14 marca 2023

APTEKARSKIE REMINESCENCJE


Gdy przed laty zaczynałem dopiero budować swą kolekcję płyt CD nie przypuszczałem, że będzie to hobby na lata, a być może i na całe życie. Dobrze pamiętam swoje pierwsze płyty. Niektóre z nich mam do dziś dnia. Początek tej ścieżki silnie naznaczony był przez grupę The Cure, która zafascynowała mnie do tego stopnia, że zapragnąłem zebrać ich całą studyjną dyskografię. Były to jednak czasy, gdzie Internet dopiero w Polsce raczkował, więc nie można było sobie kupić płyty za pomocą paru kliknięć jak ma to miejsce dzisiaj. Byliśmy zdani na zasobność sklepów z płytami, a przecież liczba tytułów była w nich mocno ograniczona. Pamiętam jak dziś, moment, w którym to przekroczyłem próg sklepu "Neon" by kupić sobie jakąś płytę The Cure. Tak na dobry początek. Oczywiście byłem już na tyle oczytany, że wiedziałem w jakie albumy celować. Pomogła mi w tym wiedza jaką czerpałem ze strony thecure.pl oraz masa najróżniejszych recenzji jakie wydrukowałem sobie z Internetu. Tak, tak, wtedy Internet się drukowało, co dziś może śmieszyć, ale mając do dyspozycji modem, który naliczał opłaty za każdą rozpoczętą minutę, korzystało się z niego bardzo szybko i w niewielkim stopniu. Wyposażony w taką wiedzę udałem się do rzeczonego sklepu. Marzyły mi się "Seventeen Seconds" (1980), "Faith" (1981), "Pornography" (1982) czy "Disintegration" (1989). Wychodząc ze sklepu trzymałem jednak w rękach płytę "Boys Don't Cry" (1978), która choć fajna, nie mogła się równać z tamtymi tytułami. Była to jednak jedyna płyta The Cure jaka była dostępna tego dnia w sklepie. Nie chcąc czekać, wziąłem co było, a dopiero przy kolejnych wizytach prosiłem o sprowadzenie konkretnych tytułów. Tym sposobem w niedługim czasie mogłem cieszyć się już całkiem niezłą kolekcją płyt swojej ukochanej grupy. Tych starych edycji pozbyłem się dopiero, gdy pojawiły się wersje remaster, które powalały przede wszystkim jakością okładek i bogato ilustrowanych książeczek. Każdy kto ma na półce stare wydania płyt The Cure, wie jak biednie one wyglądają. Odstraszały niemal z każdej strony z wyjątkiem frontowej okładki. Grzbiety z czerwonym prostokątem i napisem "stereo" nie powalały estetyką, tak jak i wnętrza książeczek, nie mówiąc już o tylnych okładkach. No bieda, że aż piszczy. Stąd też bez żalu pożegnałem się z większością z tych płyt, zachowując jednak to, czego nie wznowiono czyli właśnie płytę "Boys Don't Cry", która to nie jest albumem katalogowym, a amerykańską wersją ich debiutanckiej płyty jaki wydano na tamten rynek. Dziś ta płyta ma swoją wartość więc cieszę się, że nie wypuściłem jej z rąk. Po latach, na fali jakiegoś sentymentu odkupiłem sobie starą edycję albumu "Seventeen Seconds" by obudzić w sobie te dawne emocje. I choć nadal uważam, że od strony edytorskiej ta płyta jest po prostu koszmarna, to jakoś tak ciepło mi się na sercu robi, gdy słucham tej starej edycji i wracam pamięcią te dwadzieścia lat wstecz.


Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz