Są takie płyty, po które strach wyciągać rękę, w obawie przed ich zawartością. Są takie albumy, które zagorzali fani woleliby wymazać z pamięci lub też przy pierwszej dogodnej sytuacji spaliliby je na stosie. Czasem do tych radykalnych działań dołączyliby i ich twórcy, ale nie zawsze mają oni w sobie odpowiednio dużo samokrytycyzmu, aby dostrzec miałkość swych wytworów. Artyści wychodzą zazwyczaj z założenia, że ich albumy są dla nich jak dzieci, a o dzieciach źle się nie mówi. Może i tak, ale decydującym czynnikiem o wartości i popularności danego dzieła i tak pozostaje opinia słuchacza. W przypadku jego negatywnej weryfikacji, na nic zdadzą się zapewnienia autorów, że to ich najlepsze i najbardziej ambitne dzieło. Słuchacz swoje wie. Im większe rozczarowanie, tym większe prawdopodobieństwo naznaczenia takiego albumu stempelkiem z czarną owcą, którego niezwykle trudno się pozbyć. Mało komu chce się sięgać po takie płyty, bowiem skoro tylu ludziom nie przypadły do gustu, to pewnie nie warto tracić na nie czasu. Z tej też przyczyny, te obiegowe opinie powtarzane są przez kolejnych "słuchaczy", którzy nawet nie zadali sobie trudu by wyrobić sobie o nich swoje zdanie. Ja także czasami łapię się na tym, że ulegam tym opiniom i nie sięgam po jakąś płytę, bo przecież wylano na nią już tyle pomyj, że chyba nie warto tracić czasu na jej zgłębianie. Bywają jednak i takie sytuacje, że owe stempelki, mobilizują mnie do posłuchania pewnych rzeczy. Tak było z albumami "Blue" (1996) i "Neverland" (1995) The Mission jak również w przypadku "Phoenix" (1991), "Metamorphosis" (1992) czy "Headclouds" (1993) holenderskiego Clan Of Xymox. Pisałem już o tym przed laty w poście "Jak feniks z popiołów" oraz "The Mission vs Clan Of Xymox", więc ograniczę się tylko do ich wskazania. Sytuacja jest o tyle zrozumiała, że dotyczy to moich dwóch ulubionych zespołów, więc siłą rzeczy chciałem poznać absolutnie wszystko co wyszło spod ich palców. Niemniej warto czasem wznieść się ponad te wszystkie stempelki i sprawdzić ile prawdy tak naprawdę w nich drzemie. Przecież każdy z nas inaczej odbiera muzykę, co innego mu się podoba i ma swoje oczekiwania względem danego wykonawcy czy zespołu. Ileż to razy słyszałem zachwyty nad jedną bądź drugą płytą, a po jej wysłuchaniu okazywało się, że w ogóle mnie to nie rusza. Bywały też sytuacje odwrotne, gdzie moja fascynacja danym albumem była kompletnie niezrozumiała. Następowała wtedy gonitwa myśli, próby tłumaczenia i przeciągania przeciwnika na swoją stronę, ale przecież wiadomo, że takie działania w większości przypadków skazane są na porażkę. Każdy przecież ma swoje racje i obstaje przy swoim. Przypomina mi to sytuacje mojego bardzo dobrego znajomego, który nie lubi truskawek. Jak tylko o tym komuś napomknie, to od razu pojawia się pytanie: - Jak można nie lubić truskawek?. Na co mój znajomy zwykł odpowiadać: - A ty czego nie lubisz? I tu padały różne odpowiedzi. Na użytek tej opowieści załóżmy, że chodziło o zupę mleczną. Riposta była zawsze błyskawiczna. Jak można nie lubić zupy mlecznej? :) Tak to już w tym życiu bywa, że każdy z nas co innego lubi, ale to chyba dobrze, bo inaczej byłoby strasznie nudno. Dzięki temu mamy otwartą drogę do dyskusji i długich godzin przeciągania się raz w jedną, raz w drugą stronę. Im bardziej merytoryczna wymiana poglądów tym ciekawiej, bo umieć pięknie się różnić to też wielka sztuka.
Jakub Karczyński
PS Do zilustrowania tego wpisu wykorzystałem obraz Pedra Berruguete'a, przedstawiający próbę ognia, w której spłonęły księgi katarów, a przetrwały pisma chrześcijańskie.
PS1 Ciekawostką jest fakt, że ostatni indeks ksiąg zakazanych zawierający około 4,1 tysiąca tytułów, ukazał się w 1948 roku! W 1966 roku Kongregacja Nauki Wiary odstąpiła od niego na rzecz informacji, że dany tytuł jest niezgodny z doktryną nauki wiary katolickiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz