"Czarne słońca" świecą nieprzerwanie od ośmiu lat. Ani się obejrzymy, a stuknie im dekada i przyjdzie pochylić się nad tym wszystkim co przez ten czas udało się zrobić. Nie ukrywam, że moje ambicje wykraczają daleko poza blogową sferę. Gdzieś z tyłu głowy wciąż kołacze się myśl o sklepie internetowym z muzyką o jakiej piszę i jaką staram się promować na łamach "Czarnych słońc". Chęci są, ale nie mam pewności czy odbiorcy by się znaleźli stąd też póki co pomysł ten pozostaje w sferze fantazji. Wtorkowy koncert Molchat Doma wlał we mnie pewną nutkę optymizmu bowiem skoro niszowy zespół z Białorusi potrafi szczelnie wypełnić klub swoimi fanami a do tego sprzedać niemałą liczbę płyt, to chyba z tym światem nie jest aż tak źle. Wiem, że wszyscy wieszczą rychły zmierzch nośników fizycznych, ale mam wrażenie, że ludzie bywają w tej kwestii nieco przekorni. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że nośnik jakim jest winyl, powrócił triumfalnie do łask choć przecież logika nakazywałaby jego wyginięcie wraz z rozwojem nowych technologii. Taka sama sytuacja ma miejsce z kasetami magnetofonowymi, o których znów jest głośno. Ludzie nagle przypomnieli sobie, że był taki nośnik, że wydawano na nim muzykę i sprawdzał się tak w domu jak i poza nim. Musiało dojść do sytuacji, w której to zabrakło go na rynku, aby zatęskniono za nim i czy to na bazie sentymentu czy też może chęci podjęcia pierwszej inicjacji, dokonano jego wskrzeszenia. Czy płyta CD też musi sięgnąć grobu by ludzie znów spojrzeli na nią łaskawym okiem? Miejmy nadzieję, że miłośnicy muzyki okażą się nieco bardziej łaskawi i nie będzie ona musiała wracać do nas aż z zaświatów. Póki jeszcze jest, cieszcie się jej obecnością, tak jak ja to robię i namawiam serdecznie by nie brnąć ślepo w forsowaną obecnie narrację o wyższości winyla nad kompaktem bo każdy z tych nośników ma zarówno swoje wady jak i zalety. Sami zdecydujcie co Wam bardziej odpowiada. Ja postawiłem na płyty CD i tego się trzymam od tych niemal dwudziestu lat. Na tym zakończmy temat bowiem nie tego miał dotyczyć dzisiejszy wpis.
Pierwotnym założeniem było to, aby napisać, o tym co mnie motywuje i co daje prowadzenie tego bloga. Aspekt finansowy wykluczyłem już na samym początku bowiem chciałem mieć pełną kontrolę nad tym co pojawia się na łamach "Czarnych słońc". Poza tym przypadkowe reklamy nijak nie komponowały mi się z estetyką tego bloga. Myśl o zarabianiu nie wchodziła więc w grę. Dużo bardziej liczyło się to, że oto w końcu będę mógł wyrzucić z siebie wszystko to, co latami gromadziło się w mojej głowie, a co krążyło wokół tematu muzyki. Nie ukrywam, że od początku towarzyszyła mi pewnego rodzaju misja, która to miała na celu rzucić nieco więcej światła na artystów, o których albo nie mówi się zbyt wiele albo po prostu żeśmy o nich zwyczajnie zapomnieli. Liczyłem też na odzew innych osób, które tak jak ja żyją tą muzyką i chcą podzielić się swoimi spostrzeżeniami. I to chyba właśnie ta więź, wymiana opinii jest dla mnie wciąż tym co w największym stopniu daje mi energię do tworzenia tego bloga. Cieszę się też, że nie tylko ja inspiruję, ale i sam bywam zainspirowany. Przykładem może być całkiem niedawny wpis dotyczący grupy Rubicon, gdzie w komentarzu jeden z czytelników naprowadził mnie na trop płyty, o której nie miałem pojęcia, że w ogóle istnieje. Mam tu na myśli solowe dzieło Andy'ego Delany, który udzielał się wokalnie w grupie Rubicon, a po jej rozpadzie ślad po nim zaginął. Sytuacja zmieniła się wraz z rokiem 2018, gdy po ponad dwudziestu latach, Andy Delany postanowił dać sygnał o swoim istnieniu. "Mission Creep" bo tak nazywa się ten album został wydany własnymi siłami bez wsparcia jakiejkolwiek wytwórni. Pomimo tego, wydawnictwo prezentuje się bardzo profesjonalnie. Jedynie brak obecności kodu kreskowego oraz nadruk na samym kompakcie zdradza, że oto mamy do czynienia z tak zwaną samoróbką. Mimo to i tak cieszę się, że po tylu latach znów mogę posłuchać jego głosu w całkiem nowych kompozycjach. Serdecznie dziękuję więc za tę jak i wszystkie inne inspiracje, które przyczyniły się do poszerzenia moich horyzontów muzycznych, kolekcji płyt jak i zawartości tego bloga. Liczę na to, że w kolejnych latach również będę mógł na Was liczyć w tym aspekcie.
Jakub Karczyński
Ja do tej misji dorzucę swoje trzy grosze. Gdyby nie Czarne Słońca, w życiu nie poznałbym albumu Siouxsie And The Banshees - "Join Hands". Rzut oka na post i spodobała mi się niesamowicie okładka albumu. Gdybym zobaczył ją w sklepie albo na targu, brałbym bez zastanowienia. Muzyka z tego krążka jest na jeszcze wyższej półce... Hipnotyczność i pierwsza nieprzyswajalność tej muzyki mnie poraziła.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że blisko dziesięć lat mojej pisaniny przyniosło jakieś wymierne efekty. Takie wiadomości jak ta, utwierdzają mnie w tym, że nie był to czas stracony.
UsuńCo do albumu "Join Hands" to posiada on rzeczywiście zjawiskową okładkę, która absolutnie nie zdradza tego z czym będziemy mieli do czynienia jeśli tylko zdecydujemy się zapoznać z jej muzyczną zawartością. Życzę Ci zatem wielu takich muzycznych odkryć bo przecież to właśnie one nadają życiu odpowiedniego smaku i przyprawiają o szybsze bicie serca.
Wrzucę swoje trzy grosze... Okładka to podstawa, Peter Hook z Joy Division twierdzi do dziś, że wielu ludzi kupiło ich płyty właśnie z powodu okładek. I rzeczywiście ci którzy pamiętają pojawienie się Unknown Pleasures tak twierdzą. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńOkładka to podstawa. Masz rację. Przecież to ona jest pierwszym elementem, na który zwracamy uwagę wertując stoiska z płytami. Ileż to razy nabywałem płytę sugerując się okładką i niejednokrotnie okazywało się, że muzyka idealnie pasowała do tego co zamieszczono na okładce. Oczywiście były też sytuacje odwrotne, ale o nich może innym razem. Pozdrawiam.
Usuń