09 stycznia 2021

SZARE KOSZMARY



Styczeń i luty to w mojej opinii jedne z najgorszych miesięcy bo choć rozpoczynają rok dając nadzieję na zmiany to zawsze niosą ze sobą zaokienną szarzyznę, która wysysa z człowieka wszelką energię. Gdy myślę o początku roku niezmienne w mojej głowie rozbrzmiewają słowa utworu Szare koszmary Tiltu. Jeśli nie pamiętacie polecam odświeżyć sobie ten tekst. Pomimo upływu czasu wciąż nie traci kontaktu z zaokienną rzeczywistością. Cieszmy się jednak, że ze wszystkich aspektów szarego życia my narzekamy dziś tylko na pogodę. Ratunkiem jest albo wyjazd z kraju albo muzyka, filmy i książki, które skutecznie oderwą nas od tego ponurego pejzażu. Na wyjazd perspektywy w tej chwili żadne więc pozostaje skorzystać z dobrodziejstwa kultury. Wachlarz możliwości mamy wręcz nieograniczony więc tylko od naszej pomysłowości zależy w jakim kierunku podążymy. 

Jeśli chodzi o literaturę to poza beletrystyką lubię zagłębić się w różnego rodzaju reportaże stąd też mój rok zaczął się od książki "Osobisty przewodnik po Pradze" Mariusza Szczygła. Nie jest to bynajmniej jakiś nudny przewodnik dla turystów jakich pełno zalega w księgarniach lecz pełna pasji i ciekawostek opowieść o tym co stanowi o pięknie tego kraju. Znajdziecie tu miejsca, o których żaden z przewodników nawet się nie zająknie. Opowieść jaką snuje autor jest w rzeczywistości czymś więcej niż zachętą do odwiedzenia tego czy innego miejsca. W mojej opinii jest to tylko punkt wyjścia do tego by przybliżyć czytelnikom kulturę naszych południowych sąsiadów i odrzeć ją nieco ze stereotypów. Wciąż jednak nie mogę rozgryźć czy to bardziej przewodnik czy może reportaż, ale nie jest to w tej chwili chyba aż tak istotne. Ważne jest, że otrzymaliśmy kolejną interesującą pozycję po którą warto sięgnąć by zrewidować swoją wiedzę na temat Czechów i ich kultury. 

Nie samą literaturą wszak człowiek żyje, a i uszy mamy nie od parady stąd też od czasu do czasu warto czegoś posłuchać. W tym ponurym, styczniowym krajobrazie doskonale sprawdzi się coś niezwykle subtelnego i delikatnego, co nie zmąci zaokiennego pejzażu, w którym to dominuje spokój. Można pójść w ambient, ale jak dla mnie to zbyt mało pociągające terytoria dźwiękowe. Muzyka musi być zajmująca, nie może być ona elementem tła bo cóż to za przyjemność słuchać czegoś co nie zabiega o naszą uwagę. Nie wiem, może komuś to odpowiada, ale taki kierunek podróży nie jest mi zbytnio na rękę. Zbyt natarczywa muzyka też nie znajdzie u mnie swej bezpiecznej przystani stąd też eliminuję ze swego otoczenia wszelkiego rodzaju ekstrema. Czym zatem uprzyjemniam sobie zimę? Rozpocząłem ją od subtelnej muzyki grupy Talk Talk, o czym informowałem w poprzednim wpisie by w kolejnym kroku nasycić uszy post punkiem. Z szerokiego grona możliwości zdecydowałem się na album "From The Lions Mouth" (1981) zespołu The Sound. Okazja była nie byle jaka bowiem właśnie udało mi się pozyskać amerykańską wersję tegoż albumu, wydaną w klasycznym opakowaniu typu jewel case. Długo krążyłem wokół tej płyty bo i cena do najniższych nie należała, ale w końcu zebrałem odpowiednią ilość funduszy by ją zakupić. Edycja ta pojawiła się na rynku w 2012 roku i obecnie jest już całkowicie wyprzedana. Tym bardziej warto było się nią zainteresować bowiem moje wydanie w papierowej obwolucie było mi niczym kamień w bucie. Wiedziałem, że dopóki nie zdobędę wersji jewel case, dopóty będzie mnie to dręczyć i prześladować. Czekałem na nią prawie miesiąc ponieważ jej wcześniejszy adres zamieszkania to terytorium Stanów Zjednoczonych, ale warto było uzbroić się w cierpliwość. 

The Sound choć działali niespełna dekadę, zdążyli nagrać aż pięć albumów. Z dzisiejszej perspektywy to naprawdę świetny wynik choć w tamtych czasach nie było to nic niezwykłego, że zespół wydawał swoje albumy w dość krótkich odstępach czasu. "From The Lions Mouth" to ich drugie wydawnictwo, które w odróżnieniu od debiutu było bardziej dopracowane tak brzmieniowo jak i pod względem kompozycyjnym. Nie bez znaczenia jest tu też olbrzymi potencjał komercyjny jaki drzemał w tych utworach albowiem nadarzała się okazja by dotrzeć ze swą muzyką do szerszego audytorium. Szkoda więc, że zamiast pisać dziś o tym albumie złotymi zgłoskami, zmuszeni jesteśmy wygrzebywać go z zakamarków ciemnych piwnic. Daje sobie rękę uciąć, że dziś za taki materiał niejeden zespół wskoczył by w ogień. "From The Lions Mouth" charakteryzuje przede wszystkim ogromna wyobraźnia muzyczna, której wielu twórcom po prostu brakuje. Nic więc  dziwnego, że mówi się o nim jako o ich szczytowym osiągnięciu. Na ich talencie poznali się z pewnością ówcześni dziennikarze, którzy w dniu premiery nie szczędzili grupie słów uznania. Szkoda tylko, że nie przełożyło się to na wzrost ich popularności bo być może ich losy potoczyłyby się nieco inaczej, a sam Adrian Borland (wokal) być może w 1999 roku nie zdecydowałby się zakończyć swego życia pod kołami pociągu. Klamka niestety zapadła i nic już tego nie zmieni. Pozostała nam wyłącznie muzyka, a ona jest wieczna. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji jej posłuchać to jak najszybciej nadrabiajcie te zaległości. Zacznijcie od płyty "From The Lions Mouth". Kto wie czy nie okaże się ona najlepszą rzeczą jakiej dane wam będzie dziś posłuchać.

Jakub Karczyński 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz