12 sierpnia 2016

SEXY SUICIDE "INTRUDER" (2016)

Mógłbym napisać, że trafiłem na tę płytę przez przypadek, bo faktycznie tak było. Niemniej im dłużej żyję na tym świecie, tym bardziej jestem skłonny podpisać się pod słowami Piotra Kaczkowskiego, że "w życiu nie ma przypadków". Mam w sobie jakieś takie dziwne przeświadczenie, że to nie ja znalazłem tę płytę, ale to ona odnalazła mnie. Jakby wysyłała w przestrzeń sygnał, który naprowadził mnie na jej ślad. Zaintrygowany okładką, postanowiłem sprawdzić cóż kryje się pod tajemniczym szyldem Sexy Suicide. Szybki rzut oka do internetu pozwolił nakreślić ramy gatunkowe w jakich porusza się grupa, a im więcej o nich czytałem tym bardziej chciałem zapoznać się z zawartością albumu. Wystarczyły mi trzy słowa lub hashtagi jak to się dziś mówi: #synthpop, #zimnafala oraz #melancholia, aby zyskać pewność, że podróż w jaką zabierze mnie zespół nie będzie czasem straconym.

Sięganie dziś po brzmienia znane z lat osiemdziesiątych, wydaje się ścieżką dość oczywistą i mało oryginalną. Aż trudno zliczyć ile to już zespołów eksploatowało tę formułę począwszy od duetu Hurts, poprzez White Lies, Kavinskyego, Perturbatora, a skończywszy na Fiszu Emade Tworzywie i ich albumie "Mamut" (2014). Efekty tego bywają różnorakie, bo przecież nie wystarczy kupić sobie sprzęt z epoki, trzeba też na nim coś sensownego zagrać. Nie każdy ma w sobie odpowiednio dużo mocy twórczej, którą to w sposób przekonujący można by przekuć w dobry album. Przypadek duetu Sexy Suicide dowidzi jednak, że są w naszym kraju jeszcze zdolni ludzie, którzy nie tylko czują klimat tamtych lat, ale także potrafią oddać jego piękno w swych nagraniach. Ich album "Intruder" (2016), stanowi trochę taka pocztówkę z lat osiemdziesiątych wrzuconą znienacka do naszej skrzynki. Jedni potraktują ją jak relikt tamtych czasów, inni z kolei mocno przycisną do serca by jeszcze raz poczuć tamte emocje i przypomnieć sobie stare, dobre czasy. Muzyka Sexy Suicide nie jest w żadnym stopniu odkrywcza, ale chyba nie o innowacyjność tu chodziło. Zresztą nie podzielam poglądu, że innowacyjność i wytyczanie nowych dróg jest wyznacznikiem dobrej muzyki. Czasem można zagrać na schematach, ale zrobić to tak, że aż ręce same składają się do oklasków. I choć album "Intruder" zapewne nie wstrząśnie rodzimym rynkiem muzycznym, ani tym bardziej listami przebojów, to i tak warto poświęcić mu nieco uwagi. Osobiście uważam go za jedno z ciekawszych odkryć tego roku. Jako miłośnik muzyki lat osiemdziesiątych, liczyłem po cichu na taki album. Nie sądziłem tylko, że tak przyjemną niespodziankę, sprawi mi nasz rodzimy zespół. To co nie do końca udało się zespołowi Das Moon, z nawiązką wynagrodzili mi Sexy Sucide. Niesiony na fali tej euforii, udało mi się nawet zainfekować tym albumem kilkoro znajomych, którzy nie szczędzili ciepłych słów pod adresem zespołu. Wcale im się nie dziwię, bo sam z wielką przyjemnością powracam do tych nagrań i wyławiam kolejne skojarzenia, jakie wywołują we mnie te dźwięki. Osobiście skłaniam się ku temu, że najtrafniejszym hashtagiem w przypadku tego albumu jest #synthpop, który jest tu siłą dominującą i nadaje ton całej płycie. Melancholii i zimnej fali jest tu zdecydowanie mniej, a szkoda, bo mogłoby to być nad wyraz interesujące połączenie. Świadectwo temu daje instrumentalny wstęp w postaci Kiss Of Winter, który może nie jest zbyt reprezentatywny dla reszty albumu, ale stanowi naprawdę świetne otwarcie płyty. Później bywa już bardziej tanecznie, a muzyczne skojarzenia wirują niczym karuzela. Nie chcę psuć nikomu zabawy w odnajdywaniu kolejnych tropów prowadzących do gwiazd z tamtej dekady, ale nadmienię tylko, że wizerunek wokalistki jakoś tak kojarzy mi się z Marie Fredriksson (Roxette), a w muzyce gdzieniegdzie słyszę nawiązania do dawnego Depeche Mode. Co ciekawe, śpiew Mariki przywodzi mi niekiedy na myśl i samą Madonnę, która przecież także była niezwykle ważnym elementem tamtej dekady, choć nie sądzę, aby Marika świadomie czerpała z jej spuścizny. "Intruder" o wiele więcej zawdzięcza takim artystom jak wspomniane przed momentem Depeche Mode, ale i wokalistkom pokroju Sandry czy Kim Wilde. Na szczęście te odniesienia nie są na tyle oczywiste, by posądzić Sexy Suicide o bycie czyimkolwiek klonem. To raczej zabawa konwencją, próba wskrzeszenia tej muzyki i pchnięcia jej na parkiet w nieco odświeżonym odzieniu. Najwięcej emocji dostarczy ona jednak tym, którzy wychowywali się na tego typu dźwiękach i pomimo upływu lat, wciąż lubią zanurzyć się w tym muzycznym blichtrze lat osiemdziesiątych. Nie sądzę by współczesna młodzież odnalazła się w tej palecie barw, bowiem na przestrzeni lat, muzyka zdążyła przystroić się w nieco inne brzmienia i piórka. Ta sentymentalna podroż przeznaczona jest tylko dla wybrańców, których serca pozostały na parkietach dawnych dyskotek.

Sexy Suicide przypominają nam to, o czym zapomnieliśmy albo chcielibyśmy zapomnieć. To co dla jednych jest kiczem i muzyczną tandetą wyjętą wprost z lat osiemdziesiątych, dla innych stanowi istotną część ich muzycznych wspomnień. Ten album możesz pokochać od pierwszego wejrzenia, albo nigdy nie znaleźć drogi do jego wnętrza. Sprawdź więc czy serce synthpopu bije także w twojej piersi.

Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz