29 października 2018

MADE IN POLAND - KULT (2018)

Gdy w 2017 roku Kult wydawał swoje koncertówki zatytułowane „Made In Poland”, nikt nawet nie przypuszczał, że rok później o swym istnieniu przypomni nam Made In Poland.  Żeby było śmieszniej, nowy album opieczętowali nazwą „Kult”. Można się uśmiechnąć pod nosem, ale gdy tylko nastawimy płytę w odtwarzaczu, zrozumiemy, że tak właściwie nie ma się z czego śmiać. Zimnofalowa estetyka jakiej hołduje Made In Poland nie dopuszcza nawet do świadomości czegoś takiego jak śmiech. No chyba, że jest to śmiech przez łzy. Tematyka tekstów jak przystało na cold wave jest odpowiednio ponura i przygnębiająca. Wynika to nie tylko z wymogów stylistycznych owego nurtu, ale i z faktu, że tematy, które zdawałoby się są już dalekim echem naszej przeszłości (totalitaryzm, zniewolenie jednostki, nacjonalizm), dziś znów zaczynają przybierać na sile i aktualności. Dzięki temu Made In Poland powraca do nas jako żywy twór z krwi i kości, a nie archaiczna skamielina, którą ktoś postanowił wydobyć z zatęchłego kufra. I choć dzisiejszy skład grupy dość znacznie odbiega od tego jaki znaliśmy z lat osiemdziesiątych (z oryginalnego składu pozostał Piotr Pawłowski i Artur Hajdasz), to daleki jestem od twierdzenia, że to z czym mamy do czynienia obecnie, to grupa Shipyard (bo to jej członkowie załatali luki personalne) odgrywająca numery Made In Poland. Co prawda może tak to wyglądać bowiem materiał jaki zaprezentowali na płycie "Kult", to rzeczy znane już z przeszłości* (co prawda pierwszy raz w wersji studyjnej), ale wierzę w to, że za jakiś czas otrzymamy w pełni premierowy materiał, który zachwyci nas tak samo jak rzeczy sprzed lat. To co najbardziej zdumiewa to fakt, że owa muzyka wciąż ma siłę i moc. Niedowiarkom polecam wysłuchać takich utworów jak Ku świetlanej, Papier z pieczątką oraz Oto wasz program. To wciąż szarpie duszę jak mało co w tym kraju. Jedyne czego można żałować to tego, że zabrakło tu miejsca dla nowych kompozycji bowiem chciałbym się przekonać co teraz zaprząta głowy muzyków. Dopełnieniem obrazu płyty są obcojęzyczne wersje, które jednak nie są w stanie zniwelować drobnego uczucia niedosytu. Jakby tego było mało, materiał na winylu pozbawiony został rodzimych wersji językowych, co osobiście uważam za niezbyt fortunne posunięcie. Album stracił w ten sposób na komunikatywności, co w przypadku takiej muzyki ma niebagatelne znaczenie. Made In Poland od zawsze najlepiej brzmiał po polsku. Nie ma co jednak kręcić nosem. Cieszmy się tym co mamy (a otrzymaliśmy naprawdę udaną płytę), bo kto wie ile lat przyjdzie nam czekać na kolejny album. Zanurzmy się więc w tej zimnej fali i dajmy się jej ponieść do miejsc gdzie w modzie jest tylko jeden kolor – szary. 

Jakub Karczyński

* Wersje koncertowe znajdują się na wydawnictwie "Martwy kabaret" z roku 2008.
 

21 października 2018

THE DANSE SOCIETY - SEDUCTION (1982)

Nazwa The Danse Society zaistniała dla mnie wraz z audycją Ireneusza Białka "Romantycy muzyki rockowej" poświęconej jak nie trudno się domyślić postaci Tomka Beksińskiego. Wśród wielu nazwy zespołów, które to wypromował nasz bohater pojawiła się również i ta. Wtedy nic mi ona nie mówiła, ale zapamiętałem ją by w stosownym czasie zapoznać się z ich twórczością. Pierwszym albumem jaki trafił do mych rąk był album "Heaven Is Waiting" (1983), który w mojej ocenie stanowi szczytowe osiągnięcie zespołu. Dziś jednak chciałbym wrócić do ich debiutanckiego wydawnictwa z roku 1982. Zespół zawiązał się w angielskim Barnsley, leżącym w południowej części Yorkshire. Miasto co prawda nie może pochwalić się zbyt wieloma grupami z kręgu moich zainteresowań, co nie znaczy, że nie wydało znaczących zespołów jak choćby Saxon. Wróćmy jednak do The Danse Society.

"Seduction" to debiutancki album grupy, który bardziej przypomina EP-kę, stąd też miłośnicy winyli zakupując to wydawnictwo w tymże formacie otrzymają tylko siedem kompozycji. Gdy porówna się je z tym co zawiera album w edycji kompaktowej to można aż przetrzeć oczy ze zdumienia. Wydawcy bowiem postanowili wzbogacić ten materiał także o wcześniej wydane single, dzięki czemu album zyskał na objętości. Więcej nie zawsze znaczy lepiej choć patrząc z kronikarskiego punktu widzenia mamy tu dość dobrze zilustrowane początki kariery The Danse Society. Zanim jednak zdecydowali się przyjąć tę nazwę działali przez kilka lat jako The Danse Crazy nie odnosząc jednakże większych sukcesów. Także późniejsze lata kariery trudno uznać za udane bowiem grupie nie udało się zainteresować swą muzyką szerszego grona odbiorców przez co po wydaniu albumu "Heaven Is Waiting" wytwórnia Arista zrezygnowała z dalszej współpracy. Nim to jednak nastąpiło zespół z mozołem wypracowywał swoje pierwsze utwory, w których to można odnaleźć echa muzyki Joy Division. The Danse Society nie byli jednak żadnymi nędznymi naśladowcami bezmyślnie odtwarzającymi patenty swych starszych kolegów. Surowość post punku barwnie rozświetlali dźwiękami syntezatorów dzięki czemu ich muzyka zyskiwała na wielobarwności. Do pełni szczęścia w przypadku albumu "Seduction" zabrakło nośnych melodii i zapamiętywalnych fraz więc nie ma co się dziwić obojętności słuchaczy. Tak na dobrą sprawę żadna z zawartych tu kompozycji nie zwraca na siebie większej uwagi. Brakuje tak zwanych lokomotyw, które byłyby w stanie pociągnąć ten muzyczny skład. Nie znaczy to, że album ten nie ma słuchaczowi nic do zaproponowania. Trzeba jednak uzbroić się w cierpliwość i zagłębić w ten mroczny, ale i fascynujący świat dźwięków. Sporo w tej muzyce niepokoju i dusznej atmosfery, która mam wrażenie dominuje nad wszystkim innym. Nawet melodie zeszły na dalszy plan przez co materiał ten stał się nieco mniej przyswajalny. Gdyby przyszło mi typować single z tego wydawnictwa byłbym w nie lada kłopocie. Trudno wyróżnić coś z tej jednolitej masy bowiem zawarte tu kompozycje są jak dobrze przystrzyżony żywopłot. Nic nie odstaje ani w górę, ani na boki. To co jednak jest zaletą w przypadku żywopłotu niekoniecznie jest nią w odniesieniu do muzyki. Postawiony jednak pod ścianą wskazałbym na Clock i We're So Happy jako na fragmenty, które jakoś tam zaczepiły mi się w pamięci. Nie przykładałbym jednak do nich szablonu idealnego singla bowiem utwory te z pewnością by się w niego nie wpasowały. Nie mają i nie miały one w sobie takiego potencjału, aby wedrzeć się na alternatywne listy przebojów ani tym bardziej zapętlić się komuś w głowie. Jeśli jednak nie szukacie w muzyce prostych rozwiązań, lubicie odkrywać ją krok po kroku to "Seduction" jest właśnie dla was. Znajdziecie tu dużo interesujących dźwięków prowadzących wprost na spotkanie z nieznanym. I choć gdzieniegdzie pobrzmiewają skojarzenia z Joy Division, Magazine czy Television to są to zaledwie niewielkie fragmenty, których możemy się uchwycić niczym koła ratunkowego. Reszta to skok na głęboką wodę więc albo szybko nauczymy się pływać w tej muzycznej toni albo pójdziemy na dno jak kamień. Bez szans na wynurzenie. 

"Seduction" jako album jest więc dziś bardziej kronikarskim zapisem tamtych czasów niż płytą, do której chciałoby się wracać. Może intrygować, ale raczej nie rozpali niczyjej wyobraźni. Warto jednak po nią sięgnąć, choćby po to by przekonać się jak wielki potencjał drzemał w tej grupie. Na tle wielu popularniejszych zespołów z epoki lat osiemdziesiątych, muzyka The Danse Society jawiła się wyjątkowo interesująco. I choć nigdy nie przebili się do pierwszej ligi to w kręgach gotycko post punkowych wciąż cieszą się poważaniem. Może nie stanowią za elementarz tego typu grania, ale kilka ważnych akapitów z pewnością zapisali w tej mrocznej księdze. 
    
Jakub Karczyński

02 października 2018

DOMYKANIE TRUMNY

Przeraziłem się nie na żarty, gdy usłyszałem w Empiku, że brak już biletów na koncert Petera Murphy. To miał być przecież mój najważniejszy koncert tego roku. Szansa by nadrobić to czego nie udało się zobaczyć przed laty. Okazja by znów odwiedzić Wrocław i odświeżyć znajomość z moim bardzo dobrym kolegą jeszcze z czasów licealnych. W jednej chwili te marzenia poskładały się jak domek z kart. W ostatnim desperackim odruchu rzuciłem się szukać biletów w otchłani Internetu. Jakaż była moja radość gdy okazało się, że informacje o wyczerpaniu się puli biletów to scenariusz, który na szczęście nie do końca przystaje do rzeczywistości. Owszem w Empiku biletów już brak, ale na stronie tego samego dystrybutora można zakupić je bez większego problemu. Widać każdy sprzedawca dostał swoją pulę do rozdysponowania. Nie namyślając się zbyt długo zakupiłem bilet by nie pluć sobie w brodę za jakiś czas, że oto znów zmarnowałem szansę na zobaczenie jak Bela Lugosi wychodzi z trumny. Czekam więc na dostarczenie mi przez sprzedawcę biletu i dopiero gdy będę miał go w swoich dłoniach poczuję ulgę i spokój na duszy. Sam koncert co prawda dopiero 26 listopada, ale już dziś zacieram gorączkowo ręce. Liczę, że w owej eskapadzie będzie towarzyszył mi mój kolega Paweł bo jak wiadomo we dwójkę zawsze raźniej. On co prawda nie siedzi w tego typu klimatach muzycznych tak głęboko jak ja, ale obiecał mi swoje towarzystwo. Jeśli to czytasz Pawle nie czuj się jednak do niczego zobligowany. Jeżeli w międzyczasie zmieniłeś zdanie to jak najbardziej zrozumiem i nie będę czynił wyrzutów. Miło by jednak było pojechać na ten koncert i zapisać kolejne strony wspomnień, do których będziemy powracać po latach. Cokolwiek by się nie działo, mnie tam nie może po prostu zabraknąć. Mam nadzieję, że występ spełni me oczekiwania i tym samym sprawi, że ponownie nabiorę ochoty na odkurzenie starych płyt Bauhausu jak i twórczości solowej Petera Murphy. Oby z takim samym entuzjazmem jak miało to miejsce przed laty, gdy dopiero zagłębiałem się w tej mrocznej toni.

Jakub Karczyński