaspokojenie własnej ciekawości. Uzbierało się tego mniej więcej 190 - 200 sztuk, przy czym nowości zaledwie 5 - słownie PIĘĆ albumów!!! Z tego cztery kupiłem, a piąty dostałem w prezencie. Czy świadczy to źle o mijającym roku? Nie koniecznie. Może bardziej o zmianie moich zainteresowań i zwróceniu się ku muzyce filmowej i starociom. W ciągu ostatnich 12 miesięcy nabyłem około 90 soundtracków, w tym kilka bezsprzecznie genialnych. Szczególnie cieszę się z odkrycia znanego mi od dawna, ale dotąd nie słuchanego przez mnie Jamesa Newton Howarda. Zwłaszcza jego kompozycji stworzonych do filmów M. Night Shyamalana. Natomiast z muzyki rozrywkowej za strzał w dziesiątkę roku uważam poznanie szkockej grupy Beecake, dowodzonej przez Billy'ego Boyda, a w konkretnie ich drugiego albumu (2012) zatytułowanego "Blue Sky Paradise". Piękna lekka, momentami nieco melancholijna muzyka, nagrywana z potrzeby serca, a nie chęci zysku. Polecam.
Trudno mi zatem stworzyć ranking ulubionych nowości roku 2016, ale bez problemu mogę wymienić kilkanaście najchętniej słuchanych przeze mnie utworów. Oto i one:
1. Beecake "Please Stay" (z "Blue Sky Paradise").
2. James Newton Howard "The Gravel Road" (z "The Village").
3. Tom Tykwer, Johnny Klimek, Reinhold Heil "Cloud Atlas Finale" (z "Cloud Atlas").
4. Coldplay "Miracles" (z "Unbroken").
5. Jerry Goldsmith "Tryouts" (z "Rudy").
6. Basil Poledouris "Farewell Ladies - Finale" (z "Lonesmoe Dove").
7. James Newton Howard "The Healing" (z "Lady In The Water").
8. Kitaro "Heaven And Earth" (z From Silk Road To Ku-Kai").
9. Wojciech Kilar "Father Kolbe's Preaching" (z "Truman Show").
10. John Williams "Flying" (z "E.T.").
11. Hans Zimmer "Journey To The Line" (z "The Thin Red Line").
12. The Who "Guitar And Pen" (z "Who Are You").
13. Mike Oldfield "Man On The Rocks" (z "Man On The Rocks").
U mnie również na zeszłorocznej liście zakupowej dominują płyty starszej daty. Nowości to tylko drobny ułamek. Niemniej staram się śledzić co ciekawsze wydawnictwa. W temacie muzyki filmowej także moja półka nieco się rozszerzyła choćby o muzykę do "Akademii Pana Kleksa" Andrzeja Korzyńskiego czy o "The Dead Zone" Michaela Kamena, "Vampires" i "In The Mouth Of Madness" Johna Carpentera. Sukcesywnie zdobywam kolejne wydawnictwa, ale z moimi trzydziestoma soundtrackami, kroku Ci jednak nie dotrzymuję :)
Usuń