Gdy w 1979 roku wydawali swój debiutancki album nie było mnie jeszcze na świecie. Nie załapałem się na ich słynną trylogię, nie oglądałem chwil ich największych triumfów ani nie dane mi było odkrywać na bieżąco uroków ich najpopularniejszych albumów. Pierwszą płytę kupiłem dopiero gdzieś koło 2001 roku czyli w czasie, gdy najważniejsze punkty w swej karierze mieli już dawno za sobą. Mimo to, grupa ta stała mi się niezwykle bliska i towarzyszyła w najlepszych latach mojego życia. Jej twórczość głęboko wryła się we mnie i osiadła gdzieś na dnie duszy. W ostatnich jedenastu latach powracała do mnie niezwykle rzadko bowiem sam zespół nie dostarczał nam żadnych nowych dźwięków. Gdy nie dorzucasz drwa do ognia, płomień z czasem wygasa. I tak też było w tym wypadku. Płyty obrastały kurzem, a z każdym rokiem nadzieja na rozniecenie tego paleniska zdawała się być coraz mniejsza i mniejsza. Uczucie jednak nie wygasło, ono po prostu tliło się gdzieś głęboko w środku, czekając na odpowiedni moment. Pierwszą iskierką dającą nadzieję na ożywienie dawnej miłości była zapowiedź nowej płyty. Jeśli wszystko ułoży się po naszej myśli, otrzymamy ją jeszcze tej jesieni. Oby tylko była warta tych jedenastu lat oczekiwania. Druga iskra pojawiła się dokładnie w minioną niedzielę. Wtedy to swoje sześćdziesiąte urodziny obchodził bowiem Robert Smith, lider i twórca The Cure. Przypuszczam, że w związku z tym wydarzeniem, Robert będzie chciał obdarować nas czymś zupełnie wyjątkowym. Kto wie, może będzie to album przywołujący najlepsze tradycje The Cure. Coś co zaspokoi tak ambicje samego Smitha jak i fanów spragnionych ujrzeć, a właściwie usłyszeć coś na miarę dawnych arcydzieł w rodzaju "Disintegration" (1989). Wszak sześćdziesiątka na karku to nie przelewki. Przypuszczam, że w tym wieku coraz częściej towarzyszą człowiekowi myśli oplecione pajęczyną melancholii.
Choć od jego urodzin minęły już trzy dni, ja wciąż nie mogę uwierzyć w to, że Robert Smith jest już sześćdziesięciolatkiem. Gdy przekraczałem próg jego apteki, liczył on sobie zaledwie czterdzieści dwie wiosny. Teraz gdy jest on starszy o osiemnaście lat, wciąż nie widzę go w roli starego farmaceuty. Zastanawiam się kiedy nastąpił ten nagły przeskok? Być może klucz do tej zagadki tkwi w ich mniejszej aktywności wydawniczej na przestrzeni ostatnich dwóch dekad. Zamiast tworzyć kolejne rozdziały tej historii, woleli wracać do już zapisanych stron, przypominając publiczności swoje stare dokonania. Tak nie buduje się swej legendy, tak się przechodzi na artystyczną emeryturę. Z każdym kolejnym rokiem coraz mniej było we mnie wiary w to, że grupa jest jeszcze w stanie coś stworzyć. Wyglądało to tak jakby przeżywali jakiś kryzys twórczy, z którego nie bardzo wiedzieli jak wyjść. A może po prostu doszli do wniosku, że już wszystko osiągnęli i nie ma sensu tworzyć nowych rzeczy bo i tak większość chce słuchać tylko tego co już dobrze znają. Mam nadzieję, że powrócą z albumem godnym miana The Cure i utrą nosa wszystkim tym, którzy już dawno pogrzebali ich pod grubą warstwą piachu.
Jakub Karczyński
PS Obraz użyty do zilustrowania tego wpisu jest dziełem Zdzisława Beksińskiego. To jedna z moich ulubionych prac tego nieodżałowanego artysty.
The Cure – mam bardzo emocjonalny stosunek do tej grupy. Jakoś od zawsze miałem z nim styczność, nie zdając sobie czasem jako dzieciak jak nazywa się ten zespół. Eteryczna muzyka, refleksyjne teksty, smutny głos Roberta Smitha pomagały znieść złe chwile. Paradoksalnie śpiew o smutku, melancholii, bólu potrafił jednak dawać siłę. Do dziś pamiętam ciarki jakie przechodziły mnie słysząc „Fight!” albo „Short Term Effect.” Czasem łapałem się na myśli: czy to możliwe, aby ktoś mógł czuć tak samo jak ja? Do dzisiaj wiele ich utworów robi na mnie ogromne wrażenie. Siłą rzeczy nie jestem wobec płyt The Cure w pełni obiektywny, bo na każdej było coś godnego posłuchania.
OdpowiedzUsuńAle zgodzę się z jednym z wpisów Kolegi Jakuba, że kiedy pierwszy raz rozpakowałem płytę o niezbyt wyrafinowanym tytule „The Cure” to byłem lekko zawiedziony jej zawartością. W zasadzie dopiero słuchając utworu „Going Nowhere” pomyślałem sobie: O, to jest Lekarstwo jakie lubię. Teraz się zacznie! No tak, ale to ostatni numer na tym albumie… Po upływie 15 lat patrzę na ten krążek nieco łagodniej i lepiej ten balsam smakuje, ale to chyba z nostalgii w oczekiwaniu na następną płytę. Boję się jednak, że tak długa przerwa źle wpłynie na zawartość tego albumu. Przy „Wild Mood Swings” cztery lata przygotowań sprawiły, że ciężko słuchało się tego materiału.
A może teraz będzie to inna muzyka, niż do jakiej grupa nas przyzwyczaiła. Słuchałem ostatnio singla „Zabawawa” mojego ukochanego Lecha Janerki (też baaaardzo długa przerwa w nagrywaniu) i przyznam, że jestem trochę zdziwiony. Tekst jak zwykle trzyma poziom, ale muzyka jakby niepodobna do artysty. Ale kiedyś płyta „Ur” też była inna, więc może się czepiam :-)
Czekajmy więc, a może Pan Robert zaskoczy nas czymś nowym ze swojej magicznej Apteki…
Pozdrawiam serdecznie, Leszek
The Cure to również moja wielka muzyczna miłość, która pomimo upływu lat, nic a nic się nie zestarzała. Co prawda w czasie ostatniej ciszy wydawniczej wracałem do ich muzyki już dość rzadko, ale kiedy tylko pojawił się odpowiedni impuls zwiastujący nowy album to znów zapragnąłem poczuć to co czułem słuchając przed laty ich muzyki. To był naprawdę wspaniały czas gdy przemierzało się ulice miasta z muzyką The Cure w słuchawkach.
UsuńNie ukrywam, że trochę boję się tej nowej płyty bo co by nie mówić ostatnie dwa albumy nie spełniły moich oczekiwań. Nie były może jakieś tragiczne, ale nie dosięgały geniuszu takich płyt jak "Pornography" czy "Disintegration". Nawet nie wymagam by stworzyli równie wielkie dzieło, ale niech chociaż zadbają o porządną produkcję, spójność muzyczną na albumie i utwory, do których przyjemnie będzie powrócić po kilku latach. Trzymajmy więc kciuki za ten nowy album, bo jak mawiał klasyk, nie pozostało nam nic prócz wiary :)Pozdrawiam serdecznie. Jakub