Niemal dokładnie trzy lata temu, recenzowałem w tym miejscu najnowszy album Misjonarzy jakim był "The Brightest Light" (2013), a tu już w odtwarzaczu kręci się jego następca. Nie ukrywam, że to najważniejsza dla mnie tegoroczna premiera. Osoby, które sukcesywnie czytają "Czarne słońca" mogły zorientować się, że mój stosunek do The Mission jest niemal nabożny, co nie znaczy, że bezkrytyczny. Na każdą kolejną płytę czekam z wielkimi nadziejami, mocno zaciskając kciuki za Wayne'a Husseya i spółkę. Gdy tylko gruchnęła informacja o pojawieniu się wkrótce nowej muzyki, niecierpliwie odliczałem dni, jak i też śledziłem pojawiające się informacje. "Another Fall From Grace" (2016) reklamowany był jako zaginione ogniwo między pierwszą płytą The Sisters Of Mercy "First And Last And Always" (1985 ), a debiutem The Mission "God's Own Medicine" (1986). Jak wiemy, Hussey nie zagrzał długo miejsca w zespole Andrew Eldritcha, stąd też pomysł powołania do życia własnego zespołu, który pierwotnie miał nazywać się The Sisterhood. Ostatecznie plany pokrzyżował sam Eldritch, ale to nie czas by rozgrzebywać stare rany. Wróćmy więc do albumu "Another Fall From Grace", który miał być takim powrotem starego, dobrego The Mission. Z szumnymi zapowiedziami często bywa tak, że nie zawsze mają one pokrycie w rzeczywistości. Czynione są one po to by skusić tych, którzy dawno już postawili krzyżyk na danym artyście czy zespole. Czy i tym razem mamy do czynienia ze sprytną zagrywką marketingową, czy może jest w tym coś więcej, niż ziarno prawdy.
Spoglądając na okładkę nowej płyty, odniosłem wrażenie obcowania z jakąś klasyczną płytą The Mission. To już nie czasy owadów i robaczków jak w przypadku "God Is A Bullet" (2007) czy "Dum-Dum Bullet" (2010), a grafika w duchu Albrechta Durera, która dobrze koresponduje ze wspomnianą już "God's Own Medicine". Widać ktoś starannie odrobił lekcje, dzięki czemu powstała okładka wręcz ikoniczna. Taka jaką ozdabia się najlepsze dzieła. Czy pod taką grafiką można ukryć słaby album? No niby można, ale komu by się chciało opakowywać wyroby czekoladopodobne w złote papierki.
"Another Fall From Grace" wskrzesza ducha dawnego The Mission, choć nie bazuje on tylko i wyłącznie na sentymentach. Sporo tu zaskoczeń, nowych elementów, których nie stosowano w przeszłości. Przykładem są liczni goście, których to Hussey zaprosił na płytę. Nazwiska rzeczywiście robią wrażenie - Gary Numan, Martin L. Gore, Julianne Regan, Ville Valo. Niemniej, stanowią oni wyłącznie dopełnienie, nie wybijając się na pierwszy plan. Przy mikrofonie niepodzielnie rządzi Hussey. Trochę szkoda, że nie pokuszono się na jakiś duet wokalny, bo efekty mogły być niezwykle interesujące. Są tu też dawno nie słyszane elementy, jak choćby gitara 12-strunowa, tak przecież charakterystyczna dla brzmienia pierwszej płyty. Jak wspomina sam Hussey, sięgnął on po ten instrument po wysłuchaniu w ubiegłym roku swego debiutanckiego albumu. Pierwszy raz od trzydziestu lat. Widać poruszyło w nim to jakąś sentymentalną strunę, dzięki czemu otrzymaliśmy jeden z najbardziej spójnych i przemyślanych albumów. Na "The Brightest Light" nie wszystko się ze sobą kleiło, a i nie brakowało utworów, które w ogóle nie powinny trafić na płytę. Tutaj oszczędzono nam takich wpadek. Albumu słucha się jednym ciągiem bez konieczności używania w pilocie funkcji "skip". Dzięki jego różnorodności i bogactwu faktur brzmieniowych, nie musimy obawiać się też znużenia materiałem. Jest tu co odkrywać, dlatego też polecam posłuchać tej płyty także na słuchawkach. Zanim nastąpił pierwszy odsłuch, przesłuchałem w internecie pierwszego singla. Zazwyczaj tego nie robię i czekam cierpliwie do premiery albumu, ale tym razem coś mnie podkusiło. Obejrzałem teledysk do utworu Met-Amor-Phosis i to chyba z siedem razy, tak bardzo spodobał mi się ten utwór. Wręcz nie mogłem się go nasłuchać. Później przyszedł czas na audycję "Trzecia strona księżyca", w której to wyemitowano przedpremierowo kilka utworów, więc chcąc nie chcąc, zapoznałem się niemal z połową płyty. Największe wrażenie zrobiło na mnie nagranie tytułowe. Another Fall From Grace, wysłuchane późna nocą na słuchawkach przekonało mnie, że jest na co czekać. Tym bardziej więc zacierałem ręce i niecierpliwie spoglądałem w kierunku kalendarza. Po pierwszych odsłuchach, miałem pewność, że album trzyma równy poziom, ale nie padłem przed nim na kolana. Nie znajdziemy tu nagrania tej miary co Swan Song z poprzedniej płyty, choć takowe próby były czynione. Czymś równie powalającym miało być nagranie Jade, zadaniem którego było rozerwać serca fanów tuż przed finałem. No i prawie się udało, ale jednak czegoś tu zabrakło. Na pewno można by ten utwór jeszcze nieco pociągnąć solówkami gitarowymi i wydłużyć go nieco, dzięki czemu słuchacz mógłby się nim w pełni nasycić. Nie powiem, miałem ciarki na plecach, a to przecież najwyższa nobilitacja dla utworu, niemniej zabrakło mi tu tak zwanej wisienki na torcie. Swoją drogą, solówka w Swan Song też mogłaby trwać w nieskończoność. Jednak nie ma co narzekać, bo Misjonarze w końcu nagrali album na miarę drzemiących w nich możliwości. Nie jest on nachalnie przebojowy, dzięki czemu, z każdym odsłuchem odkrywamy wciąż nowe, interesujące elementy. Jeśli chodzi o największe zaskoczenie, to zdecydowanie jest nim Phantom Pain. I nie chodzi o samo nagranie, co raczej o instrumentarium jakiego tu użyto. Któż by się spodziewał, że Misjonarze sięgną po klarnet i saksofon. Brzmienie ich jest dość ponure i chropowate, ale faktycznie przyciąga uwagę. Osobiście wolałbym wykorzystać tu instrumenty o cieplejszej barwie i czystszym brzmieniu, które chyba lepiej przysłużyłyby się temu utworowi. Solówka na saksofonie, to byłoby dopiero coś! Nie brak tu też nagrań, które docenia się wraz z upływem czasu. Na pewno do tej kategorii należy Within The Deepest Darkness (Fearful), które z początku jawiło mi się jako dość przeciętne, tak samo jak następujące po nim Blood On The Road. I jeśli to pierwsze nabrało w moich uszach barw, tak to drugie uważam za najsłabszy element tego albumu. Trzyma jako taki poziom, ale jest tu sporo ciekawszych rzeczy, jak choćby Bullets & Bayonetes, o jakże pięknym, orientalnym posmaku. Tak, mieliśmy już z tym do czynienia w przeszłości, ale zawsze miło "zobaczyć" Misjonarzy w takim anturażu. Na szczególne słowa uznania zasługuje wielebny Wayne Hussey, a właściwie jego głos, którego czas się nie ima. Wciąż brzmi wspaniale, choć do młodzieniaszków już on przecież nie należy. Zresztą słowa uznania należą się i pozostałym muzykom, którzy dzielnie akompaniują Wayne'owi oraz Timowi Palmerowi, który wyprodukował ten album. Kłaniam się nisko i nieśmiało proszę o więcej tak udanych płyt.
Podsumowując, można by rzec, że są takie albumy, o których nie można jednoznacznie powiedzieć, że są wspaniałe, ale i też nie za bardzo jest się do czego przyczepić. Lawirują one między kategoriami zarezerwowanymi dla dobrych i bardzo dobrych albumów. Niektóre z nich mają jeszcze w sobie to coś, co nadaje im intrygujący i wyjątkowy posmak. Ten czynnik sprawia, że pomimo upływu lat, wciąż mamy chęć sięgać po takie płyty, bowiem serce podpowiada, że jest tam jeszcze kilka tajemnic do odkrycia. I tak też pewnie będzie z "Another Fall From Grace", który wciąż mnie intryguje, kusi i nie pozwala o sobie zapomnieć.
Jakub Karczyński
Po pierwszym przesłuchaniu stwierdziłem: jest dobrze. Po drugim: jest bardzo dobrze:) Teraz nie mogę się od tej płyty uwolnić i słucham ją na zmianę wraz z Winter - New Model Army. Na takie The Mission czekałem ćwierć wieku. Sporo:)
OdpowiedzUsuńJa również jestem zadowolony z nowego albumu Misjonarzy. To faktycznie jedna z najlepszych płyt od wielu lat i co ważne, z każdym przesłuchaniem, odkrywa przed słuchaczem swoje kolejne walory. Zapewne będę powracał do tej płyty, nie tylko teraz, ale i za kilkanaście lat.
OdpowiedzUsuńMuszę obiektywnie i szczerze przyznać, że jeśli chodzi o The Mission to czasami... bywam nieobiektywny. To jest jak z miłością, że pomimo różnych sytuacji i tak jesteśmy ze sobą z na dobre i na złe. The Mission słucham nieprzerwanie od ich pierwszej płyty, i o ile do Carved (Grain) ta muzyka aż powodowała kipienie w moich żyłach, to potem mimo uwielbienia czasami miałem wrażenie, że ta miłość do nich jest jednostronna: ja ich wielbię, a oni wypuszczają mierne płyty (oprócz chwilowego przebłysku płytą Aura i dodatków). Czekałem tyle lat i... wreszcie płyta która znów spieniła mą krew do żywego (pozytywnie). Z każdym przesłuchaniem jest lepiej. Tak wiem, wiem, słyszę zapożyczenia od Siostrzyczek. Ale, co tam. WARTO BYŁO CZEKAĆ TE 25 LAT. Nareszcie Hussey zrobił coś dla mnie. Pozdrawiam. Paweł
OdpowiedzUsuń