Ludzie często się dziwią, gdy mówię im, że wolę stare edycje płyt pozbawione dodatków doklejanych trochę sztucznie i na siłę przez kolejnych wydawców. Trzeba przecież czymś przyciągnąć uwagę starych fanów, którzy przecież nie kupią drugi raz tej samej płyty, jeśli zawartość muzyczna nie jest wzbogacona o nagrania z domu, z szafy czy też toalety danego artysty. Wygrzebuje się też koncertowe wersje z czasów gdy dinozaury wymyślały rock & rolla lub też dorzuca się czternaście wariantów jednej piosenki. Po co to komu? Nie wiem. I tak przecież nie będziemy do tego wracać. Posłuchamy raz i zapomnimy o tym, bo rzadko kiedy znajdziemy tam coś czemu warto by poświęcić więcej uwagi. Pół biedy jeśli wydawca upchnął to gdzieś na drugim krążku, gorzej gdy dograł to zaraz za podstawową wersją albumu. Wtedy to płyta, która trwała powiedzmy czterdzieści pięć minut, rozrasta nam się do rozmiarów niemal osiemdziesięciu. Nie dość, że trudno przez tak długi czas skupić ludzką uwagę (nie bez przyczyny lekcje trwają czterdzieści pięć minut) to jeszcze wspomniane dogrywki psują całą atmosferę albumu. Dlatego też lubię gdy albumy kończą się w miejscu, w którym zaplanowali to artyści, a nie wydawcy płyty. Z tej też przyczyny wymieniam swoje remastery Yes i The Alan Parsons Project na wysłużone stare edycje bez zbędnych dodatków. Dopiero wtedy można poczuć i docenić zamysł artystyczny twórców. Jaką katorgą było dla mnie przebrnięcie przez album "Tormato" (1978) grupy Yes w jej wzbogaconej odsłonie to wiem tylko ja. Po wysłuchaniu tych siedemdziesięciu dziewięciu minut muzyki, w mojej głowie jedyne co pozostało to chaos, którego w żaden sposób nie dało się uporządkować. Obiecałem sobie kiedyś, że jak tylko nadarzy się odpowiednia okazja, to zakupię ten album w starej edycji, pozbawionej towarzystwa mniej znanych braci i sióstr. Trochę czasu upłynęło nim dane mi było wywiązać się z tej obietnicy. W miniony piątek wybrałem się odwiedzić zaprzyjaźniony sklep płytowy. Jako że dawno mnie tam nie było postanowiłem zajrzeć i sprawdzić cóż przez ten czas nagromadziło się na półkach. Niespieszna lustracja ujawniła kilka interesujących tytułów, w tym starą edycję albumu "Tormato" (1978). Płyta co prawda w stanie wskazującym na intensywne użytkowanie, ale nie na tyle by zniechęcić mnie do zakupu. Mało tego, tuż obok na regale zalotne oczko puszczał mi inny album tejże grupy - "Fragile" (1971), ale pozostałem nieczuły na te zaloty. Wszak wspomniany album od kilku lat wpisany jest już na listę moich domowników. Wysupłałem więc z portfela kilka złotówek, by w zamian otrzymać przepustkę do szalonego świata grupy Yes. "Tormato" nie jest może najwybitniejszym albumem tej grupy, ale warto go mieć w swojej kolekcji choćby dla nagrania Onward, no i rzecz jasna dla tej wspaniałej okładki. Absolutny kanon, nie tylko w dyskografii grupy Yes, ale w ogóle wśród okładek płytowych. Nic w tym dziwnego, skoro jej wykonanie powierzono ludziom ze studia Hipgnosis, kojarzonego głównie za sprawą okładek dla grupy Pink Floyd. I tym razem studio stanęło na wysokości zadania. Kto by pomyślał, że jeden roztrzaskany pomidor nada tyle wielowymiarowości temu dziełu. Czasem najprostsze środki są tymi najskuteczniejszymi. Szkoda tylko, że muzyka nie do końca nadąża za jakością okładki. Zaryzykuję stwierdzenie, że to jedna z dziwniejszych płyt w dorobku grupy. Niby wychodząca do słuchacza z "łatwiejszą" muzyką (krótsze kompozycje), ale wciąż zbyt skomplikowaną dla zwykłego śmiertelnika. To tak jakby jedną nogą zrobili krok naprzód by drugą skierować w przeciwnym kierunku. Ten rozkrok wygląda może widowiskowo, ale trudno z takiej pozycji zgrabnie wykonać kolejny ruch. Nic dziwnego, że następny album powstał już w mocno zmienionym składzie. Z grupy wypisali się Jon Anderson oraz Rick Wakeman nie widzący chyba przyszłości przed grupą Yes w czasach punk rocka. Takim papierkiem lakmusowym okazał się być chłodniejszy odbiór przez publiczność muzyki zawartej na "Tormato". Jak się okazało przynęta nie okazała się na tyle smaczna by fani dali się na nią złapać. Dlaczego więc kupiłem tę dziwną płytę? Trochę z przekory, trochę z ciekawości, a po części by zmierzyć się z tym albumem kolejny raz. Zakupionej płycie daleko do ideału. Widać, że była intensywnie używana, albo też ktoś nieostrożnie się z nią obchodził. Dostrzec można to zwłaszcza po plastikowym pudełku pełnym zarysowań jak i po płycie, która również nie wolna jest od tego typu skaz. Na szczęście pudełko można wymienić, a w dobie maszyn czyszczących, przywrócenie dawnego blasku płycie to już tylko kwestia czasu i pieniędzy. Być może po tym liftingu i muzyka jakoś lepiej zagra mi w uszach. Pożyjemy, zobaczymy.
Jakub Karczyński
hm... dla mnie katorgą jest przebrnięcie przez JAKIKOLWIEK album Yes :)
OdpowiedzUsuńpeiter
No nie jest to najłatwiejsza muzyka w odbiorze więc rozumiem, że twórczość grupy Yes może być dla niektórych nie do przejścia. Ten zespół albo się kocha, albo się go nieznosi :)
UsuńCo do zasady zgadzam się z Tobą drogi Jakubie. Także nie lubię gdy na płytę pcha się na siłę alternatywne wersje, ścinki z sesji nagraniowej czy inne tego typu odrzuty, ale...
OdpowiedzUsuńNikt nikogo nie trzyma pod pistoletem, przecież nie trzeba tego odsłuchiwać. Po wybrzmieniu podstawowego materiału po prostu płytę można wyłączyć.
Generalnie życzyłbym sobie aby wznowienia były wydawane jak chociażby płyta "Vienna" grupy Ultravox. Pierwszy CD to podstawowy materiał, a dopiero na drugim krążku wszystkie dodatki. Niestety większość wydawców tego nie widzi.
Słuchanie muzyki to dla mnie pewien sposób na odprężenie, dlatego też lubię jej słuchać bez spięcia i niepotrzebnego stresu. Wyczekiwanie z pilotem w ręku na chwilę gdy trzeba wyłączyć płytę by nie nadziać się na zawartość dodatkową to dla mnie sytuacja mało komfortowa. Z tej też przyczyny wolę sobie tego oszczędzić, a do dodatków powrócić, gdy najdzie mnie na nie ochota.
Usuń