Wrocław przywitał nas chłodnym wiatrem i stalowym niebem, tak charakterystycznym dla tej pory roku. Aura nie zachęcała ani do spacerów, ani tym bardziej do zwiedzania miasta. Nie odstraszyło nas to jednak przed małym rekonesansem po sklepach płytowych, wszak prawdziwy kolekcjoner nie przepuści żadnej okazji. Przeszywające zimno nie mogło się jednak równać z chłodem jaki miał powiać wieczorem ze sceny klubu A2. Zimne dźwięki wyjęte z czterdziestoletniej historii Bauhausu miały skuteczne schłodzić nasze rozgrzane od emocji serca. Długa kolejka do wejścia uspokoiła mnie tak względem dobrej frekwencji jak i tego, że nie jestem jedynym dziwakiem, który lubi takie dźwięki. Przekrój wiekowy był naprawdę dość znaczny, a sam klub szczelnie wypełnił się widzami na długo przed pojawieniem się gwiazdy wieczoru. Jako przystawka do dania głównego zaserwowano widzom grupę Desert Mountain Tribe, która to robiła co mogła, aby wywiązać się jak najlepiej ze swej roli. Jak na moje ucho radzili sobie całkiem nieźle prezentując interesującą syntezę post rocka z prog rockiem, choć w tamtym dniu serca mi jeszcze nie skradli. Zaciekawili jednak na tyle, żebym po powrocie skonfrontował swoje wrażenia koncertowe z tym co zarejestrowali w warunkach studyjnych. Muszę przyznać, że coraz bardziej wsiąkam w tę muzykę i z każdym kolejnym odsłuchem doceniam jej walory. Aby jednak uczciwie ocenić ich poniedziałkowy występ, musiałbym porządnie zagłębić się w ich twórczość więc na ten moment ograniczę się do sformułowania, że dobrze spożytkowali czas im podarowany. Supporty mają tę niewdzięczną rolę, że zazwyczaj traktowane są po macoszemu. Osobiście nigdy ich nie lekceważę bo niejednokrotnie odkrywałem w ten sposób interesującą muzykę (vide Promenade Cinema). Desert Mountain Tribe z pewnością również dołączy do tej listy.
Występ Petera Murphy zaplanowany pierwotnie na godzinę 21 rozpoczął się z półgodzinnym opóźnieniem. Czas oczekiwania "umilała" nam muzyka Marlene Dietrich, która to podziałała na mnie w sposób wysoce usypiający. Składam to na karb zmęczenia podróżą bo przecież i takie dźwięki znajdują w mym sercu swoją przystań. Muzyka ta nie była jednak dziełem przypadku choć podejrzewam, że wykorzystywana była częściej podczas solowych występów Petera, który przecież w swym dorobku ma nagranie wprost odnoszące się do tej wybitnej niemieckiej artystki - Marlene Dietrich's Favourite Poem. Publiczność kilkukrotnie próbowała wywołać zespół na scenę i w końcu za którymś razem się udało. Światła przygasły, a na scenie pojawiła się wreszcie gwiazda wieczoru. Poza Peterem Murphy, Davidem J. skład uzupełniali Mark Gemini Thwaite (gitara) oraz perkusista z Nowego Jorku, którego personaliów jednak nie zdołałem zapamiętać. Z kolei Mark Gemini Thwaite to postać dość znana w środowisku. Wystarczy wspomnieć, że współpracował z takimi wykonawcami jak Spear Of Destiny, Tricky, Gary Numan czy The Mission. Z tymi ostatnimi zarejestrował w latach dziewięćdziesiątych dwa albumy, które jednak okazały się dalekie od tego czym zachwycał nas przed laty The Mission. Wspomógł on też grupę przy reaktywacji i nagrywaniu płyty "Aura" (2001), a ostatnimi czasy najął się u Petera Murphy. Gra on nie tylko koncerty, ale i występuje na jego płytach. W poniedziałkowy wieczór godnie zastąpił Daniela Asha odtwarzając jego partie gitarowe.
Koncert rozpoczął się od prezentacji nagrań z debiutanckiego albumu grupy. Na pierwszy ogień poszło Double Dare, In The Flat Field, które wyrwały mnie z marazmu i dały nadzieję na naprawdę fantastyczne widowisko. Peter Murphy władczo przechadzał się po scenie skupiając na sobie całą uwagę odbiorcy. Choć włosów na głowie mniej, głos wciąż ma mocny i hipnotyzujący. Niestety moja radość nie trwała zbyt długo bowiem zespół postanowił odegrać niemal w całości swój debiutancki album. Podobnie jak Tomek Beksiński ja również nie należę do specjalnych admiratorów tejże płyty. Owszem, początek albumu robi wrażenie, ale im dalej w las tym robi się dziwniej i niestety nudniej. Na "In The Flat Field" (1980) zespół nie bierze jeńców i tak też było na poniedziałkowym koncercie. Szaleńczy głos Murphy'ego doprawiony jazgotliwą muzyką mógł zmęczyć co niektórych słuchaczy. I kiedy już zacząłem spisywać koncert na straty, ze sceny zaczęły w końcu napływać bardziej przyjazne dźwięki. Gdy surowość i szaleństwo debiutu pozostały już za nami, można się było w końcu rozsmakować w tym bardziej klimatycznym obliczu Bauhausu znanym z płyt "The Sky's Gone Out" (1982) czy "Burning From The Inside" (1983). Tą nieprzyjazną aurę przełamało nagranie Kingdom's Coming i od tego momentu repertuar wskoczył już na właściwe tory i upewnił mnie w przekonaniu, że nie przyjechałem tego dnia do Wrocławia na darmo. Nie miałem specjalnych oczekiwań, chciałem tylko zobaczyć ten legendarny zespół i poczuć emocje towarzyszące temu występowi. Tę wyjątkową mieszankę szaleństwa i grozy, która przenika człowieka do głębi.
Wyobrażałem sobie, że będzie tak jak w filmie "The Hunger" znanym u nas pod tytułem "Zagadka nieśmiertelności". Każdy kto widział ten obraz doskonale zapewne pamięta sekwencje z początku filmu, gdzie David Bowie wraz z Catherine Deneuve rozglądają się po klubie w poszukiwaniu świeżego pożywienia. Nie szukają jednak zapiekanek czy hot dogów lecz ludzkiej krwi, w której to będą mogli zatopić swa wampirze kły. Owa sekwencja przerywana jest obrazem Petera Murphy'ego wyśpiewującego zza krat hymn wszystkich wampirów jakim jest nagranie Bela Lugosi's Dead. I choć we Wrocławiu krat nie było to i tak do końca życia zapamiętam chwilę gdy Peter Murphy wśród kłębów dymu wciela się w rolę wampira. Nie, nie. On się nie wciela, on jest wampirem. Każdy kto widział jak unosi kołnierz swej niezwykle finezyjnej marynarki i zanurza się w scenicznym dymie, musiał uwierzyć, że oto przed nami zmaterializował się prawdziwy wampir. W dniu urodzin Tomka Beksińskiego miało to również swój inny wymiar dodający temu wydarzeniu pikanterii. Tak sugestywny występ podziałał nie tylko na moją wyobraźnię, ale i utwierdził mnie w przekonaniu, że warto było się tu zjawić choćby tylko po to, aby wysłuchać i zobaczyć ten jeden utwór. Jednak skłamałbym gdybym powiedział, że resztę występu można było sobie odpuścić. Co to, to nie. Stracilibyśmy w ten sposób prawdziwe perełki z repertuaru grupy jak choćby Burning From The Inside, Silent Hedges, Kick In The Eye no i przede wszystkim She's In Parties, The Passion Of Lovers. Jeśli pamiętacie, to w lipcu sporządziłem listę pięciu utworów bez, których nie wyobrażałem sobie tego koncertu. Z owych pięciu nagrań wybrzmiały cztery z nich. Zabrakło tylko Who Killed Mr. Moonlight no, ale widać nie można mieć wszystkiego. Miłym akcentem było za to sięgnięcie do albumu "Go Away White" (2008) i kompozycji Adrenalin, na którą szczerze mówiąc w ogóle nie liczyłem. Jak dla mnie najmocniejszy punkt tamtej płyty, a przy okazji swoista rekompensata za nieobecność tego jednego nagrania. Istny koncert życzeń, a jeśli komuś było jeszcze mało to na bis otrzymał Telegram Sam z repertuaru T.Rex oraz Ziggy Stardust wykonywanego w oryginale przez Davida Bowie. Na tym też zakończył się ten spektakl szaleństwa i grozy. Widzowie poczęli przemieszczać się w kierunku wyjścia uprzednio zabierając z szatni swoją garderobę i zagłębiali się w listopadową, zimną noc. Księżyc odprowadzał ich wzrokiem, a my idąc za ich przykładem także opuściliśmy gościnne progi klubu A2. I choć nie wybrzmiało tego wieczora Who Killed Mr. Moonlight to i tak wychodziłem w poczuciu satysfakcji i spełnienia. Może jeszcze będzie kiedyś okazja zanurzyć uszy w tym księżycowym blasku, a tymczasem jak przystało na porządnego wampira zamknę już to wieko trumny i udam się na zasłużony odpoczynek. Dobranoc.
PS Doszły mnie słuchy, że nagłośnienie, a może raczej realizacja dźwięku pozostawiała sporo do życzenia. Osobiście ani ja, ani mój kolega Paweł nie odnieśliśmy takiego wrażenia. Może po prostu zajęliśmy dobre miejsca dzięki czemu słyszeliśmy wszystko czysto i klarownie. Może wokal mógł być odrobinę głośniej, ale to tylko taka moja sugestia. Żadnych większych przeto uwag nie wnoszę.
PS2 Wyczytałem przed kilkoma dniami na profilu Petera Murphy'ego, że odwołał on kilka ostatnich koncertów w Niemczech ze względu na zatrucie pokarmowe jakiego tam doznał. Walczył ze swoim organizmem dzielnie jednak lekarz nalegał by zaniechał koncertowania na pewien czas. Mieliśmy więc ogromne szczęście bo naprawdę niewiele brakowało byśmy to my obeszli się smakiem.
Występ Petera Murphy zaplanowany pierwotnie na godzinę 21 rozpoczął się z półgodzinnym opóźnieniem. Czas oczekiwania "umilała" nam muzyka Marlene Dietrich, która to podziałała na mnie w sposób wysoce usypiający. Składam to na karb zmęczenia podróżą bo przecież i takie dźwięki znajdują w mym sercu swoją przystań. Muzyka ta nie była jednak dziełem przypadku choć podejrzewam, że wykorzystywana była częściej podczas solowych występów Petera, który przecież w swym dorobku ma nagranie wprost odnoszące się do tej wybitnej niemieckiej artystki - Marlene Dietrich's Favourite Poem. Publiczność kilkukrotnie próbowała wywołać zespół na scenę i w końcu za którymś razem się udało. Światła przygasły, a na scenie pojawiła się wreszcie gwiazda wieczoru. Poza Peterem Murphy, Davidem J. skład uzupełniali Mark Gemini Thwaite (gitara) oraz perkusista z Nowego Jorku, którego personaliów jednak nie zdołałem zapamiętać. Z kolei Mark Gemini Thwaite to postać dość znana w środowisku. Wystarczy wspomnieć, że współpracował z takimi wykonawcami jak Spear Of Destiny, Tricky, Gary Numan czy The Mission. Z tymi ostatnimi zarejestrował w latach dziewięćdziesiątych dwa albumy, które jednak okazały się dalekie od tego czym zachwycał nas przed laty The Mission. Wspomógł on też grupę przy reaktywacji i nagrywaniu płyty "Aura" (2001), a ostatnimi czasy najął się u Petera Murphy. Gra on nie tylko koncerty, ale i występuje na jego płytach. W poniedziałkowy wieczór godnie zastąpił Daniela Asha odtwarzając jego partie gitarowe.
Koncert rozpoczął się od prezentacji nagrań z debiutanckiego albumu grupy. Na pierwszy ogień poszło Double Dare, In The Flat Field, które wyrwały mnie z marazmu i dały nadzieję na naprawdę fantastyczne widowisko. Peter Murphy władczo przechadzał się po scenie skupiając na sobie całą uwagę odbiorcy. Choć włosów na głowie mniej, głos wciąż ma mocny i hipnotyzujący. Niestety moja radość nie trwała zbyt długo bowiem zespół postanowił odegrać niemal w całości swój debiutancki album. Podobnie jak Tomek Beksiński ja również nie należę do specjalnych admiratorów tejże płyty. Owszem, początek albumu robi wrażenie, ale im dalej w las tym robi się dziwniej i niestety nudniej. Na "In The Flat Field" (1980) zespół nie bierze jeńców i tak też było na poniedziałkowym koncercie. Szaleńczy głos Murphy'ego doprawiony jazgotliwą muzyką mógł zmęczyć co niektórych słuchaczy. I kiedy już zacząłem spisywać koncert na straty, ze sceny zaczęły w końcu napływać bardziej przyjazne dźwięki. Gdy surowość i szaleństwo debiutu pozostały już za nami, można się było w końcu rozsmakować w tym bardziej klimatycznym obliczu Bauhausu znanym z płyt "The Sky's Gone Out" (1982) czy "Burning From The Inside" (1983). Tą nieprzyjazną aurę przełamało nagranie Kingdom's Coming i od tego momentu repertuar wskoczył już na właściwe tory i upewnił mnie w przekonaniu, że nie przyjechałem tego dnia do Wrocławia na darmo. Nie miałem specjalnych oczekiwań, chciałem tylko zobaczyć ten legendarny zespół i poczuć emocje towarzyszące temu występowi. Tę wyjątkową mieszankę szaleństwa i grozy, która przenika człowieka do głębi.
Wyobrażałem sobie, że będzie tak jak w filmie "The Hunger" znanym u nas pod tytułem "Zagadka nieśmiertelności". Każdy kto widział ten obraz doskonale zapewne pamięta sekwencje z początku filmu, gdzie David Bowie wraz z Catherine Deneuve rozglądają się po klubie w poszukiwaniu świeżego pożywienia. Nie szukają jednak zapiekanek czy hot dogów lecz ludzkiej krwi, w której to będą mogli zatopić swa wampirze kły. Owa sekwencja przerywana jest obrazem Petera Murphy'ego wyśpiewującego zza krat hymn wszystkich wampirów jakim jest nagranie Bela Lugosi's Dead. I choć we Wrocławiu krat nie było to i tak do końca życia zapamiętam chwilę gdy Peter Murphy wśród kłębów dymu wciela się w rolę wampira. Nie, nie. On się nie wciela, on jest wampirem. Każdy kto widział jak unosi kołnierz swej niezwykle finezyjnej marynarki i zanurza się w scenicznym dymie, musiał uwierzyć, że oto przed nami zmaterializował się prawdziwy wampir. W dniu urodzin Tomka Beksińskiego miało to również swój inny wymiar dodający temu wydarzeniu pikanterii. Tak sugestywny występ podziałał nie tylko na moją wyobraźnię, ale i utwierdził mnie w przekonaniu, że warto było się tu zjawić choćby tylko po to, aby wysłuchać i zobaczyć ten jeden utwór. Jednak skłamałbym gdybym powiedział, że resztę występu można było sobie odpuścić. Co to, to nie. Stracilibyśmy w ten sposób prawdziwe perełki z repertuaru grupy jak choćby Burning From The Inside, Silent Hedges, Kick In The Eye no i przede wszystkim She's In Parties, The Passion Of Lovers. Jeśli pamiętacie, to w lipcu sporządziłem listę pięciu utworów bez, których nie wyobrażałem sobie tego koncertu. Z owych pięciu nagrań wybrzmiały cztery z nich. Zabrakło tylko Who Killed Mr. Moonlight no, ale widać nie można mieć wszystkiego. Miłym akcentem było za to sięgnięcie do albumu "Go Away White" (2008) i kompozycji Adrenalin, na którą szczerze mówiąc w ogóle nie liczyłem. Jak dla mnie najmocniejszy punkt tamtej płyty, a przy okazji swoista rekompensata za nieobecność tego jednego nagrania. Istny koncert życzeń, a jeśli komuś było jeszcze mało to na bis otrzymał Telegram Sam z repertuaru T.Rex oraz Ziggy Stardust wykonywanego w oryginale przez Davida Bowie. Na tym też zakończył się ten spektakl szaleństwa i grozy. Widzowie poczęli przemieszczać się w kierunku wyjścia uprzednio zabierając z szatni swoją garderobę i zagłębiali się w listopadową, zimną noc. Księżyc odprowadzał ich wzrokiem, a my idąc za ich przykładem także opuściliśmy gościnne progi klubu A2. I choć nie wybrzmiało tego wieczora Who Killed Mr. Moonlight to i tak wychodziłem w poczuciu satysfakcji i spełnienia. Może jeszcze będzie kiedyś okazja zanurzyć uszy w tym księżycowym blasku, a tymczasem jak przystało na porządnego wampira zamknę już to wieko trumny i udam się na zasłużony odpoczynek. Dobranoc.
Jakub Karczyński
PS Doszły mnie słuchy, że nagłośnienie, a może raczej realizacja dźwięku pozostawiała sporo do życzenia. Osobiście ani ja, ani mój kolega Paweł nie odnieśliśmy takiego wrażenia. Może po prostu zajęliśmy dobre miejsca dzięki czemu słyszeliśmy wszystko czysto i klarownie. Może wokal mógł być odrobinę głośniej, ale to tylko taka moja sugestia. Żadnych większych przeto uwag nie wnoszę.
PS2 Wyczytałem przed kilkoma dniami na profilu Petera Murphy'ego, że odwołał on kilka ostatnich koncertów w Niemczech ze względu na zatrucie pokarmowe jakiego tam doznał. Walczył ze swoim organizmem dzielnie jednak lekarz nalegał by zaniechał koncertowania na pewien czas. Mieliśmy więc ogromne szczęście bo naprawdę niewiele brakowało byśmy to my obeszli się smakiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz