Zaznaczę na wstępie, że nie lubię czytać relacji z koncertów, a tym bardziej ich pisać. Osoby, które na koncercie były, wiedzą jak przebiegał, a ci, których zabrakło, raczej nie będą mieli ochoty czytać o tym co stracili. Co zatem sprowokowało mnie do napisania poniższych słów? Po pierwsze, ten koncert był spełnieniem moich marzeń. Po drugie, wyprawie do Warszawy towarzyszyło tyle przedziwnych sytuacji, że aż sam nie mogę uwierzyć, że ostatecznie wszystko znalazło swój szczęśliwy koniec. Po trzecie, miło będzie po latach powrócić do tego tekstu, aby przypomnieć sobie to, co na przestrzeni lat zatarł w pamięci czas. Poniżej więc garść wspomnień, którym daleko do rzetelnej relacji, niemniej tak to sobie wymyśliłem, bowiem opisywanie koncertu utwór po utworze, to straszne nudziarstwo nie tylko dla czytelnika, ale i dla samego autora.
Wyjazd ten planowany od wielu miesięcy, zaczął się serią niefortunnych zdarzeń. Już w Poznaniu przeżyłem podwójny zawał, gdy kolega, z którym wybierałem się na ten koncert (pozdrowienia Pawle), zadzwonił by poinformować mnie, że nocleg, który mieliśmy zarezerwowany, niestety został anulowany. Perspektywa czekania na dworcu niemal do samego rana była mało zachęcająca, więc trzeba było czym prędzej zorganizować coś innego. Jako że mieliśmy jeszcze nieco czasu do odjazdu pociągu, postanowiliśmy poszukać czegoś w trakcie konsumpcji obiadu, na który to byliśmy umówieni. Gdy dotarłem na dworzec, czekała na mnie druga niespodzianka. Bilety na pociąg, które zakupiliśmy dzień wcześniej co prawda są, ale wylegują się na stoliku u kolegi w domu. Cóż było robić, szybko kupiliśmy kolejne i udaliśmy się na obiad. Na szczęście hosteli ci w stolicy dostatek, więc ze znalezieniem lokalu zastępczego nie było większego problemu. Lokalizacja w okolicy dworca była wręcz wymarzona, aby w miarę szybko zostawić bagaże i udać się do "Progresji", w której to odbyć miał się ten koncert. Wyjazd z Poznania opóźnił się chyba o jakieś czterdzieści minut (pozdrowienia dla PKP), ale już dalsza jazda była bardzo komfortowa i przyjemna. Po przyjeździe do Warszawy, (nie bez problemów) odnaleźliśmy nasz hostel, zameldowaliśmy się i czym prędzej udaliśmy się w kierunku "Progresji". Nie obyło się bez bieganiny po przystankach autobusowych, bo to co na mapach internetowych wyglądało dość logicznie i czytelnie, w zetknięciu z rzeczywistością wcale takim nie było. Koniec końców zasięgnęliśmy języka u tubylców, dzięki czemu dotarliśmy na właściwy przystanek ... tramwajowy. Podróż umilał nam głos Tomasza Knapika, który to zapowiadał kolejne przystanki i oswajał nam nieco stolicę. Ciekawiło nas bardzo czy na ostatniej stacji pada sformułowanie "czytał Tomasz Knapik", tak charakterystyczne dla filmów z jego udziałem. Na odpowiedź musieliśmy poczekać do następnego dnia. Niestety warszawskie MZK nie było na tyle szalone, by w ten żartobliwy sposób, umilić podróż pasażerom. Cóż, trudno się mówi i żyje się dalej.
Gdy dotarliśmy do "Progresji", swój występ kończył właśnie zespół The Awakening. Po nich już tylko The Mission, gwiazda wieczoru. Jako że nie spodziewaliśmy się, aby ktoś pod sceną odczyniał jakieś tańce pogo, stanęliśmy naprawdę blisko sceny. Chciałem przeżyć ten koncert należycie, tak by później niczego nie żałować. W końcu za chwilę, miałem stanąć niemal twarzą w twarz z samym Waynem Husseyem, człowiekiem, którego nazwisko jest niemalże fundamentem sceny gotyckiej. Mało tego, zaraz obok mieli pojawić się również Simon Hinkler oraz Craig Adams, czyli członkowie oryginalnego składu odpowiedzialni za najlepsze dokonania zespołu. Zabrakło jedynie Micka Browna, którego od kilku lat, za perkusją godnie zastępuje Mike Kelly. Wizyta Misjonarzy w naszym kraju była związana z trzydziestoleciem ich działalności, stąd też można było się spodziewać powrotów do naprawdę odległych czasów. Już na początek zaserwowali nam Beyonde The Pale z mojej ukochanej płyty "Children" (1988), by potem co i rusz rozgrzewać publiczność kolejnymi klasykami w rodzaju Serpent's Kiss czy Like A Hurricane (cover Neila Younga). Nie zabrakło też utworów ze świeżo co wydanej "Another Fall From Grace" (2016), z której to usłyszeliśmy Tyranny Of Secrets, Never Longer Than Forever, Met-Amor-Phosis (już dziś brzmiący jak klasyk) oraz Only You & You Alone. Ten ostatni utwór wykonali na trasie zaledwie siedem razy. Jeszcze rzadziej sięgają po Love Me To Death (trzy wykonania), który to usłyszeliśmy w odsłonie akustycznej ze wspomaganiem wokalnym Evi Vine, znanej choćby z The Eden House. Był to też ten moment, w którym to Hussey ze sceny zapowiedział, że oprócz ich okrągłej rocznicy, swoje dziesięciolecie obchodzi także audycja "Trzecia strona księżyca" nadawana w radiowej Trójce. W związku z tym, na publiczność opadły balony i wielkie dmuchane kule, które to krążyły po całej "Progresji". Wracając jeszcze do Evi Vine, to zaznaczę, że nie był to jedyny utwór, w którym to mogliśmy ją podziwiać. Jej wokalizy ozdobiły jeszcze kilka innych kompozycji, ale niestety nie pamiętam już jakie. Bodajże Naked And Savages oraz Garden Of Delight, ale głowy pod topór nie dam. Równie rzadko wykonywanym nagraniem na trasie co Love Me To Death jest Blood Brother, który to usłyszeliśmy podczas drugiego bisu. Po nim nastąpiło jeszcze tylko Deliverence, które to jest takim idealnym utworem na zakończenie. Publiczność może wtedy pośpiewać refren z zespołem, jak i bez jego udziału. Tak też było w Warszawie, gdzie w końcowym akcie kompozycji, na scenie pozostał tylko Mike Kelly, wygrywający rytm do utworu i zachęcający publiczność do ciągłego śpiewu. Piękny moment, który jak mniemam sprawił publiczności dużą przyjemność. Jeśli już jesteśmy przy publiczności, to należy zaznaczyć, że tłumnie stawiła się ona na koncert Misjonarzy. Pomimo że występ nie był wyprzedany, to "Progresja" wydawała się szczelnie wypełniona ludźmi. Nic dziwnego, przecież była to dopiero druga wizyta grupy w naszym kraju. Miejmy nadzieję, że nie ostatnia.
Zespół pomimo trzydziestu lat działalności, wciąż działa jak dobrze naoliwiona maszyna. Sam Hussey wydaje się żyć poza czasem. Owszem, twarz już nieco starsza, za to głos jak za najlepszych lat. Miło było zobaczyć ich w tak dobrej formie i utwierdzić się w przekonaniu, że The Mission to zespół, który nie tylko warto znać z płyt, ale i zobaczyć na żywo. Po koncercie zostaliśmy jeszcze chwilę na tak zwany after party zorganizowanym przez "Trzecią stronę księżyca", dzięki czemu mogłem zdobyć nie tylko autografy Craiga Adamsa i Mike'a Kelly'ego, ale także porozmawiać i zrobić sobie pamiątkową fotografię z przesympatyczną Evi Vine. "Progresję" opuszczałem pełen pięknych wspomnień, dzierżąc pod ręką winylową edycję ostatniego albumu Misjonarzy, której za cholerę nie można u nas dostać. Wprawdzie jest ona uboższa, aż o cztery utwory w stosunku do kompaktu, ale i tak cieszy. To w końcu pamiątka po niezwykle udanym wieczorze, na którą ilekroć spojrzę, przypomni mi ten wyjątkowy czas, spędzony w towarzystwie Misjonarzy.
Jakub Karczyński
PS Zainteresowanych szczegółową rozpiską odsyłam pod ten adres: Set lista - Warszawa, gdzie poza standardową listą utworów można znaleźć wiele innych, ciekawych informacji nie tylko o polskim koncercie, ale i o całej trasie Misjonarzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz