19 czerwca 2017

SZTUKA ZEPSUCIA

Dziś słówko o remiksach. Ilekroć ktoś mnie pyta czym jest remiks, odpowiadam, że to sztuka psucia dobrej muzyki. No bo jak inaczej można to nazwać? Przecież większość tych rzeczy jest nie do słuchania. To zbrodnia nie tylko na muzyce, ale i na odbiorcy, który zmuszony jest katować uszy tą pseudo sztuką. Może nie jestem wielkim znawcą tego typu twórczości, ale jeśli dobrze pamiętam, to na przestrzeni lat tylko jeden remiks zrobił na mnie naprawdę wielkie wrażenie. Ba, był lepszy od oryginalnego nagrania, którego twórcą był nie byle kto, bo sam David Bowie. To co jednak zrobił Moby z utworem Sunday to absolutne mistrzostwo świata. Tchnął w niego nowe życie i skierował na nieco inne tory. Choćby dla tego nagrania warto zaopatrzyć się w dwupłytową wersję albumu "Heathen" (2002). I gdyby do tego miały sprowadzać się remiksy, to szczerze przyklasnąłbym tej inicjatywie. Niestety takie nagrania to chlubne wyjątki, które jednak nikną w zalewie ogólnej tandety. Wciąż zachodzę w głowę czy słuchanie tych łomotów przynosi komuś jakąkolwiek satysfakcję poza samym twórcą? Ja wiem, że tego typu utwory przeznaczone są głównie na taneczne parkiety, ale moja wyobraźnia nadal nie potrafi pojąć jak ktoś może się przy tym dobrze bawić. Nawet moja żona słysząc czego dziś słucham spojrzała na mnie porozumiewawczo. Uspokoiła się dopiero, gdy powiedziałem jej, że słucham tego z obowiązku, a nie dla przyjemności. Nie wiem jak Wy, ale ja ilekroć widzę dopisek mix przy utworze, natychmiastowo tracę chęć na posłuchanie takiej muzyki. Z tej też przyczyny, omijam szerokim łukiem single, na których to poza utworem promującym album są samej remiksy. Tak było w przypadku Where's The Revolution Depeche Mode. Żal mi było nawet tych paru złotych na coś co ani formą, ani treścią nie przedstawia dla mnie większej wartości. Poza tym szkoda mi miejsca na półce na tego typu zapchajdziury. Niemniej czasem zdarzy mi się odstępstwo od tej reguły, tak jak w przypadku Psyche "Endangered Species" (2002). Zupełnie nie wiem co mnie podkusiło, aby nabyć ten mini album, na którym to poza czterema normalnymi utworami, znajdziemy aż osiem okropnych remiksów. Chyba łudziłem się, że będą lepsze, niż de facto są. Z ośmiu remiksów na siłę wybrałbym jeden no może dwa, które jako tako się prezentują. Reszta do kosza. Na szczęście są tu jeszcze utwory dające nadzieję na to, że wydatek dwudziestu jeden złotych nie był jednak tak zupełnie bez sensu. I choć początek płyty może jeszcze nie zapowiada niczego niesamowitego, to warto przeczekać te pierwsze pięć minut z niewielkim okładem by odkryć absolutną perłę tegoż wydawnictwa w postaci Damaged Soul. Ta mroczna kompozycja, przywodząca niekiedy na myśl twórczość Depeche Mode, urzeka przede wszystkim refrenem, którego chce się słuchać raz za razem. Podobnym kursem płynie kolejne nagranie Memento, które jeszcze bardziej wpisuje się w stylistykę grupy z Basildon. To kolejny klejnot tego albumu i w zasadzie ostatni przystanek, na którym warto już wysiąść. Później to już strefa remiksów, która to zarezerwowana jest dla zatwardziałych entuzjastów tego typu twórczości. Jeśli ktoś kontynuuje podróż, robi to już na własną odpowiedzialność. Żeby jednak nie utonąć w zalewie tej beznadziei, zespół rzuca nam jeszcze jedno koło ratunkowe. Jest nim przedostatnia kompozycja o dość różnobarwnym klimacie zatytułowana Eleven. Znajdą tu coś dla siebie tak klimaciarze jak i wielbiciele nieco bardziej dynamicznych i transowych dźwięków. I to w zasadzie na tyle. Reszta nie zasługuje na nic więcej jak tylko na to by zbyć ją milczeniem. Szkoda.

Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz