05 grudnia 2024

ZAWĘŻONE POLE WIDZENIA


Spora, jeśli nie większość mojej płytoteki, opiera się na zespołach brytyjskich. Nie ma się co dziwić, bo to ta nacja, zdominowała nie tylko sferę językową, ale i muzyczną. Nie inaczej było ze scena post punkową, na której to ton dyktowali Brytyjczycy. Reszta świata podpatrywała i ewentualnie tworzyła z tego jakieś swoje wariacje. Nigdy jednak żaden naród, nie był w stanie skupić na sobie uwagi w takim stopniu, jak zrobili to wyspiarze. Możemy więc tylko żałować, że tak niewiele wiemy o tym co działo się choćby we Francji, krajach Beneluxu czy poza Europą. Biję się w piersi, że i "Czarne słońca" tak rzadko prezentują wykonawców spoza brytyjskiego kręgu. Pisałem swego czasu o artystach wywodzących się z krajów Beneluxu, ale z kolei Francja pozostała niemalże nietknięta. Wyjątkiem była grupa Jad Wio, Little Nemo oraz Soror Dolorosa, ale to zaledwie czubek góry, który udało mi się odsłonić. Liczę na to, że wraz z kolejnymi latami, sekcja francuska zwiększy swą liczebność. Póki co, powróciłem do albumu "Sounds In The Attic" (1989), który pomimo upływu tylu lat, wciąż zachwyca. Pisałem niedawno też o Dog Detachment z RPA, który to zrobił ma mnie spore wrażenie i jak do tej pory, jest jedynym reprezentantem tamtych stron. Dziewiczym lądem jest też Turcja, z której to kojarzę zespół She Past Away, który nomen omen, zagra niedługo w Poznaniu, Warszawie oraz Krakowie. Włochy to z kolei Soviet Soviet oraz Geometric Vision, który dzień po Walentynkach, również zawita do Poznania w ramach imprezy "Shadow Dance Party". Pieczę nad tym wydarzeniem sprawuje Woodraf, czyli człowiek odpowiedzialny za powołanie do życia serwisu Bat-Cave.pl, Batcave Production jak i cyklicznej imprezy "Return To The Batcave". To właśnie tam, odkryjecie nie tylko krajowe kapele, ale i zespoły z Europy, Skandynawii czy innych zakątków globu. Jak widać, muzyka jest wszędzie, trzeba tylko nastawić uszu. Niestety, wymaga to już większego zachodu i zaangażowania. O ile muzyka brytyjska i amerykańska podsuwana jest nam niemal pod nos, to reszta świata nie ma już tak komfortowej sytuacji. Warto więc śledzić co dzieje się w małych klubach, kto do nich przyjeżdża, by nie tylko być na bieżąco z repertuarem koncertowym, ale i poszerzyć swe horyzonty. Gdy przed laty, białoruska grupa Molchat Doma rozpoczynała swą karierę, można było ją obejrzeć w rodzimych klubach za niewielkie pieniądze i bez konieczności rozpychania się łokciami w tłumie. Dziś sytuacja wygląda już zgoła odmiennie. Coraz droższe bilety, płyty na stoiskach też nabierają wartości, a pod sceną coraz więcej ludzi. Dobrze więc wyławiać takie perełki z lokalnych scen, a nie czekać tylko na to, co nam podrzucą wielkie koncerny. Czas też zrzucić klapki z oczu i skierować wzrok także w inne rejony świata. Uruchommy szyję i dajmy sobie szansę, rozejrzeć się dookoła. Gwarantuje, że pięknych, muzycznych widoków, z pewnością nam nie zabraknie. 


Jakub Karczyński


PS Wsparcie kawowe muzycznego szlaku pod adresem: https://buycoffee.to/czarne-slonca

28 listopada 2024

MUZYCZNE TROPY TOMKA B.


Dzień 26 listopada minęła kolejna rocznica urodzin Tomka Beksińskiego. Nie przywiązywał on co prawda do nich szczególnej uwagi, lecz w tym roku na torcie pojawiłyby się dwie szóstki. Znając nieco przewrotną naturę Tomka, to pewnie nie odmówiłby sobie przyjemności dołożenia do tej liczby jeszcze jednej szóstki. Pamiętam jak ubolewał, że jego karta członkowska towarzystwa wampirycznego, miała bodajże numer 656, a nie 666. Mieć kartę z takim numerem to byłoby dopiero coś. Tomek chyba nawet pisał do tego towarzystwa w tym temacie, ale nie pamiętam już, co mu odpisali. 

Tomka nie ma już z nami od dwudziestu czterech lat, a pamięć wciąż o nim żywa. Przestrzeń po nim jednak nie zabliźniona. Ile to już lat zapełniamy tę pustkę, a ona wciąż tak samo wielka. Tej straty nie da się niczym zastąpić. Nikomu jak do tej pory nie udało się wejść w buty Tomka by kontynuować ten marsz. Chętnych zapewne nie brakowało, lecz poprzeczka zawieszona zbyt wysoko. 

Z głośników wybrzmiewa właśnie wspaniała płyta "Sounds In The Attic" (1989) grupy Little Nemo. Ten francuski zespół, poznałem rzecz jasna, za sprawą starej audycji Tomka. Zachwycał się w niej kilkoma nagraniami z tejże płyty, które i mnie skradły serce. Szybko postarałem się zdobyć je w formie CD, bo przecież to kod mojego DNA. Od tygodnia znów zgłębiam jej uroki, a przy okazji, szykuję się do zakupu dwóch innych wydawnictw, z których jedno odkrył dla mnie niedawno Marek Niedźwiecki, a drugie znów należy zapisać na konto Tomka. Póki co, nie zdradzam szczegółów, ale z pewnością pochwalę się nimi, jak już je zdobędę. Lubię takie odkrycia, które trafiają człowieka, niczym grom z jasnego nieba. To właśnie one spędzają mi później sen z powiek i dręczą samą świadomością swego istnienia. Z drugiej strony, są też największymi ozdobami mojej kolekcji, do których to powracam z ogromną przyjemnością. Ileż to takich płyt, zawdzięczam audycjom Tomka Beksińskiego, tego już niestety nie zliczę, ale pokaźna część moich zbiorów, nosi jego ślad. Cieszy mnie, że muzyka ta, wciąż rezonuje tak w ludziach, jak i w radiowym eterze (audycje Mateusza Tomaszuka). Z przyjemnością odnotowuje fakt, że coraz młodsze pokolenia sięgają po te płyty i odkrywają je dla siebie. Jak widać, muzyczna spuścizna Tomka ma się całkiem nieźle, szkoda tylko, że nie ma kto nam o niej tak pięknie opowiadać.


Jakub Karczyński


PS Kawiarnia wspierająca "Czarne słońca", czynna pod adresem: https://buycoffee.to/czarne-slonca

22 listopada 2024

SIOSTRY, DZIEWICE I MISJONARZE


Zaokienna szarość nieba może nie jest zbyt malowniczym widokiem, za to przy takiej pogodzie, świetnie słucha się płyt podszytych melancholią. Te jesienne dźwięki wchodzą wtedy w człowieka jak nóż w masło. Odgrzebałem w związku z tym kilka staroci, nie zapominając jednocześnie też i o nowych wydawnictwach. W ostatnich dniach wyjąłem ze skrzynki najświeższe dzieło byłego lidera Virgin Prunes. Gavin Friday wydał swój ostatni album trzynaście lat temu, więc fani nie mieli łatwego życia. Podobnie jak w przypadku The Cure, okres posuchy był wyjątkowo długi. Na szczęście, mamy to już za sobą. W końcu możemy rozkoszować się nowymi dźwiękami, a przy okazji odkurzyć kilka starszych tytułów z jego katalogu. Polecam szczególnie płytę "Shag Tabacco" (1995), która to jest chyba najbliższa memu sercu. Poza muzyką Gavina nastawiłem sobie mój najnowszy nabytek z giełdy płytowej, którą to jest A Tribute To: The Sisters Of Mercy. First And Last And Forever. Jakoś tak życzliwiej zacząłem spoglądać na tego typu płyty, choć wiadomo, że większość wykonań nie umywa się do oryginałów. Niemniej, czasem znajdzie się tam jakaś perełka, która wlewa w człowieka nową wiarę. Pamiętacie pewnie, że niedawno entuzjastycznie rozpisywałem o hołdzie dla Virgin Prunes, więc idąc za ciosem, postanowiłem zakupić w ciemno także i ten album. W swoich zbiorach mam już Tribute dla The Mission, więc logicznym jego dopełnieniem było zdobycie także hołdu dla The Sisters Of Mercy. Choć płyty wyglądają dość bliźniaczo, to wydane zostały przez różne wytwórnie. Za The Mission odpowiadała Equinoxe Records, a Siostry Miłosierdzia ukazały się pod egidą Cleopatra Records. W kolejce do odtwarzacza czekają jeszcze solowe płyty dwóch muzyków, z których jeden wspierał Nicka Cave'a w The Birthday Party, a drugi był frontmanem The Only Ones. Niestety oba albumy wydano w parszywych ecopackach. Coraz trudniej trafić na płytę wydaną w standardowym, plastikowym pudełku, co jest dla mnie niezwykle frustrujące. Dla uspokojenia emocji, jak i ogrzania, polecam łyk herbaty lawendowej. Przynosi mi ona miłe wspomnienie ubiegłorocznych wakacji, gdzie pośród lawendowych pół, mogliśmy w ciszy i spokoju, czytać książki, słuchać muzyki, jak i uskuteczniać najzwyklejsze lenistwo. Dobrze jest tak raz na jakiś czas, oderwać się od codzienności i pojechać gdzieś na wakacje, gdzie niczego nie musisz. Bez presji zwiedzania, bez map i przewodników. Tylko cisza, ty i czas.

Jakub Karczyński


PS Właśnie na rynek trafiło kolejne wznowienie "Demona ruchu" Stefana Grabińskiego, czyli naszego rodzimego mistrza grozy. Jest ono bardzo efektownie wydane, więc tym bardziej warto się nim zainteresować, nawet jeśli macie na swoich półkach także te poprzednie edycje. Ilustracje może nie do końca trafiają w moją estetykę, ale i tak musiałem je mieć.

PS2 Od dziś możecie wspierać moją pisaninę postawieniem tak zwanej wirtualnej kawki: https://buycoffee.to/czarne-slonca Dzięki temu zmobilizujecie mnie do jeszcze cięższej pracy, do przesłuchiwania i wyszukiwania kolejnych płyt oraz dzielenia się z Wami moimi wrażeniami. Jeśli wsparcie na to pozwoli, to ufunduję najbardziej hojnym darczyńcom, po egzemplarzu pewnej książki, nad którą aktualnie pracuję. Na razie nic więcej nie zdradzę, ale wierzę w to, że będzie to fajny prezent dla czytelników "Czarnych słońc". 

Każde wsparcie mile widziane. Z góry dziękuję.

15 listopada 2024

THE CURE - SONGS OF A LOST WORLD (2024)


Premiera najnowszej płyty grupy The Cure została zaplanowana na pierwszego listopada, czyli dzień, w którym to tłumnie przybywamy na groby naszych bliskich. Powracamy pamięcią do wspólnych chwil, miejsc czy wydarzeń, które to miały dla nas istotne znaczenie. Ożywiamy niejako w ten sposób naszych bliskich, dając im na ten moment przestrzeń pośród naszych myśli. Podobnie było z grupą The Cure, która choć nie zawiesiła gitar na kołku, to nie rozpieszczała ostatnimi czasy fanów nową muzyką. Można więc powiedzieć, że pod względem twórczym była martwa. Lata mijały, a nadzieja na zmianę tego stanu rzeczy dopalała się we mnie niczym cmentarny znicz. Choć co jakiś czas zespół wzniecał w nas nadzieję na powrót, to dość szybko ją traciliśmy, bo przecież sami wiecie jak to z obietnicami Roberta bywa. Najmocniej uwierzyłem w sprawczość jego słów, gdy zorganizowano światową trasę koncertową, mającą promować nową płytę. Pojechałem nawet do Łodzi by uczestniczyć w tym wydarzeniu. Wracałem stamtąd przekonany, że oto za chwilę otrzymamy ten mityczny album. Niestety, na spełnienie naszych marzeń, musieliśmy poczekać jeszcze kolejne dwa lata.

Zanim jednak zagłębimy się w jego zawartość, chciałbym skupić się na obawach jakie mi towarzyszyły. Wbrew pozorom nie wątpiłem w kompozytorskie zdolności Roberta, bo zaprezentowane na trasie utwory, robiły wielkie wrażenie. Bałem się jednak, że pomimo najlepszej jakości materiału, znów zawalą sprawę brzmienia, jak miało to miejsce przy płycie "4:13 Dream" (2008). Na szczęście tym razem stanęli na wysokości zadania, choć pewnie i tak znajdą się malkontenci, którzy zrobiliby to lepiej. Jasne, że można by postawić na jeszcze większą selektywność i głębię brzmienia, ale jak to mówią, jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. 

"Songs Of A Lost World" promowany był dwoma singlami. Na pierwszy ogień poszło monumentalne Alone, które doskonale wprowadzało w zawartość płyty. Tak doskonałego singla The Cure nie miało od czasów płyty "Disintegration" (1989). Choć można było próbować szukać podobieństw między tymi albumami, to jednak uważam, że "Songs Of A Lost World" stanowi zupełnie odrębny byt. Niby złożony z tych samych elementów, ale jakże inne w wyrazie. W odróżnieniu od "Disintegration", nowy album jest dużo bardziej szorstki, tak jak oprawa graficzna, która to została do niego stworzona. Próżno szukać tu ciepłych brzmień, którymi dałoby się otulić jak kocem. Kontakt z albumem przypomina bardziej wkroczenie w chłodną czerń kosmosu, w poczucie osamotnienia i pustkę. Emocjonalna warstwa liryczna też nie pozostaje tu bez znaczenia, bowiem to ona nadaje głębi tym dźwiękom. Trudno o lepsze nagranie wprowadzające. Po tak majestatycznej i długiej kompozycji, zespół w kolejnym kroku postawił na A Fragile Thing, będący bardziej przyjazny radiu, bazującemu na krótkich i zwięzłych utworach. Pamiętam go z koncertu w Łodzi, gdzie kompletnie mi się nie podobał i po cichu liczyłem, że nie znajdzie on miejsca na płycie. Zespół zadecydował jednak inaczej i bardzo dobrze się stało, bo po obróbce studyjnej nabrał on blasku. Nic dziwnego, że oba te utwory, świetnie poradziły sobie na listach przebojów radia 357 oraz radiowej Trójki. W dwudziestym siódmym notowaniu LP3, na podium zameldowały się, aż trzy nagrania grupy The Cure. Poza dwoma singlami, dołączył do nich także utwór All I Ever Am. Jak widać głód nowej muzyki The Cure był w narodzie ogromny. Świat odczuwał to chyba podobnie, skoro "Songs Of A Lost World", sprzedało się lepiej niż wszystkie obecnie najlepsze albumy razem wzięte. Tydzień po premierze, osiągnął on poziom prawie 41 tysięcy sprzedanych egzemplarzy, co dobitnie pokazuje, że zespół The Cure wciąż ma potężne grono fanów. 

Album "Songs Of A Lost World" to niezwykle przejmujące i bardzo osobiste dzieło Roberta Smitha. To z pewnością najlepsza płyta jaką zespół nagrał w XXI wieku, do której to będziemy powracać z taką samą atencją za rok jak i za dwadzieścia lat. Można by rzec, że to rzadki przypadek, gdy w chwili wydania wiadomo już, że mamy do czynienia z dziełem niemalże pomnikowym. Posłużę się tutaj określeniem jakiego użył redaktor Piotr Stelmach, mówiąc o takich utworach jak Alone czy Endsong, że to nie są piosenki lecz pieśni. Trudno o lepszą definicję tych kompozycji. Tworzą one wspaniałą klamrę, trzymającą w ryzach pozostałe dźwięki zawarte na płycie. Smith wspiął się tu na wyżyny swych umiejętności twórczych, dając tym samym odpór wszystkim tym, którzy powątpiewali już w jego talent. Jak widać, nawet u kresu drogi, można tworzyć niezwykłe i poruszające dzieła. Wiek to tylko liczba. Warto również zauważyć, że głos Roberta brzmi niezwykle witalnie oraz tak jakby się go czas nie imał. Myślę, że jego upływ obejdzie się równie łagodnie także z albumem "Songs Of A Lost World", bowiem ząb czasu, nie za bardzo ma tu co nadgryzać. Emocjonalne utwory zawsze będą w cenie, a tych przecież tu nie brakuje. Weźmy choćby taki I Can Never Say Goodbye, w którym to Robert śpiewa o niespodziewanej stracie jaką była śmierć jego starszego brata Richarda. To właśnie on, wprowadził Roberta w świat muzyki i niejako wskazał mu ścieżkę, którą ten podążył w późniejszych latach. Co ciekawe, Richard był przez pewien czas związany ze stolicą małopolski, więc nic dziwnego, że premierowe wykonanie tego utworu, miało miejsce właśnie w Krakowie. Temat straty najbliższych jest wyjątkowo bliski liderowi The Cure, bowiem poza bratem, musiał też pożegnać oboje rodziców. Doświadczenia te wywarły olbrzymi wpływ na charakter tego albumu, a także niezwykle uwiarygodniły teksty jakie wypływały z ust Roberta. To nie abstrakcja, lecz rzeczy, które dotknęły go bezpośrednio. Emocje z tym związane, widoczne były na koncertach, gdzie niejednokrotnie Smith'owi łza kręciła się w oku. I takich emocji może doświadczyć tu także słuchacz, bo przecież każdemu z nas, prędzej czy później, przyjdzie zmierzyć się ze śmiercią bliskich. Jednak nie tylko śmiercią, przemijaniem i pustką ten album stoi, choć to tematy dominujące. Warto spojrzeć też na niego jako na dzieło finalizujące karierę zespołu i podsumowujące drogę jaką przebyła grupa. Zaczynali od prostych piosenek, podszytych punkiem, by dotrzeć do obszarów, gdzie alternatywna wkracza na wyższy poziom. Rozmach, artyzm i finezja rozkwita na tej płycie wyjątkowo bujnie. Smith co prawda odgraża się, że ma materiał, na dwa kolejne albumy, lecz nawet gdyby okazało się to zwykłą blagą, to myślę, że nikt nie pogniewałby się, gdyby "Songs Of A Lost World" było ostatnim rozdziałem tej księgi.

Czy warto było tyle czekać? Myślę, że dla każdego fana The Cure odpowiedź jest jednoznaczna. Czyż nie takiego albumu wypatrywaliśmy? Oto i on. Mroczny, melancholijny, ale i urzekająco piękny. Bez wdzięczenia się do słuchaczy melodyjnymi singlami. "Songs Of A Lost World" spłacił tym samym dług, jaki zespół zaciągnął u fanów. Wynagrodził cierpliwość, wierność i oddanie. The Cure to grupa, która nic już nikomu nie musi udowadniać, niemniej dobrze się stało, że przypieczętowali swój status, tak doskonałym materiałem. Album ten, miał jednak przybrać nieco inny kształt, ale wiedzą o tym tylko ci, którzy zbierają płyty. W książeczce wydrukowano tekst utworu Bodiam Sky, który ostatecznie nie znalazł się na krążku. Początkowo zespół planował zawrzeć na albumie trzynaście kompozycji jednak ostatecznie zredukowano tę liczbę do ośmiu nagrań. Wpływ na to miały sugestie kogoś z otoczenia zespołu, kto powiedział Robertowi, że słuchacze mogą nie przetrwać kontaktu z takim natężeniem mroku. Reszta muzyki powędrowała zatem na półkę i być może poznamy ją w kolejnych latach. Jak widać, historia The Cure może mieć jeszcze piękne postscriptum. 


Jakub Karczyński


29 października 2024

POWRÓT GANGU


Wziąłem się za nadrabianie zaległości bowiem mam na swojej półce albumy, które od lat domagają się uwagi. Jednym z nich była płyta "Content" (2011) nagrana przez Gang Of Four. To kolejna próba zmierzenia się z tym wydawnictwem. Przed laty jakoś mi nie podeszła więc powędrowała w świat. Po latach powróciła i dziś wydaje mi się dużo lepsza niż wtedy. Być może to ja się zmieniłem, dojrzałem do tych dźwięków by móc się w nich w końcu rozsmakować. Tak to już czasem bywa, że to nie zespół nagrywa słabą płytę, tylko to my nie dorośliśmy lub nie dostroiliśmy się do tych fal. Musi minąć nieco czasu nim znów zawiniemy do tego portu. Cieszę się na ten powrót bowiem odkryłem tu dużo pięknych nut oraz brzmień, które w końcu przemówiły do mojego ucha. Dostrzegam też jego spuściznę słuchając takich formacji jak choćby The Futureheads. Jeśli uważnie prześledzicie książeczkę dołączoną do ich debiutanckiej płyty, to spostrzeżecie, że za produkcję kilku utworów odpowiedzialny był Andy Gill, gitarzysta Gang Of Four. Muzyczna sztafeta pokoleń wymieniła tym sposobem pałeczkę. Kolejna generacja miała więc okazję posmakować patentów odkrytych przez ich starszych kolegów, tyle że zaprezentowanych przez ich rówieśników. Być może sprawi to, że co uważniejsi słuchacze dotrą po nitce do kłębka. Ileż to razy ja przemierzałem taki szlak, natykając się najpierw na epigonów, a dopiero po czasie trafiając na mistrzów. I kiedy człowiek myśli sobie, że ten nowy zespół jest mega oryginalny, to nagle okazuje się, że oni jedynie przetworzyli patenty, odkryte kilka dekad wcześniej. Właśnie dlatego warto znać historię muzyki by wyłapywać takie niuanse, a przy okazji nie zbłaźnić się w towarzystwie.


Jakub Karczyński


PS Poza zaległościami ze sfery audio, mam też kilka rzeczy do obejrzenia jak choćby dokument o Factory Records. Niestety materiał ten nie doczekał się polskiego tłumaczenia więc pozostaje skorzystać z własnych umiejętności rozszyfrowywania mowy Szekspira.

19 października 2024

KOLEKCJONERSKIE DNA


Październik już na półmetku, a tu wciąż za oknem piękne słońce. Nic tylko cieszyć się jesienią. I tak też robię, nabywając kolejne płyty, którymi to nastrajam się w sposób jak najbardziej pozytywny pomimo tego, że muzyka na nich zawarta do najweselszych nie należy. Ot, taki paradoks. Odebrałem właśnie przesyłkę z Serpent.pl, wewnątrz której skrywało się najnowsze wydawnictwo grupy The Wolfgang Press. Zamówiłem sobie rzec jasna płytę CD bo jak wiecie to właśnie ten nośnik jest dla mnie ideałem. Nie winyl, nie kaseta, a właśnie srebrny dysk. Cieszy mnie w związku z tym, że jego sprzedaż znów zaczyna rosnąć. Oby ten trend się utrzymał. Kto wie, może wrócimy jeszcze do czasów ekscytacji nośnikami. Kolekcjonerstwo być może znów stanie się sposobem na życie i pasją, która odciągnie nieco ludzi od smartfonów. Pięknie by było gdyby w szkołach na przerwie między lekcjami, dzieciaki ekscytowały się zdobyciem jakiejś rzadkiej płyty, a oczy rówieśników płonęłyby z zazdrości. Brzmi jak marzenie ściętej głowy, ale skoro udało ożywić się modę na winyle to może i z kompaktami też się uda. Ja swoje piękne chwile z nośnikami mam już zakodowane w DNA i trwam w tej miłości pomimo burz i sztormów. Nigdy się ich nie wyrzekłem bo przecież dostarczyły mi tylu pięknych chwil i emocji, o których wciąż pamiętam pomimo upływu lat. Owszem, wkurza mnie jak słyszę pytanie: "A kto jeszcze kupuje dziś płyty CD skoro wszystko jest na Spotyfy?" Pozwólcie sobie więc powiedzieć, że nie wszystko. Nawet jeśli znajdziesz danego wykonawcę to nie jest powiedziane, że będziesz miał dostęp do pełnej dyskografii. W domowej płytotece też rzec jasna możesz nie mieć jakiegoś albumu, ale jak już go kupisz to on jest i możesz sobie do niego wracać niezliczoną ilość razy. Nikt ci go nie wykasuje, nie zastąpi nowszą wersją bez pytania cię o zdanie, a tym bardziej nie będzie upominał się co miesiąc o zapłatę. I w tym właśnie tkwi siła płyt. Jak najdzie mnie ochota to wyciągnę ją sobie z regału i posłucham, bez zdawania się na łaskę platform streamingowych. Ktoś powie, że wygodniej jest sobie kliknąć niż nastawić płytę, ale czy w życiu chodzi tylko o wygodę? Gdyby tak było to nikt dziś nie kupowałby płyt winylowych. Nie chce już mi się tłumaczyć ludziom czemu wciąż słucham muzyki z płyt bo przecież to i tak do niczego nie prowadzi. Jeśli nie połknąłeś tego bakcyla za dzieciaka to już raczej nie załapiesz w czym rzecz. Zostawmy już więc to. Nich każdy żyje w takim świecie w jakim jest mu dobrze.


Jakub Karczyński     

15 października 2024

GŁĘBOKI POKŁON


Muzyczne hołdy składane zasłużonym twórcom to zjawisko dość powszechne. Ciężko stwierdzić kto wpadł na to po raz pierwszy, ale idea okazała się na tyle atrakcyjna, że chwyciła i trwa po dziś dzień. Przez moje ręce przewinęło się nieco tego typu wydawnictw. Jedne robiły na mnie większe, inne mniejsze wrażenie. Te pierwsze zostawały na moich półkach, te drugie wędrowały w świat. Po latach okazało się, że niekiedy żałowałem swoich decyzji jak w przypadku Tribute To The Cure "Prayers For Disintegration" (2001).  Na szczęście wpadłem na jej trop więc być może wkrótce znów zawita w moje progi. Niniejszy tekst nie wziął się jednak z niczego. Zainspirowała go płyta, jaką niedawno zakupiłem, a która to poświęcona była grupie Virgin Prunes. Przyznam szczerze, że zaskoczył mnie ten hołd bowiem Virgin Prunes nie zrobili jakiejś zawrotnej kariery, ale jak widać byli niezwykle wpływowi i inspirujący dla innych grup. Płyta "Anyone Can Be A Virgin Prunes" (1998), będąca hołdem dla tego irlandzkiego zespołu, stworzona została przez zespoły, które chyba nie tylko dla mnie są kompletnie anonimowe. Próżno tu szukać jakiś znajomych nazw lecz nie znaczy to, że nie warto nastawić uszu. Album ten wydany został przez Radio Luxor w 1998 roku. Słucham go ostatnio na okrągło i nie mogę się nadziwić, że natknąłem się na niego dopiero teraz. Jeśli chcielibyście wejść w jego posiadanie to nie musicie wydawać milionów złotych monet. Za swój egzemplarz zapłaciłem mniej niż czterdzieści złotych. Dla fanów Virgin Prunes to rzecz obowiązkowa, a dla całej reszty to przynajmniej przystanek na żądanie. Nie będzie chyba świętokradztwem jeśli odwołam się do takich kamieni milowych jak "Lonely Is An Eyesore" (1987). Nie był to co prawda tribute dla żadnego zespołu lecz raczej folder reklamowy wytwórni 4AD, co nie zmienia faktu, że po dziś dzień płyta ta jest ceniona przez fanów. "Anyone Can Be A Virgin Prunes" również zasługuje na to by obsypać ją złotem. Mnie skradła serce, mam nadzieję, że wasze też nie pozostaną obojętne. To z pewnością jedno z moich ważniejszych tegorocznych wykopalisk, które nie tylko raduje serce, ale i dopinguje do kolejnych poszukiwań. Coś czuję, że ten album szybko kurzem nie zajdzie. I o to chodzi.


Jakub Karczyński