W ostatnim czasie znów nawiedził mnie duch wczesnych lat osiemdziesiątych (ten od gotyku i post punku) i targa mną tak już od tygodnia. Rozgościł się w mej głowie i ani myśli odejść. Zresztą wcale go nie wyganiam, bo przecież jego wizyty są niezwykle oczyszczające i potrafią napełnić mnie mnóstwem nowej energii. Duch jak to duch ma swoje zachcianki więc co i rusz każe wyjmować mi z półek płyty, które czas przykrył kurzową pierzynką i słuchamy ich niemal raz za razem. Zaczęło się od Bauhausu i albumu "Mask" (1981), który był taką moją wyrwą w dyskografii zespołu. Co prawda posiadałem jego piękne wydanie w wersji Omnibus, ale nie wiem czy wy też tak macie, że wersje kolekcjonerskie cieszą oko, ale wraca się do nich tak rzadko, że niemal zapomina się o ich istnieniu. Z tego też powodu sprawiłem sobie podstawową wersję tegoż albumu, aby nie tylko zakleić tę dziurę w dyskografii, ale też aby móc w razie czego szybko po niego sięgnąć. Kiedy tak wsłuchiwałem się w kolejne utwory z tejże płyty doceniłem wreszcie to surowe i szorstkie oblicze grupy jakim raczyli nas na dwóch pierwszych płytach. Pozwoliło mi to też spojrzeć nieco łaskawszym okiem na ich ostatni album "Go Away White" (2008), na który nieco kręciłem swego czasu nosem. Co ja poradzę, że lubię ładne, melancholijne melodie i to właśnie je staram się wyłowić w pierwszej kolejności. "Go Away White" w tym wypadku była jak surowa ryba, której jakiś kucharz zapomniał oporządzić i przyprawić do smaku. Na szczęście wraz z upływem czasu mój żołądek zahartował się na tyle, że nie tylko przetrawiłem ową rybę, ale i rozsmakowałem się w tym daniu. Idąc za ciosem nastawiłem koncertówkę "Gotham" (1999) będącą zapisem reaktywacji grupy, z której ostatecznie i tak nic nie wynikło. Pozostała tyko ta jakże przyjemna płyta z jednym nowym utworem, który poznaliśmy zarówno w wersji koncertowej jak i studyjnej. Jak przyznał w jednym z wywiadów* Daniel Ash: Bauhaus to cztery wiecznie niezaspokojone ambicje. Chemia, jaka się tu wytwarza, jest piekielnie twórcza, ale na dłuższą metę okazuje się zbyt toksyczna. Niestety od dziesięciu lat trumna z napisem Bauhaus jest znów zamknięta i chyba nie zanosi się na to by coś w tej kwestii miało się zmienić. Niemniej nie ma co przybijać ostatniego gwoździa, bo przecież przed 2008 rokiem, nikt także nie śnił o nowym wydawnictwie od grupy Bauhaus.
Podobnie zacząłem już myśleć o nowej muzyce od grupy The Cure. Lata mijały, a nowej płyty jak nie było tak nie ma. Pisałem o tym zresztą całkiem niedawno we wpisie "It's Over Mr Smith?" i jak się okazuje przebudziłem chyba jakieś tajemne moce. Zaczynam coraz bardziej wierzyć w siłę sprawczą mojej działalności, bo oto przed kilkoma dniami gruchnęła informacja, że Robert Smith znów nabrał ochoty na tworzenie nowej muzyki. Planuje wkrótce wejść do studia i zacząć coś tworzyć co być może za jakiś czas stanie się nowym albumem grupy. Trzymam za to kciuki, bo stęskniłem się już za The Cure jak za żadnym innym zespołem. Posłuchałem sobie nawet w ostatnim czasie kilku ich płyt i to nie tylko tych powszechnie lubianych jak "Pornography" (1982), ale i tych mniej docenianych jak album "The Top" (1984). Nawet naszła mnie myśl, aby go zrecenzować, bo przecież chyba mało kto zwraca na ten krążek uwagę, a nie jest to wcale tak zła płyta jak się o niej mówi. Co do nowych pastylek z apteki pana Roberta Smitha, to liczę na to, że tym razem ustrzeże się on błędów jakie prześladowały dwa ostatnie wydawnictwa. Przede wszystkim produkcja. Nie oczekuję fajerwerków, ale też nie chcę takich partaczy jak Keith Uddin, który wespół z Robertem Smithem położyli w kilku miejscach album "4:13 Dream" (2008) na łopatki. Współpracy ze współczesnymi magikami od konsolety też bym nie zalecał, ani tym bardziej wchodzenia drugi raz do rzeki zwanej Ross Robinson. Po drugie mam już dość krzyczącego Smitha, który zamiast śpiewać wydziera się jakby go kto żywcem ze skóry obdzierał. Wolę gdy nie forsuje nadmiernie swojego gardła, bo przecież nie za to pokochaliśmy The Cure, a za nastrój jaki potrafiła wytworzyć na swych albumach oraz za doskonale osadzony w dźwiękach ten zbolały głos Smitha. Po trzecie czekam na świetne, spójne i klimatyczne kompozycje, a nie takie koszmary jak Sleep When I'm Dead, The Scream czy irytująco żenujący It's Over. Jeśli Smith ma także w planach tworzyć takie błahostki jak The Only One, The End Of The World czy Taking Off to może niech już faktycznie zamknie swoją aptekę. Jeśli jednak ma ambicję nagrać album na miarę swych dawnych dokonań, to czekam z otwartymi ramionami. Nie wymagam, aby był to od razu poziom "Disintegration" (1989), ale przecież albumem "Bloodflowers" (2000) pokazali, że wciąż mogą stworzyć coś co nie jest tylko bladą kopią dawnych płyt lecz także niesie pewną nową jakość. Liczę na to, że nowym albumem przywrócą dawny blask szyldowi The Cure. Trzeciej gorzkiej pigułki już chyba fani nie przełkną. Trzymajmy więc mocno kciuki za ekipę Roberta Smitha.
Trzecia płyta jest jeszcze z innej kategorii. Tu z kolei w ogóle na nią nie czekałem bo nie sądziłem, że zespół jest jeszcze aktywny tak w sferze koncertowej jak i wydawniczej. Co prawda od ich ostatniego albumu minęło tyle samo czasu, co od ostatniej płyty The Cure, ale aby być zupełnie szczerym nie śledziłem uważnie kariery tej grupy. Zespół The Damned zaistniał dla mnie tylko za sprawą rewelacyjnego albumu "Phantasmagoria" (1985), który ponoć był jednym jedynym takim gotyckim strzałem w całej historii grupy. Wszak The Damned to czysty punk rock, o czym najdobitniej przekonuje ich debiutancki krążek. Kiedy jednak ujrzałem okładkę świeżo co wydanego "Evil Spirits" (2018), postanowiłem sprawdzić jak obecnie brzmi The Damned no i czy są jeszcze w stanie wywrzeć na mnie jakiekolwiek wrażenie. Już pierwsze nagranie utwierdziło mnie w tym, że ta płyta musi znaleźć się na mojej półce. Nie jest to już ten zadziorny punk rock jaki uprawiali przed laty, nie jest to też gotycki mrok, ale coś bliższego dokonaniom The Stranglers. Jako wielbiciel Dusicieli nie mogłem więc przejść obojętnie obok tego wydawnictwa. Skoro już nadgryzłem kolejny kawałek ich dyskografii, postanowiłem poszukać czegoś jeszcze wśród ich płyt. Debiut odrzuciłem bo prosty punk rock jakoś na dłuższą metę mnie nie rajcuje. Zresztą po latach nie ma to już takiej siły oddziaływania jak w chwili, gdy pojawiło się na rynku. Przez te wszystkie lata człowiek nasłuchał się już takiej ekstremy, że trzy akordowe hałaśliwe utwory traktuje już jak ostrzejszą i uboższą brzmieniowo wersję The Beatles. Na szczęście część zespołów dość szybko zrozumiała, że w ramach tamtej stylistyki nie da się wiele zdziałać, więc zaczęli poszerzać nie tylko swoje horyzonty, ale i spektrum dźwięków. Tak właśnie zrodził się post punk. Sięgając po drugi w kolejności album The Damned już słychać wyraźną zmianę w myśleniu o muzyce, a przecież ten album pojawił się w tym samym roku co debiut. Co ciekawe jego produkcji podjął się Nick Mason**, perkusista legendarnego punk rockowego zespołu Pink Floyd i być może to za jego sprawą album podążył w nieco innym kierunku. "Music For Pleasure" (1977) zebrał jednak mieszane recenzje. Choć nie stracił zbytnio pazura to nie był to już aż tak prosty punk rock jakiego oczekiwali fani. Nie była to jednak żadna zdrada, a najnormalniejsza chęć rozwoju. Kiedy więc dziś posłuchałem "Evil Spirits" poczułem ten gigantyczny skok muzyczny jaki wykonał zespół na przestrzeni tych czterdziestu lat. I dobrze, że tak się stało bowiem nie ma nic gorszego jak uparcie tkwić w szponach jednej stylistyki muzycznej i ślepo podążać za oczekiwaniami fanów.
Podobnie zacząłem już myśleć o nowej muzyce od grupy The Cure. Lata mijały, a nowej płyty jak nie było tak nie ma. Pisałem o tym zresztą całkiem niedawno we wpisie "It's Over Mr Smith?" i jak się okazuje przebudziłem chyba jakieś tajemne moce. Zaczynam coraz bardziej wierzyć w siłę sprawczą mojej działalności, bo oto przed kilkoma dniami gruchnęła informacja, że Robert Smith znów nabrał ochoty na tworzenie nowej muzyki. Planuje wkrótce wejść do studia i zacząć coś tworzyć co być może za jakiś czas stanie się nowym albumem grupy. Trzymam za to kciuki, bo stęskniłem się już za The Cure jak za żadnym innym zespołem. Posłuchałem sobie nawet w ostatnim czasie kilku ich płyt i to nie tylko tych powszechnie lubianych jak "Pornography" (1982), ale i tych mniej docenianych jak album "The Top" (1984). Nawet naszła mnie myśl, aby go zrecenzować, bo przecież chyba mało kto zwraca na ten krążek uwagę, a nie jest to wcale tak zła płyta jak się o niej mówi. Co do nowych pastylek z apteki pana Roberta Smitha, to liczę na to, że tym razem ustrzeże się on błędów jakie prześladowały dwa ostatnie wydawnictwa. Przede wszystkim produkcja. Nie oczekuję fajerwerków, ale też nie chcę takich partaczy jak Keith Uddin, który wespół z Robertem Smithem położyli w kilku miejscach album "4:13 Dream" (2008) na łopatki. Współpracy ze współczesnymi magikami od konsolety też bym nie zalecał, ani tym bardziej wchodzenia drugi raz do rzeki zwanej Ross Robinson. Po drugie mam już dość krzyczącego Smitha, który zamiast śpiewać wydziera się jakby go kto żywcem ze skóry obdzierał. Wolę gdy nie forsuje nadmiernie swojego gardła, bo przecież nie za to pokochaliśmy The Cure, a za nastrój jaki potrafiła wytworzyć na swych albumach oraz za doskonale osadzony w dźwiękach ten zbolały głos Smitha. Po trzecie czekam na świetne, spójne i klimatyczne kompozycje, a nie takie koszmary jak Sleep When I'm Dead, The Scream czy irytująco żenujący It's Over. Jeśli Smith ma także w planach tworzyć takie błahostki jak The Only One, The End Of The World czy Taking Off to może niech już faktycznie zamknie swoją aptekę. Jeśli jednak ma ambicję nagrać album na miarę swych dawnych dokonań, to czekam z otwartymi ramionami. Nie wymagam, aby był to od razu poziom "Disintegration" (1989), ale przecież albumem "Bloodflowers" (2000) pokazali, że wciąż mogą stworzyć coś co nie jest tylko bladą kopią dawnych płyt lecz także niesie pewną nową jakość. Liczę na to, że nowym albumem przywrócą dawny blask szyldowi The Cure. Trzeciej gorzkiej pigułki już chyba fani nie przełkną. Trzymajmy więc mocno kciuki za ekipę Roberta Smitha.
Trzecia płyta jest jeszcze z innej kategorii. Tu z kolei w ogóle na nią nie czekałem bo nie sądziłem, że zespół jest jeszcze aktywny tak w sferze koncertowej jak i wydawniczej. Co prawda od ich ostatniego albumu minęło tyle samo czasu, co od ostatniej płyty The Cure, ale aby być zupełnie szczerym nie śledziłem uważnie kariery tej grupy. Zespół The Damned zaistniał dla mnie tylko za sprawą rewelacyjnego albumu "Phantasmagoria" (1985), który ponoć był jednym jedynym takim gotyckim strzałem w całej historii grupy. Wszak The Damned to czysty punk rock, o czym najdobitniej przekonuje ich debiutancki krążek. Kiedy jednak ujrzałem okładkę świeżo co wydanego "Evil Spirits" (2018), postanowiłem sprawdzić jak obecnie brzmi The Damned no i czy są jeszcze w stanie wywrzeć na mnie jakiekolwiek wrażenie. Już pierwsze nagranie utwierdziło mnie w tym, że ta płyta musi znaleźć się na mojej półce. Nie jest to już ten zadziorny punk rock jaki uprawiali przed laty, nie jest to też gotycki mrok, ale coś bliższego dokonaniom The Stranglers. Jako wielbiciel Dusicieli nie mogłem więc przejść obojętnie obok tego wydawnictwa. Skoro już nadgryzłem kolejny kawałek ich dyskografii, postanowiłem poszukać czegoś jeszcze wśród ich płyt. Debiut odrzuciłem bo prosty punk rock jakoś na dłuższą metę mnie nie rajcuje. Zresztą po latach nie ma to już takiej siły oddziaływania jak w chwili, gdy pojawiło się na rynku. Przez te wszystkie lata człowiek nasłuchał się już takiej ekstremy, że trzy akordowe hałaśliwe utwory traktuje już jak ostrzejszą i uboższą brzmieniowo wersję The Beatles. Na szczęście część zespołów dość szybko zrozumiała, że w ramach tamtej stylistyki nie da się wiele zdziałać, więc zaczęli poszerzać nie tylko swoje horyzonty, ale i spektrum dźwięków. Tak właśnie zrodził się post punk. Sięgając po drugi w kolejności album The Damned już słychać wyraźną zmianę w myśleniu o muzyce, a przecież ten album pojawił się w tym samym roku co debiut. Co ciekawe jego produkcji podjął się Nick Mason**, perkusista legendarnego punk rockowego zespołu Pink Floyd i być może to za jego sprawą album podążył w nieco innym kierunku. "Music For Pleasure" (1977) zebrał jednak mieszane recenzje. Choć nie stracił zbytnio pazura to nie był to już aż tak prosty punk rock jakiego oczekiwali fani. Nie była to jednak żadna zdrada, a najnormalniejsza chęć rozwoju. Kiedy więc dziś posłuchałem "Evil Spirits" poczułem ten gigantyczny skok muzyczny jaki wykonał zespół na przestrzeni tych czterdziestu lat. I dobrze, że tak się stało bowiem nie ma nic gorszego jak uparcie tkwić w szponach jednej stylistyki muzycznej i ślepo podążać za oczekiwaniami fanów.
Jakub Karczyński
* Wywiad ukazał się w 26 numerze magazynu Machina w 2008 roku.
** Mniemam, że żart o legendzie punk rocka zrozumiały ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz