Tramwaj przyjechał jak zwykle o czasie. Linia numer pięć w tym dniu i o tej porze nie była nadmiernie przeładowana pasażerami. Zająłem miejsce siedzące, na uszy nałożyłem słuchawki i dałem się poprowadzić tak dźwiękom jak i linii numer pięć, wiodącej mnie wprost na spotkanie z nieznanym. Bilet na koncert kupiony jakiś czas temu, schowałem w wewnętrznej kieszeni jesiennej kurtki. Nazwa zespołu wypisana na tym skrawku papieru była mi zupełnie obca. Nie tylko nie znałem żadnego albumu, ale i nie odrobiłem należycie zadania domowego przed wspomnianym koncertem. Posłuchałem może ze trzech utworów, które utwierdziły mnie w przekonaniu, że to coś z kręgu moich zainteresowań muzycznych. Gdy dotarłem do klubu było chwilę przed dwudziestą, na parterze kilka osób bezskutecznie próbowało wypełnić przestrzeń. Zdecydowana większość klientów zgromadziła się na pierwszym piętrze, gdzie tego dnia miały wystąpić rodzime Cabaret Grey oraz włoskie Soviet Soviet. Jako że do koncertu pozostało jeszcze trochę czasu, postanowiłem rozejrzeć się po stanowisku z płytami grupy Soviet Soviet. Nim tam jednak dotarłem zamówiłem zimne piwo, którego cena była niedorzecznie wysoka, ale taka to już powszechna praktyka w tego typu lokalach. Nie popsuło mi to jednak nastroju bowiem czymże jest cena piwa w obliczu muzyki, która potrafi skutecznie zepchnąć na drugi plan tego typu sprawy. Ekscytacja mieszająca się z niepewnością również robiła swoje. Gdy na scenie pojawił się Cabaret Grey utwierdziłem się w przekonaniu, że jestem we właściwym miejscu. Muzyka jaka rozbrzmiewała z głośników ewidentnie naznaczona była twórczością wszelkiej maści grup, do których dziennikarze w latach osiemdziesiątych ochoczo doklejali etykietki z napisem post punk oraz goth. Dobrze, że w narodzie są jeszcze ludzie, którzy czują taką muzykę i chcą ją grać. Grupa Cabaret Grey choć młoda wiekiem to sercem zakotwiczona w latach osiemdziesiątych, czego dali dowód sięgając po utwór grupy Bauhaus. Kick In The Eye przyjemnie połechtało moje uszy, choć odniosłem wrażenie, że byłem jedną z nielicznych osób, która rozpoznała ten cover. W ogóle początek koncertu był dość niemrawy jeśli chodzi o reakcje publiczności. Skąpe oklaski nie ułatwiały przełamywania lodów, choć zespół robił co mógł, aby porwać publiczność swą muzyką. Wokalistka wiła się jakby dosięgnął ją taniec świętego Wita, szkoda więc, że nie udało się nim zarazić także publiczności. Niemniej sam występ grupy oceniam bardzo pozytywnie. Na tyle, że zachęcił mnie on do głębszego zapoznania się z ich twórczością. Żałuję, że nie przywieźli ze sobą płyt bo z pewnością bym się skusił, a tak całe fundusze poszły na albumy Soviet Soviet.
Włosi swój koncert rozpoczęli od komunikatu skierowanego w stronę części publiczności, która zajęła miejsca siedzące w tylnej części sali. To nie jest odpowiednie miejsce do słuchania muzyki Soviet Soviet zagaił wokalista dając im do zrozumienia, aby przemieścili się bliżej sceny. I faktycznie, nie mylił się chłopak. To co miało za chwilę zadziać się w klubie "Pod minogą", trudno byłoby kontemplować z pozycji wygodnej kanapy. Energia jaka biła ze sceny była wprost niesamowita. Dało się to odczuć bowiem publiczność jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki, przemieniła się z apatycznych zgredów w tłum, który nagle przypomniał sobie od czego ma ręce i nogi. Trochę tak jak gdyby ktoś wreszcie się zlitował i wymienił im stare, zużyte baterie i zastąpił je nowymi o dużo większej mocy. Post punk zaprezentowany przez zespół nie jest szczególnie wymyślny ani oryginalny, ale generuje takie pokłady energii, które można by porównać tylko z eksplozją bomby atomowej. Już pierwszymi dźwiękami pokazali kto tu rządzi i bez większych ceregieli uwięzili publiczność w świecie swojej muzyki. Jeśli był jakikolwiek dystans to runął niczym domek z kart, o czym świadczyły nie tylko oklaski, ale i poruszenie pod sceną. Zespół widząc taką publiczność ani myślał się oszczędzać, dokładali do pieca, aż miło. Właściwie nie było utworu, który by nie przypadł publiczności do gustu. Niestety z racji mojej kompletnej nieznajomości ich twórczości, nie jestem w stanie powiedzieć co zagrali, czego zabrakło, a na co szczególnie czekała publiczność. Stąd też wartość mojej relacji ma wymiar tylko czysto symboliczny i jest ona wyłącznie zapisem wrażeń i odczuć, nie zaś czymś co mógłbym określić mianem koncertowej relacji. Tak to bywa, gdy idzie się na koncert, nie odrobiwszy zawczasu swoich lekcji. Następnym razem będę już lepiej przygotowany, w końcu nie bez przyczyny zakupiłem prawie całą ich dyskografię. Sam koncert minął mi w mgnieniu oka, a opuszczając tego dnia gościnne mury klubu, wychodziłem w poczuciu głębokiej satysfakcji. Zespół chyba również był zadowolony z przyjęcia jakie zgotowała mu tego wieczora publiczność, w przeciwnym wypadku nie uraczyliby nas dwoma bisami. Grunt to dobre wspomnienia, dzięki nim istnieje cień szansy, że jeszcze kiedyś dane nam będzie obejrzeć z bliska tych trzech młodych dżentelmenów. Kto wie, być może już na dużo większych scenach (czego serdecznie im życzę), choć wtedy za bilety przyjdzie nam już zapłacić dużo większe pieniądze.
Włosi swój koncert rozpoczęli od komunikatu skierowanego w stronę części publiczności, która zajęła miejsca siedzące w tylnej części sali. To nie jest odpowiednie miejsce do słuchania muzyki Soviet Soviet zagaił wokalista dając im do zrozumienia, aby przemieścili się bliżej sceny. I faktycznie, nie mylił się chłopak. To co miało za chwilę zadziać się w klubie "Pod minogą", trudno byłoby kontemplować z pozycji wygodnej kanapy. Energia jaka biła ze sceny była wprost niesamowita. Dało się to odczuć bowiem publiczność jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki, przemieniła się z apatycznych zgredów w tłum, który nagle przypomniał sobie od czego ma ręce i nogi. Trochę tak jak gdyby ktoś wreszcie się zlitował i wymienił im stare, zużyte baterie i zastąpił je nowymi o dużo większej mocy. Post punk zaprezentowany przez zespół nie jest szczególnie wymyślny ani oryginalny, ale generuje takie pokłady energii, które można by porównać tylko z eksplozją bomby atomowej. Już pierwszymi dźwiękami pokazali kto tu rządzi i bez większych ceregieli uwięzili publiczność w świecie swojej muzyki. Jeśli był jakikolwiek dystans to runął niczym domek z kart, o czym świadczyły nie tylko oklaski, ale i poruszenie pod sceną. Zespół widząc taką publiczność ani myślał się oszczędzać, dokładali do pieca, aż miło. Właściwie nie było utworu, który by nie przypadł publiczności do gustu. Niestety z racji mojej kompletnej nieznajomości ich twórczości, nie jestem w stanie powiedzieć co zagrali, czego zabrakło, a na co szczególnie czekała publiczność. Stąd też wartość mojej relacji ma wymiar tylko czysto symboliczny i jest ona wyłącznie zapisem wrażeń i odczuć, nie zaś czymś co mógłbym określić mianem koncertowej relacji. Tak to bywa, gdy idzie się na koncert, nie odrobiwszy zawczasu swoich lekcji. Następnym razem będę już lepiej przygotowany, w końcu nie bez przyczyny zakupiłem prawie całą ich dyskografię. Sam koncert minął mi w mgnieniu oka, a opuszczając tego dnia gościnne mury klubu, wychodziłem w poczuciu głębokiej satysfakcji. Zespół chyba również był zadowolony z przyjęcia jakie zgotowała mu tego wieczora publiczność, w przeciwnym wypadku nie uraczyliby nas dwoma bisami. Grunt to dobre wspomnienia, dzięki nim istnieje cień szansy, że jeszcze kiedyś dane nam będzie obejrzeć z bliska tych trzech młodych dżentelmenów. Kto wie, być może już na dużo większych scenach (czego serdecznie im życzę), choć wtedy za bilety przyjdzie nam już zapłacić dużo większe pieniądze.
Jakub Karczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz