Ostatnio wspomniałem żonie, że w tym roku minęło równo dziesięć lat od naszego wyjazdu na koncert The Cure do Warszawy. Masa pięknych wspomnień, nie tylko tych muzycznych. Cały wyjazd doszedł do skutku tylko dlatego, że moja ówczesna dziewczyna, a obecna żona zgodziła się mi towarzyszyć w tej eskapadzie. W przeciwnym wypadku, raczej bym się nie zdecydował na taką wyprawę. Raz, że bez towarzystwa drugiej osoby jakoś tak nie za bardzo chciało mi się jechać, a dwa, że Warszawa w tamtym czasie była dla mnie wyłącznie punktem na mapie. Nie uśmiechało mi się błądzić w samotności po stolicy naszego kraju. Na szczęście okazało się, że ktoś wynajął autokar i zorganizował przejazd w obie strony. Rozwiązało to wszystkie nasze problemy więc grzechem było nie skorzystać z takiej szansy. Grupa w tym czasie przygotowywała się do wydania albumu "4:13 Dream" (2008). Z tego co pamiętam, album nie zebrał zbyt entuzjastycznych recenzji, choć w moim odczuciu były to dość krzywdzące opinie. Owszem nie był to album tej miary co "Wish" (1992) by już nie przywoływać płyt w rodzaju "Disintegration" (1989) czy "Pornography" (1982). Swoją różnorodnością przypominał mi raczej "The Head On The Door" (1985), ale to co kładło się cieniem na tym albumie to naprawdę kiepskie brzmienie. "4:13 Dream" poległ produkcyjnie, bo od strony kompozycji nie było wcale, aż tak źle. Owszem, jeśli ktoś szukał tej ponurej i smutnej strony Brytyjczyków to mógł poczuć się nieco zawiedziony. Niemniej w całej tej jasnej palecie barw trafiały się również kolory o nieco ciemniejszym zabarwieniu. Zresztą tuż po wydaniu Robert Smith zapewniał, że ma w planach wydanie suplementu o nieco mroczniejszej naturze. Ponoć materiał był już niemal dopracowany, pojawił się nawet tytuł "4:14 Scream", ale lata mijały, a płyty jak nie było tak nie ma. W tamtym czasie nawet nie przypuszczałem, że po wydaniu "4:13 Dream", zespół zamilknie na długie lata. Przecież miara odległości między kolejnymi albumami od czasu "Wish" była tak precyzyjna, że co cztery lata można było śmiało wyglądać nowego wydawnictwa na sklepowych półkach. W tym roku upływa równo dziesięć lat nie tylko od pamiętnego koncertu, ale i od premiery ich ostatniego albumu. Niestety nie zanosi się na to, aby ta cisza wydawnicza miała zostać wkrótce przerwana. Wraz z upływającym czasem coraz mniej we mnie wiary w to, że jeszcze kiedyś grupa uraczy nas swoją nową muzyką. Co sprawiło, że zespół zaniechał nagrywania kolejnych albumów? Co zaważyło na takiej, a nie innej decyzji lidera grupy? Nie wiem choć wiele bym dał by poznać odpowiedzi na te pytania. Mam tylko nadzieję, że tytuł ostatniego nagrania z albumu "4:13 Dream" (It's Over), nie był proroctwem, które właśnie się wypełniło.
Jakub Karczyński
okropna płyta
OdpowiedzUsuńpeiter
A w czym według Ciebie tkwił problem?
UsuńW braku dobrych kompozycji, a to co dali - paskudnie wyprodukowali. Z całej płyty bronią się 2-3 kawałki i 1 bisajd
OdpowiedzUsuńpeiter
W mojej ocenie większym koszmarkiem był poprzedni album "The Cure" (2004). Chyba lepiej by się stało gdyby "Bloodflowers" (2000) zamknęło dorobek grupy tak jak to zapowiadał w tamtym czasie Smith. Z "4:13 Dream" wyrzuciłbym sześć utworów i dorzucił kilka nagrań, które nie weszły na płytę, choć biły na głowę takie The Only One, It's Over, This. Here And Now. With You, Sleep When I’m Dead czy The Scream. Poza tym wolałbym, aby Smith śpiewał, a nie wydzierał się wniebogłosy co jest niestety nagminne na dwóch ostatnich płytach. Mam nadzieję, że nagrają jeszcze jeden album, którym powrócą do tego z czego słynęło przed laty The Cure.
OdpowiedzUsuń