Dziś znów powracam do nieco przykurzonego cyklu zatytułowanego "Przesłuchanie". Dziesiąta odsłona, przynosi ze sobą dwie, dość nieoczywiste płyty. Każda z nieco innej parafii. Albumy te nie olśniewają swym blaskiem, ale mają w sobie to coś, co nie pozwala ich tak do końca zignorować. Co jakiś czas daję takim płytom kolejne szanse, bo jak wiadomo patrzeć, a widzieć to dwie różne sprawy. Myślę, że podobnie jest ze słuchaniem. Na pierwszy ogień idzie więc ...
NEW MODEL ARMY "EIGHT" (2000)
Poza "No Rest For The Wicked" (1985) to chyba najrzadziej słuchana przeze mnie płyta New Model Army. Swego czasu wydawała mi się przegadana i mało atrakcyjna pod względem muzycznym. Po kilkukrotnym przesłuchaniu, trafiła na półkę i więcej do niej nie wracałem. Bardziej cieszyła oko, niż ucho. Aż nastał taki dzień jak dziś, gdy poczułem chęć, aby ponownie jej posłuchać. Wyjąłem ją z półki by przekonać się czy w dalszym ciągu odbieram ją tak jak przed laty. Pierwszym i niestety jedynym pozytywnym aspektem był fakt, że nie czułem tego zmęczenia i przytłoczenia materiałem jak niegdyś. W ten ponury, deszczowy dzień, to akustyczne granie wpasowało się wręcz idealnie. I choć same kompozycje jakoś nie nabrały w moich uszach nowego znaczenia, to kilkukrotne wysłuchanie całej płyty i tak uważam za spory postęp. Niestety, utwory zawarte na tym albumie, nie mają w sobie tej dawnej siły i magii. Nadal nie potrafię odnaleźć tu czegoś, przy czym serce żywiej by zabiło. Wyjątkiem jest Orange Tree Roads, które na tle pozostałych kompozycji, jawi się niczym diament. Niemniej nie czarujmy się, to bardzo przyjemny utwór, ale nieco mu do wybitności brakuje. To raczej coś na zasadzie, że wśród ślepców jednooki jest królem. Niemniej i tak należą się im za niego niskie ukłony. Reszta utworów niestety wlatuje jednym uchem i wylatuje drugim. Chyba nawet sam zespół niespecjalnie lubi wracać do tego albumu, bo na koncertach nagrania te pojawiają się raczej incydentalnie. Nic dziwnego, przecież na przestrzeni lat dorobili się wielu lepszych płyt i utworów.
5/10
THE CASSANDRA COMPLEX "SEX & DEATH" (1993)
Płyta "Sex & Death" to mój
najświeższy nabytek. Niezwykle się cieszę, bo to kolejny element zapełniający
moją lukę w dyskografii tej grupy. Była to ostatnia płyta, przed siedmioletnią
ciszą wydawniczą. Dobrze się stało, że zespół postanowił nagrać jeszcze "Wetware"
(2000), bowiem gdyby "Sex & Death" miało zamykać dyskografię
grupy, miałbym pewne poczucie zawodu. Nie tak przecież powinna brzmieć ostatnia
płyta zespołu. W stosunku do poprzedzającego go albumu "The War Against
The Sleep" (1992), więcej tu industrialnych brzmień, które to nadały ton
całej płycie. To co od razu zwraca uwagę, to brzmienie, które jest zbyt
wycofane, przez co mamy wrażenie, jakbyśmy słuchali płyty przez ścianę lub
przynajmniej z sąsiedniego pomieszczenia. W jednych utworach słychać to
bardziej, w innych mniej. Szkoda, że tak się stało, bowiem w przypadku muzyki
industrialnej, odpowiednia moc i selektywność dźwięków jest nad wyraz wskazana.
Same kompozycje może i nie dorównują tym z "The War Against The
Sleep", ale nie znaczy to, że nie ma tu na czym ucha zawiesić. Mnie
najbardziej do gustu przypadł utwór, zatytułowany tak jak wspomniany przed
chwilą album. Dlaczego więc nie znalazł się on na tamtej płycie? O to już
trzeba pytać artystów. Zresztą nie pierwszy to taki przypadek. Historia muzyki,
zna ich przynajmniej kilka. Wracając jednak do zawartości albumu, to po raz
kolejny przekonałem się o tym, że panowie mają swój styl i swoje brzmienie. Nawet gdy zapuszczają się w nieco odmienne rejony, to i tak nie tracą z pola widzenia swego macierzystego portu. Jest to swoiste koło ratunkowe, dla wszystkich tych słuchaczy, którzy nie za bardzo potrafią odnaleźć się w tej industrialnej stylistyce. Na płycie mamy też sporą liczbę wtrętów słownych, zapożyczonych jak mniemam z jakiś starych filmów, programów rozrywkowych czy słuchowisk. Są
to jednakże tylko ozdobniki. To co stanowi za prawdziwą perłę tego
"hałaśliwego" i motorycznego albumu, to chwila wytchnienia jaką
otrzymujemy wraz z nagraniem Realm Of The Senseless. To właśnie za takie dźwięki
kocham ten zespół. Choćby tylko dla tego nagrania, warto nabyć ten
album. Podsumowując. Płyta "Sex & Death" to wyprawa w krainę
industrialnych dźwięków, nie wyzbytych jednak charakterystycznego brzmienia
grupy. Warto zanurzyć się w tych kompozycjach, nawet jeśli stwierdzimy, że
to nie do końca to, czego byśmy oczekiwali od zespołu. Jak to mówią, do odważnych
świat należy.
6,5/10
Jakub Karczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz