15 kwietnia 2024

THE DANSE SOCIETY - THE LOOP (2024)


The Danse Society poznałem za sprawą reportażu Ireneusza Białka "Romantycy muzyki rockowej". Materiał ten był poświęcony postaci Tomasza Beksińskiego, który to wychował w Polsce spore grono słuchaczy, zapoznając ich z dorobkiem muzycznym rocka progresywnego, new romantic, a także rocka gotyckiego. To właśnie w tym reportażu jeden ze słuchaczy wspominał o grupach, które to Tomek prezentował w swych audycjach. Pośród wielu nazw pojawiła się i grupa The Danse Society, której to nazwa jakoś szczególnie utkwiła mi w głowie. Odszukałem i zdobyłem ich trzy płyty. Największe wrażenie wywarł na mnie album "Heaven Is Waiting" (1984), którym to wyznaczyli swój muzyczny szczyt. Mroczna i zarazem pełna niepokoju muzyka, idealnie wpisywała się w mój muzyczny świat. Gdy zgłębiałem tajniki ich płyt, zespół od dawna już nie funkcjonował w obiegu. Jakież było moje zdziwienie, gdy w 2011 roku nastąpiła jego reaktywacja, poparta wkrótce także wydaniem płyty. Grupa powróciła jednak w mocno odmienionym składzie. Przy mikrofonie zabrakło już Steve'a Rawlingsa, którego to zastąpiła Maethelyiah z grupy Bloody Mask. Zmiana ta nie wszystkim może przypaść do gustu, ale zanim zaczniemy ferować wyroki posłuchajmy jak The Danse Society radzi sobie w takiej konfiguracji. Zespół po reaktywacji zdążył już nagrać pięć albumów z czego ten najnowszy ukazał się w tym roku. 

Przyznam szczerze, że nie śledziłem ścieżek ich kariery po reaktywacji i chyba był to mój błąd. Jak się okazuje The Danse Society wciąż potrafią tak poukładać te muzyczne klocki, że momentami, aż dech zapiera. Album "The Loop" zamówiłem pod wpływem impulsu, skuszony także dodatkową płytą, którą to otrzymał każdy, kto zakupił to wydawnictwo w przedsprzedaży. Znalazły się tam tak zwane live studio sessions niektórych kompozycji oraz wersje singlowe utworów If You Were Only Listening oraz Divided To The End. Dodatkowo zespół dołączył imienne podziękowania za wsparcie co jest bardzo miłym dodatkiem. Na kopercie płyty za to umieszczono zdjęcia wszystkich muzyków, którzy brali udział w nagraniu tej płyty wśród których jest też nasza rodaczka Marcjanna Słodczyk. Jak zatem prezentuje się ich najnowsze dzieło? 

Nie pokładałem w "The Loop" większych nadziei więc z tym większą satysfakcją mogę napisać, że zespół sprawił mi miłą niespodziankę. Albumu słucham obecnie raz za razem, starając wyłowić się z niego nowe dźwięki i emocje. Cieszy mnie równa forma zespołu, który uniknął mielizn czy zwyczajnej nudy. Każda kompozycja ma swój indywidualny charakter oraz bez większych problemów może zakotwiczyć nam się w uchu na długie tygodnie. Najbardziej obawiałem się jednak tych zmian personalnych, zwłaszcza na stanowisku wokalnym. Uwielbiam The Danse Society z głosem Rawlingsa i jakoś nie mieściło mi się w głowie, że mogłoby go zabraknąć w składzie. Tak się jednak sprawy potoczyły, że dziś to Maethelyiah nadaje ton wokalny tej formacji. Dysponuje ona silnym, czystym głosem, który całkiem nieźle splótł się z muzyką The Danse Society. Nie mam więc większego problemu by zaakceptować tą zmianę choć tak jak pisałem Steve Rawlings wciąż ma w moim sercu swe miejsce. Skoro już sprawy personalne mamy omówione, rzućmy nieco więcej światłą na samą muzykę. Kompozycje tworzące płytę "The Loop" są naprawdę wspaniałe. Właściwie nie ma tu żadnych, zbędnych wypełniaczy. Otrzymujemy samą esencję, którą możemy rozkoszować się do woli. To jedna z takich płyt przy których nie ma większego sensu wskazywać na najjaśniejsze fragmenty płyty bowiem podoba mi się tu absolutnie wszystko. Począwszy od pierwszych dźwięków Divide To The End, aż po ostatnie dźwięki Undone. Znajdziemy tu zarówno mocniejsze kompozycje o bardziej rockowym charakterze jak wspomniany już Divide To The End jak i te nieco delikatniejsze, stawiające na budowanie atmosfery poprzez dźwięki syntezatorów i smyków. Taką kompozycją jest choćby If You Were Only Listening, które to kojarzy mi się z piosenkami do filmów o Jamesie Bondzie. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby to właśnie The Danse Society stworzyli muzykę do kolejnych przygód agenta 007. Z kolei Shake Shake jak na moje ucho bazuje na muzyce Ennio Morricone, którego to twórczość uwielbiam tak samo jak śp. Tomasz Beksiński. Lubię takie odnośniki w muzyce, którymi to kompozytorzy puszczają oko do słuchacza. Sprawdzają w ten sposób jego czujność jak i wiedzę muzyczną. Serdecznie więc zachęcam do sprawdzenia zawartości najnowszego albumu The Danse Society. Może i was zauroczy w takim samym stopniu jak mnie. Podsumowań najlepszych płyt danego roku już co prawda nie robię, ale gdybym takowe czynił to album "The Loop" uplasowałby się z pewnością w pierwszej piątce.

Człowiek tak już ma, że lubi bazować na przyzwyczajeniach, które to automatycznie odrzucają to co nowe. Tak też było u mnie z reaktywacją The Danse Society. Nie dawałem wiary, że to może się udać więc nawet nie zadałem sobie trudu by posłuchać ich nowych płyt. Jest to dla mnie cenna lekcja, która to posłuży mi też w przyszłości. Jak się okazuje, nie można skreślać nikogo już na starcie, bo nawet koń na którego nikt nie stawia, może niekiedy wygrać gonitwę. Wybaczcie więc drodzy The Danse Society, że nie od razu uwierzyłem w wasze możliwości. Zwracam honor, biję się w piersi i pokornie proszę o ponowne wpisanie mnie na listę członków towarzystwa tanecznego.


Jakub Karczyński

28 marca 2024

PÓŁ PERFEKCYJNEJ PŁYTY


We wtorek w programie Trzecim Polskiego Radia gościem audycji "Pół perfekcyjnej płyty", był Artur Rojek. Opowiadał o albumie, który według niego zasługuje na to miano. Gdybym nie czytał książki "ARTUR ROJEK Inaczej" będącej rozmową Aleksandry Klich z Arturem to pewnie byłbym zaskoczony wyborem jakiego dokonał. Wszyscy kojarzymy go bowiem jako miłośnika brytyjskiej muzyki gitarowej spod znaku Ride, The Stone Roses i tym podobnych grup. Logicznym wydawałoby się, aby w audycji pojawił się album reprezentujący ten nurt. Stało się jednak inaczej bowiem do audycji została wytypowana płyta "Medusa" (1986) grupy Clan Of Xymox co bardzo mnie cieszy i sprawia, że Artur jest mi przez to jeszcze bliższy. Sam bardzo lubię ten album i uważam, że to prawdziwa perła w ich dyskografii. Takie płyty nagrywa się tylko raz w życiu. A co o "Medusie" mówił Artur? Zapis tej rozmowy poniżej.

Kiedy ta płyta wychodziła, to był 86' rok. Poznałeś ją wtedy kiedy ona faktycznie trafiała do przemysłu muzycznego czy później? Jakie były okoliczności kiedy pierwsze raz usłyszałeś ten album?

A.R. Ja nie pamiętam czy ja usłyszałem tą płytę w tym roku, w którym ona wyszła czyli w 86', natomiast pamiętam dlaczego akurat po nią sięgnąłem. To był tak czas kiedy w tym takim wczesno nastoletnim okresie byłem takim ekstremalnym fanem zespołu Pink Floyd i wykorzystałem kiedyś okazję i napisałem do takiej rubryki do pisma "Na przełaj". Tam była taka rubryka, która skupiała fanów różnych rzeczy i miałeś okazję pisząc i zamieszczając swoje ogłoszenie złapać kontakt z ludźmi, którzy interesowali się tym samym co ty. W związku z czym to moje ogłoszenie, że szukam kontaktu z fanami tego zespołu spowodowało, że napisało do mnie bardzo dużo ludzi i większość tych ludzi była dużo, dużo starsza ode mnie. Ja miałem wtedy z dwanaście albo trzynaście lat. Nie spodziewałem się tej ilości listów, które dostałem. Byłem mega onieśmielony, żeby na jakikolwiek odpisać. W zasadzie nie odpisałem na żaden. Ten mój kontakt z tym fanami zakończył się tylko na tych trzydziestu siedmiu listach, które dostałem i z jednego z tych listów dowiedziałem się o zespole Clan Of Xymox. Ktoś kto pisał do mnie i dzielił się ze mną tą swoją pasją do Pink Floyd, zaczął mówić o innych rzeczach, które też lubi i między innymi wspomniał o Clan Of Xymox i to był ten pierwszy moment kiedy zapamiętałem nazwę i tak to się zaczęło.

Czy może pamiętasz jeszcze jakieś inne zespoły albo inne inspiracje, które do ciebie przyszły właśnie z tymi listami?

A.R. Nie, nie pamiętam natomiast poprzez Clan Of Xymox zainteresowałem się czymś dalej, a w związku z tym, że Clan Of Xymox był bardzo mocno związany z legendarnym trójkowym programem "Romantycy muzyki rockowej", no to ten program stał się dla mnie takim odkryciem i po Clan Of Xymox przyszły różne inne rzeczy jak wczesne Depeche Mode, Yazoo czy Duran Duran i wszystkie te zespoły, które w tamtym czasie w ramach hasła new romantic były czymś takim najważniejszym.      

Jakie emocje wywołuje w tobie ta płyta kiedy słuchasz jej w wieku pięćdziesięciu lat w porównaniu z tym kiedy odkrywałeś tę muzykę mając trzynaście lat?

A.R.  W zasadzie budzi ona we mnie te same emocje. To co o tej płycie się pisze, że jest to album ponadczasowy, w zasadzie kiedykolwiek go usłyszysz robi na tobie bardzo podobne wrażenie. Ja nie pamiętam tych wszystkich myśli jakie miałem, gdy usłyszałem tę płytę po raz pierwszy, ale najwidoczniej były one intensywne bo ten sentyment powracania do tej płyty jest dosyć silny i nieprzypadkowy bo wybieram to, a nie co innego, że do tego wracam. Chociaż całe moje życie artystyczne nie było jakby zbudowane na dark wave czy na muzyce new romantic, a bardziej na muzyce gitarowej, która przyszła troszeczkę później po 86' roku, no to jednak to wszystko co znajduje się na tej płycie w jakimś sensie definiuje te moje upodobania później. Trzeba powiedzieć, że ta płyta jest mega smutna, a ja zawsze lubiłem smutne płyty i była to jedna z pierwszych tak intensywnie smutnych płyt , a jednocześnie bardzo pięknych bo to nie jest taki smutek, który ściąga cię w dół i że tak powiem nie widzisz światła tylko jest to taki smutek, który w jakiś sposób inspiruje cię i pobudza cię do różnych takich refleksji i też takich uczuć, które chociaż mają duży związek ze smutkiem jednocześnie nie są czymś co właśnie ściąga cię tak mocno w dół. Nigdy z tą płytą czegoś takiego nie miałem. Miałem oczywiście doświadczenia z innymi różnymi płytami, które były mega dołujące i chociaż też w jakiś sposób mnie inspirowały, to do nich jakoś tak często nie wracam. Akurat "Medusa" jest taką płytą, która budzi we mnie bardzo pozytywne skojarzenia pomimo tego, że jest to płyta wypełniona tak dużą dawką smutku. 

Czyli z jednej strony nostalgia, ale z drugiej strony taka otulająca melancholia.

A.R. Tak, tak to prawda. To dobre słowo otulająca melancholia. Melancholia, coś co w jakiś sposób było pomimo wszystko pozytywnym uczuciem.

Jak często wracasz do tej płyty?

A.R. Wracam do niej najczęściej. Nie potrafię powiedzieć jaka to jest intensywność, natomiast pracując nad festiwalem jednym czy drugim, słuchając dużo nowej muzyki, a w domu słuchając czegoś, to zwykle tak wygląda moja praca, kiedy siedzę w biurze od godziny ósmej do szesnastej, to pracując nad różnymi rzeczami zwykle słucham rzeczy nowych, pracując nad piosenkami zwykle słucham siebie, natomiast kiedy wracam do domu to stwarzam taką jakąś inną przestrzeń i ta muzyka jest dużo inna od tego co przechodzi przez moją głowę do godziny szesnastej. Tam często pojawiają się rzeczy takie, do którym mam bardzo silny sentyment, albo takie, które są tłem do codziennego mojego życia. Słucham więc dużo jazzu, dużo muzyki ambient, natomiast kiedy sięgam po te stare rzeczy to właśnie "Medusa" jest tą najczęstszą rzeczą. Sięgam też na przykład do rzeczy z początku lat dziewięćdziesiątych jak pierwsza płyta LLoyda Cole'a, czy początków shoegazeu "Lovless" My Bloody Valentine czy jeszcze wcześniej na przykład do OMD bo tak naprawdę moja taka świadoma droga muzyczna zaczęła się od OMD, a potem wskoczył Pink Floyd więc bardzo dużo różnic jest między tym, ale jednocześnie jak sobie to zestawię ze sobą to ta "Medusa" jest taką klamrą dla wszystkiego bo z jednej strony czerpie z tego od czego zaczynało wczesne OMD czy wczesne Depeche Mode bo to był mniej więcej ten sam czas, a z drugiej strony ma w sobie coś takiego intensywnego co odnajdywałem w tamtym czasie na przykład w niektórych płytach Pink Floyd. Potem jako, że jest to 86' rok, muzyka w Europie zaczęła przekształcać się w początki takich bardzo intensywnych czasów shoegazeu. Ja też tą muzykę słyszę choćby w pierwszych płytach Slowedive. Myślę, że "Medusa" miała wpływ na wiele późniejszych rzeczy, które się pojawiały w muzyce chociaż nigdy nie zostałem w tym gatunku, nie mógłbym powiedzieć, że siedzę w dark wave czy synthpopie albo w czymś takim co jest tak bardzo związane z tamtym czasem i jest obecne też i w dzisiejszych czasach. Nie jestem ekstremalnym fanem tego natomiast ta płyta budzi we mnie bardzo mocne uczucia i są takie piosenki na przykład w tej pierwszej części płyty, które są dla mnie takim czymś najważniejszym, co w tamtym czasie usłyszałem. Jedną z takich piosenek jest piosenka Louise, która do dzisiaj mnie w ogóle wprowadza w drgawki. 

Czyli z jednej strony ta płyta nie spowodowała, że ten dark wave w tobie zaistniał, ale jesteś w stanie dostrzec wiele takich małych elementów, które są właśnie na tej płycie Clan Of Xymox, a z drugiej strony można je odnaleźć w wielu innych rzeczach, których słuchałem bądź też słuchasz.

A.R. Wydaje mi się, że nie tylko ja tak budowałem sobie świadomość muzyczną bo jak zakładałem zespół i poznawałem na przykład Jacka Kuderskiego czy Lalę, to oni też z tego samego czerpali. To też była dla nich ważna rzecz, Clan Of Xymox, potem solowe płyty Pietera Nootena czy w ogóle 4AD, które w tamtym czasie było niezwykle ważną wytwórnią. Cocteau Twins czy Dead Can Dance czy This Mortal Coil, to były naprawdę rzeczy, które budowały świadomość w większości moich kolegów, którzy potem płynnie przeszli do brytyjskiej muzyki gitarowej czyli do The Smiths, The Jesus And Mary Chain do My Bloody Valentine do Ride i do wszystkiego tego co się później działo na Wyspach (Brytyjskich - dop.). 

Dlaczego ta płyta jest perfekcyjna twoim zdaniem?

Perfekcyjna jest dlatego, że ja w niej nie wyczuwam, żadnych słabych momentów. Są takie płyty, że jest dziesięć numerów i każdy jest idealny. Nie ma tam słabego miejsca na tej płycie nawet jeżeli to jest instrumentalny łącznik pomiędzy jedną, a drugą piosenką bo tych łączników na tej płycie pojawia się trochę, to jest to idealny, perfekcyjny łącznik więc dlatego jest dla mnie perfekcyjna bo jest od początku do końca dobra i tyle.

 

Jakub Karczyński

 

PS. Całości wywiadu można odsłuchać na stronie radiowej Trójki w zakładce poświęconej audycji.       

21 marca 2024

CABARET VOLTAIRE


Są takie zespoły, które zna się wyłącznie z nazwy. Funkcjonują gdzieś obok nas. Nie mając jednak rozeznania człowiek nie za bardzo wie po jaki album by tu sięgnąć, aby dobrze rozpocząć tę podróż. Nie chcemy przecież już na samym początku doznać rozczarowania i zbyt wcześnie zakończyć tej przygody. Grunt to się nie zniechęcić. Pół biedy jeśli mamy do czynienia z zespołem, który posiada na swym koncie zaledwie kilka płyt, gorzej gdy przychodzi nam się zmierzyć z katalogiem liczonym w dziesiątkach. Czasami jednak szczęście się do człowieka uśmiechnie i postawi nam na drodze płytę, która wchodzi w nasz gust muzyczny jak nóż w masło.

Taka właśnie historia przydarzyła mi się ostatnio z zespołem Cabaret Voltaire. Ich szyld znałem od dawna, ale nigdy nie zebrałem się w sobie by sprawdzić co czyha za progiem. Przeglądając ofertę pewnego antykwariatu natknąłem się na okładkę płyty "Micro-Phonies" (1984), która na tyle skutecznie przykuła moją uwagę, że postanowiłem sprawdzić co też się za nią kryje. Już pierwsze dźwięki utwierdziły mnie w tym, że to odpowiedni materiał by za jego pośrednictwem wkroczyć do fonicznego świata stworzonego przez Cabaret Voltaire. Zespół wziął swą nazwę od klubu literacko - artystycznego zlokalizowanego w Zurychu. To właśnie tam swe pierwsze kroki stawiał Dadaizm, który to odrzucał wszelkie kanony i formy wypracowane na przestrzeni lat. Dawał artyście zupełną wolność i upatrywał dzieł sztuki w przedmiotach codziennego użytku. Nie brakowało w tym nurcie także miejsca na humor, ironię czy absurd. Muzyka zaproponowana na płycie "Micro-Phonies", aż tak eksperymentalna nie była co nie znaczy, że brak jej pośród ich wydawnictw. Chcąc się o tym przekonać wystarczy sięgnąć do ich wczesnych nagrań by spostrzec, że duch Dadaizmu był tam niezwykle żywy. Osobiście preferuję mniej awangardowe formy muzyczne dlatego też zamiast przedzierać się przez eksperymenty dźwiękowe, wolę zwiedzać krainy o nieco melodyjniejszych strukturach. "Micro-Phonies" w tym względzie sprawdza się idealnie. Jeśli lubisz albumy Fad Gadgeta lub Suicide, to śmiało możesz sięgnąć także i po ten. Doskonałe wyważenie proporcji sprawia, że muzyka ta momentalnie wchodzi z nami w symbiozę. Słucham jej więc raz za razem i wciąż nie mam dość. Niechaj więc ta podróż trwa, aż po nocy kres.
 
 
Jakub Karczyński

13 marca 2024

WIOSENNY WYKWIT


Pięknie zaczyna się dla mnie ten rok jeśli chodzi o wydawnictwa płytowe. Udało mi się pozyskać trochę nowych płyt od zespołów, które to cieszyły się uznaniem głównie w latach osiemdziesiątych takich jak choćby New Model Army, Modern English, 1984 czy The Danse Society. Cieszy mnie także to, że The Cassandra Complex ogłosiła wydanie swego ostatniego albumu również na płycie CD. Wirtualna muzyka nie ma dla mnie takiego uroku jak ta zgromadzona na płytach. Pomimo tego, że bez problemu mógłbym jej sobie posłuchać, to jakoś nie ciągnęło mnie by to uczynić. Co innego, gdy będę miał już w ręku płytę. Wtedy z największą przyjemnością zatopię się w tych dźwiękach. Tymczasem skupmy się na tym co już jest. NEW MODEL ARMY zespół, który rozpalał moje nastoletnie serce w ostatnim czasie jakoś nie może znaleźć do niego drogi. Gdy widzę jak wszyscy wokół wychwalają "Unbroken" (2024) zastanawiam się co im się tam tak podoba. W moim odczuciu ta płyta jest zaledwie dobra. Nie ma na niej nic przy czym moje serce zerwałoby się do biegu. Już przy poprzednim albumie pisałem, że podoba mi się połowicznie, że nie starczyło sił by utrzymać równy poziom na całej płycie. Tu mógłbym napisać to samo. Nawet ich wczorajszy koncert nie odczarował dla mnie tych kompozycji co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że dość szybko o nich zapomnimy. MODERN ENGLISH na swą nową płytę kazali nam czekać niemal dekadę. Czy "1 2 3 4" (2024) wynagradza słuchaczowi to zbyt długie oczekiwanie? W zasadzie tak choć to raczej album z kategorii tych bardzo dobrych niż wybitnych. Przyjemnie się go słucha, ma ciekawe melodie niemniej także tutaj nie zanotowałem u siebie zbyt gwałtownych porywów serca. Ot, solidne rzemiosło, które wstydu grupie nie przynosi. Jeśli chodzi o najnowsze koncertowe wydawnictwo 1984, to jest ono dla mnie na tyle świeże, że jeszcze nie dane mi było go posłuchać. Niemniej nie spodziewam się tutaj jakiś negatywnych zaskoczeń. Repertuar jest mi dość dobrze znany więc wszystko rozbija się tu o formę jego podania oraz umiejętności realizatorskie. THE DANSE SOCIETY z kolei zapowiedziało wydanie swego kolejnego wydawnictwa, które to zatytułowano "The Loop" (2024). Album mam już zamówiony. Dla osób, które zakupiły go w przedsprzedaży jest przewidziany bonus w postaci płyty zawierającej "Live studio sessions". Tym bardziej warto było się pospieszyć z zakupem. Dla tych co nie śledzili zbyt pilnie losów tej formacji dodam tylko, że obecnie za mikrofonem nie stoi już Steve Rawlings lecz Maethelyiah. Zrealizowali z nią dotychczas cztery albumy i jak widać wciąż podążają obranym przez siebie kursem. Nie jestem zbytnim orędownikiem tej zmiany, ale postanowiłem dać  grupie szansę i przekonać się czy ta odsłona ma jakikolwiek sens. Pisałem już niegdyś, że wolę gdy przy mikrofonie stoją panowie bo jakoś bardziej pasują mi do takiego grania. Kobiety zbytnio zmiękczają muzykę (choć są chlubne wyjątki), a post punk musi być nieco surowy, zadziorny i odrobinę nieoszlifowany. Otrzymałem niedawno informację, że płyta już do mnie jedzie więc wkrótce przekonam się ile warte jest to nowe wcielenie grupy.

Tymczasem powracam do staroci bo i w tym temacie udało mi się pozyskać kilka interesujących uzupełnień, ale o tym skrobnę słówko w jednym z kolejnych wpisów.

 

Jakub Karczyński

28 lutego 2024

IRLANDZKIE TROPY


Irlandia ma swoje niezbywalne miejsce w historii muzyki za sprawą grupy U2. Czy nam się to podoba czy też nie, to właśnie Bono i spółka stanowią za najjaśniejszy klejnot w tej koronie. Zaraz za nimi plasuje się grupa Clannad, która odkryła dla świata uroki irlandzkiego folku. Zrobiła to na tyle skutecznie, że na trwałe zapisała się złotymi zgłoskami w sercach wielu słuchaczy. Sam mam ogromny sentyment do tej grupy bowiem tak jak wielu moich rodaków, odkryłem ją za sprawą serialu "Robin Z Sherwood", do którego to zespół stworzył oprawę dźwiękową. Muzykę tę znajdziecie na ich regularnym albumie zatytułowanym "Legend" (1984). Trudno jest mi dziś powiedzieć czy twórcy filmu zlecili zespołowi nagranie muzyki czy może wykorzystali już gotowy materiał. Nie jest to wszak tak istotne, ale jeśli macie taką wiedzę to podzielcie się nią w komentarzach. Gdy myślimy o irlandzkich twórcach z pewnością nie możemy pominąć grupy The Pogues, która to łączyła wpływy muzyki celtyckiej z surowością punk rocka. Choć sam zespół powstał w Londynie to nie sposób myśleć o nim jak o zespole angielskim. Z Irlandią nieodłącznie kojarzy mi się też Sinéad O’Connor, która także odcisnęła swój muzyczny ślad na mapie świata. Pamiętamy ją nie tylko za sprawą poruszających utworów, ale też i z działań, które szeroko odbijały się w świecie jak choćby podarcie wizerunku Jana Pawła II. W sercach miłośników rocka z pewnością nie brakuje miejsca dla muzyki Thin Lizzy, która to również wywodzi się z Irlandii. Jej nieżyjący lider Phil Lynott ma tam nawet swój pomnik co tylko niezbicie pokazuje nam jaką estymą cieszyła się ta formacja.

Oprócz wielkich nazw i nazwisk Irlandia ma całkiem niezłe muzyczne zaplecze w postaci grup, które pozostają w cieniu swych sławniejszych kolegów. Tak było choćby w przypadku grupy Virgin Prunes, o której to pisałem już na łamach "Czarnych słońc". Przypomnę jedynie, że zespół ten pozostawał w bliskich relacjach z grupą U2 lecz nie udało mu się zrobić tak oszałamiającej kariery, ani tym bardziej zapisać się w masowej pamięci. Z pewnością wpływ na to miała muzyka, która była dużo trudniejsza w odbiorze a czasem wręcz odstraszała swą formą. W zbiorach każdego szanujące się fana muzyki post punk z pewnością nie powinno zabraknąć płyty "...If I Die, I Die" (1982), która to uchodzi za ich najwybitniejsze dzieło. Warto też prześledzić solową ścieżkę jaką podążył Gavin Friday bowiem i ona niesie ze sobą wiele pięknych dźwięków. Zainteresowanych tematem odsyłam do tekstu "Życie Po Virgin Prunes", gdzie przybliżyłem muzyczne ścieżki także i pozostałych muzyków. 

Pretekstem do napisania niniejszego tekstu była jednak nie grupa Virgin Prunes, ale zespół, który miał zadatki na to by konkurować może nie z U2, ale z pewnością z Echo & The Bunnymen. Ten ostatni stanowił zresztą za dość solidną inspirację dla muzyków Into Paradise, o czym możemy się przekonać sięgając po jeden z dwóch albumów jakie udało im się zarejestrować na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Pierwszy album wydali jeszcze w małej, niezależnej wytwórni lecz kolejny pojawił się już pod szyldem Ensign, która to była oddziałem Chrysalis Records. Ktoś widać postanowił dać im szansę upatrując w nich być może następców Echo And The Bunnymen. Na producenta płyty wyznaczono Adriana Borlanda z The Sound, który w tym czasie zaczął udzielać się także na tym polu. Jak na moje ucho wywiązał się z tego zadania nad wyraz dobrze. Album brzmi klarownie, okraszony był pięknymi melodiami i gdy wydawało się, że świat stoi przed nimi otworem mydlana bańka po prostu pękła. Historia nagrywania dla wielkiej wytwórni tak szybko jak się rozpoczęła tak szybko też się zakończyła. Zespół powrócił więc na łono swej poprzedniej wytwórni, ale już nigdy nie zdołał podnieść się po tym bolesnym ciosie. Pozostały nam więc tylko wspomnienia oraz dwa albumy, które pozostawiły w słuchaczach niedosyt. Ta historia mogła mieć swój dalszy ciąg, ale jak to w życiu bywa nie zawsze to co piękne zdobywa masowy poklask. Into Paradise pozostało więc zespołem dla wtajemniczonych, których serca biją w rytm muzyki Echo & The Bunnymen, U2 czy Hothouse Flowers. Warto zanotować sobie tę nazwę i pamiętać o niej wertując albumy na najbliższej giełdzie płytowej. Ocalicie przed zapomnieniem kawał dobrej muzyki, która nie zasłużyła sobie na to by pokrył ją kurz zapomnienia.


Jakub Karczyński


11 lutego 2024

PAPIEROWA REWOLUCJA


Niesiony pięknymi wspomnieniami zamówiłem sobie najnowszą płytę Crime + The City Soultion. Naczekałem się na nią prawie trzy tygodnie bowiem były problemy z jej dostępnością, ale na szczęście udało się ją sprowadzić. Album wydany dość skromnie w formie kartonowego ecopacka. Choć popieram całym sercem ekologię to jednak nic na to nie poradzę, że lubię jak płyta ma plastikowe pudełko lub chociaż wydana jest jako solidny digibook z doklejoną tacką na CD. Niestety trend w tym temacie jest jaki jest więc nie pozostaje mi nic innego jak go zaakceptować. Czasem jednak szczęście się do człowieka uśmiechnie i to co kupił niegdyś w ecopacku/digipacku za jakiś czas można nabyć w standardowym plastikowym pudełku. Korzystam więc z tego typu okazji bo karton choć ekologiczny jest mniej trwały od plastiku, a i podatniejszy na uszkodzenia w transporcie. Wymiana pudełka to niewielki koszt w porównaniu z nabywaniem kolejnego egzemplarza więc z ekonomicznego punktu widzenia bardziej opłaca się inwestować w to co trwalsze. Mocowanie samej płyty jest też dużo lepsze niż w przypadku ecopacków, gdzie płyty umieszczane są w pustej przestrzeni okładki. Kompletnym nieporozumieniem są dla mnie digibooki w których to zamiast plastikowych tacek wklejane są papierowe koperty. Taki zabieg zastosowano choćby przy ostatnich albumach New Model Army. Wyjęcie z nich płyty graniczy z cudem a poza tym każdorazowo uszkadza nam nośnik, pozostawiając na nim przetarcia. Najrozsądniejszym rozwiązaniem jest to zastosowane w digibookach, gdzie doklejono plastikową tackę, dzięki czemu użytkowanie takiego nośnika jest dużo przyjemniejsze. Ekologia ważna rzecz, ale niech to nie odbywa się kosztem użytkownika, który zamiast cieszyć się płytą musi się z nią mocować. Czy tak trudno jest stworzyć coś dzięki czemu wilk będzie syty i owca cała? 

 

Jakub Karczyński

17 stycznia 2024

MOTYLE I ĆMY


Jak już zdążyliście pewnie zauważyć przestałem publikować roczne podsumowania bo po pierwsze coraz mniej interesujących płyt się pojawiało, a po drugie przestało mi to sprawiać jakąkolwiek przyjemność. Zresztą co to ma za znaczenie jaka płyta jest na miejscu pierwszym, a jaka na dziesiątym. To i tak tylko subiektywny ranking. W tym roku również nie zamierzam publikować podsumowania lecz chętnie podsunę kilka tytułów, które to warte są odnotowania, a nie zawsze znajduję czas by szepnąć słówko o jednym czy drugim artyście. Na początek weterani sceny punk rockowej, którzy dawno już wyszli poza schemat i ograniczenia tejże sceny. Dziś grają muzykę nasączoną mrocznym rock & rollem i trzeba im przyznać, że do twarzy im w tym dźwiękowym garniturze. The Damned "Darkadelic" (2023) to album, który może zawstydzić niejednego artystę. Ten zespół albo zaprzedał duszę diabłu albo starzeje się niczym wino bo jakże wyjaśnić fakt, że nagrywają jedną ze swym najlepszych płyt w karierze. Szkoda tylko, że niewiele osób posłucha, a jeszcze mniej doceni. U mnie mają miejsce na podium i niewyczerpany kredyt zaufania. Album bez skazy. Brać i słuchać. Nie samym rock & rollem człowiek jednak żyje, czasem warto przespacerować się także po innych obszarach muzycznych. Moja niedawna przechadzka zaowocowała nie tylko pięknymi zdjęciami, ale także muzyką, która wdarła mi się głęboko w duszę. Wszystko to za sprawą The Lovecraft Sextet "The Horror Cosmic" (2023). Album ten pojawił się na rynku dosłownie trzy dni przed końcem roku i konkretnie przemodelował mi głowę. Fantastyczny klimat, który zachwyci nie tylko fanów prozy Lovecrafta, ale też wszystkich tych, którzy szukają w muzyce niepowtarzalnej atmosfery. Tej nieokreślonej rzeczy, która sprawia, że przyjemny dreszcz przebiega nam po plecach. Pozycja obowiązkowa. Kolejny artysta może nie ma jakiegoś zawrotnego tempa pracy, ale jak już coś wyda to ręce same składają się do oklasków. Na jego nową płytę przyszło nam czekać "zaledwie" dwadzieścia jeden lat. Peter Gabriel "i/o" (2023) to album, który poznawaliśmy kawałek po kawałku. Począwszy od stycznia, artysta odsłaniał nam w każdym kolejnym miesiącu jeden utwór ze swego najnowszego dzieła. Premierom tym towarzyszyła zawsze pełnia księżyca. Muszę przyznać, że ciekawie to sobie Peter wymyślił. Solowa kariera pomimo sporych przerw między ostatnimi albumami wciąż wychodzi mu lepiej niż działalność z Genesis. Szczerze mówiąc dobrze się stało, że ich drogi się rozeszły bo wczesna twórczość Genesis jest dla mnie ciężko strawna. Petera chyba też uwierał ten gorset bowiem to co zaproponował nam na ścieżce solowej dalece wykracza poza wąskie ramy rocka progresywnego. Na nowym albumie również pokazał nam, że wciąż jest ważnym graczem na muzycznym rynku. Gabriel to stary wyjadacz, ale przecież nie brak i takich, którzy dopiero budują swoje muzyczne kariery. Jednym z nich jest artysta ukrywający się pod szyldem Cut Worms. Odkryłem go za sprawą składanki dołączonej do pisma "Uncut", która wytypowała piętnaście najlepszych utworów minionego roku. Znaleźli się tam Blur, Public Image Limited, ale też i spore grono zupełnie nieznanych mi twórców. Jednym z nich był Amerykanin Max Clarke, którego projekt Cut Worms przywrócił blask muzyce lat siedemdziesiątych. Porusza te same struny emocji co choćby The Carpenters czy Sixto Rodriguez. Zrobił to tak przekonująco, że nie sposób jest się tu do czegoś przyczepić. Muzyka jest uroczo staroświecka, a głos zupełnie nie zdradza faktu, że stworzono ją współcześnie. Choć nie ma w tych dźwiękach nic odkrywczego, to słucha się ich z największą przyjemnością. Żadnych innowacji nie dopatrzymy się też w najnowszej płycie Slowdive "Everything Is Alive" (2023), ale chyba nikt z nas niczego takiego nie oczekiwał. Slowdive kolejny raz czaruje nas muzyką z pogranicza jawy i snu. Stan ten trwa zaledwie nieco ponad pół godziny niemniej w żadnym stopniu nie umniejsza to piękna tej płyty. Czasem lepszy niedosyt niż przesyt. Slowdive powrócili do nas w 2017 roku i dobrze się stało bowiem utwierdzili nas tym, że są zjawiskiem absolutnie wyjątkowym, które w żaden sposób nie zasługuje na to by mówić o nich w czasie przeszłym. Na koniec coś z naszego rodzimego podwórka. Debiutancki album After The Sin "Echoes" (2023) przywrócił mi nieco wiarę w naszą mroczną scenę. Można by powiedzieć, że Polacy nie gęsi i swój rock gotycki mają. Na szczęście nie ten przaśny jaki dominował w latach dziewięćdziesiątych lecz taki który szuka swych muzycznych pobratymców wśród grup postpunkowych i zimnofalowych. Na szczęście w ich muzyce brak jest ewidentnych klisz muzycznych więc nikt nie postawi im zarzutu, że brzmią jak (i tu wstawcie sobie dowolną nazwę zespołu). To co mnie cieszy to fakt, że zespół pochodzi z Poznania, który dotychczas nie generował tego typu dźwięków. Dobrze, że w końcu nastąpiło przełamanie. Płytę "Echoes" wydało Bat-Cave Productions, które to specjalizuje się w tego typu muzyce więc wszystkich zainteresowanych odsyłam pod ten właśnie adres. Na tym zakończę niniejszy wpis choć mam świadomość, że winien jestem wam jeszcze słowo o takich grupach jak choćby Hidden By Ivy, którzy w minionym roku również wydali swój nowy album. Niestety jeszcze nie miałem sposobności by go posłuchać z wyjątkiem jednego fragmentu jaki wczoraj usłyszałem w Radiu 357.  Brzmiał niezwykle interesująco i intrygująco więc pewnie kwestią czasu jest to kiedy wpadnie w moje ręce. Tymczasem wracam odrabiać swoje zaległe lekcje te z bliższej jak i dalszej przeszłości.


Jakub Karczyński

 

PS Właśnie przed momentem udało mi się wygrać najnowszy album Hidden By Ivy w Radiu 357 z czego się ogromnie cieszę. Będzie to doskonały prezent na moje zbliżające się urodziny. Pięknie dziękuję i zapewniam, że trafił on w odpowiednie ręce.