Przed kilkoma tygodniami znajomy przypomniał mi o zespole Red Sun Revival, który zdążył zatonąć już w odmętach mojej pamięci. Grupę tę odkrył dla mnie kilka lat wcześniej, jeden z czytelników "Czarnych słońc". Widząc jaka muzyka gra mi w duszy, polecił zainteresować się twórczością tego zespołu. Jako że lubię odkrywać nowe rzeczy, nie trzeba było specjalnie długo namawiać mnie do posłuchania ich płyty. Wybór padł na "Running From The Dawn" wydany w 2012 roku. Wtedy był to ich jedyny album. Pamiętam, że nie zrobił on na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia. Ot, dobre, solidne granie, zakotwiczone w twórczości Fields Of The Nephilim, ale bez szczególnie wybitnych momentów. I chyba te nazbyt czytelne nawiązania, kazały mi wpisać grupę na listę zdolnych naśladowców mistrzów ze Stevenage. Zdolnych, ale nie dość oryginalnych by zagrozić legendzie Fields Of The Nephilim. Płyta przesłuchana kilka razy, powędrowała następnie na półkę i przez większość czasu tkwiła tam nie niepokojona przez nikogo. Aż do teraz. Czasem zdarza się tak, że ktoś wznieci iskrę, która rozpali w człowieku pożar. Tak było i w tym przypadku. Nagle poczułem chęć sięgnięcia po album Red Sun Revival by sprawdzić czy, aby słusznie skazałem go na wieczne potępienie. Jak to często bywa, po latach, pewne oceny ulegają zmianie, czasem na lepsze, czasem na gorsze. W tym przypadku było to in plus. To czego nie dostrzegłem przed laty, teraz wypłynęło jako rzecz zupełnie oczywista. Jakby album powiedział: "dobra, pokaże ci co mam w sobie najlepszego". Tym sposobem odkryłem kilka nagrań, które na tyle mocno wgryzły mi się w pamięć, że wracam do nich z prawdziwą przyjemnością.
Red Sun Revival to młody zespół, założony w Londynie w 2011 roku. Na swoim koncie mają ledwie dwie pełnowymiarowe płyty, ale z pewnością zdążyli już zapaść w pamięć miłośnikom mroczniejszych dźwięków. Opisywany tu album to ich debiutanckie dzieło, którym zaprezentowali się szerokiej publiczności. Docenić należy przede wszystkim doskonałą produkcję oraz klimat, który unosi się nad tym albumem. Jest on zasługą pięknie wkomponowanych partii skrzypiec jak i patentów gitarowych podpatrzonych u Fields Of The Nephilim. Chciałoby się rzec, że jak kraść to od najlepszych. Niemniej nie robiłbym grupie o to wyrzutu, bowiem stworzona muzyka pomimo ewidentnych skojarzeń, ma swój własny charakter. Stworzony materiał na pewno nie był dziełem przypadku. Widać, że grupa doskonale przemyślała sobie to co zamierzała wypuścić w świat. Tak muzycznie jak i pod kątem wizualnym. Wszystko to składa się na bardzo dopracowany debiut, któremu warto poświęcić kilka wieczorów.
"Runnig From The Dawn" to album niezwykle melodyjny, bez mielizn czy tak zwanych wypełniaczy. Mamy tu do czynienia z kompozycjami dobrymi, bardzo dobrymi jak i z dwiema absolutnymi perełkami. Z pewnością przypadnie on do gustu osobom rozkochanym w muzyce mroku, malowanej paletą barw charakterystyczną dla grup pokroju NFD, Love Like Blood czy The Eden House. Z tym ostatnim zespołem/projektem Red Sun Revival powiązani są za sprawą swojego wokalisty, który udziela się tam jako gitarzysta. Rob Leydon bo o nim mowa, nie jest człowiekiem znikąd. Zanim powołał do życia Red Sun Revival, działał w Voices of Masada oraz w Adoration. Największą inspirację muzyczną poza Fields Of The Nephilim stanowią dla niego takie grupy jak choćby The Damned, The Chameleons jak i Pink Floyd. Już choćby to wiele mówi nam o tym, czego można się spodziewać po muzyce, ukrytej pod szyldem Red Sun Revival.
Wróćmy jednak do zawartości albumu. Tak jak pisałem, właściwie nie ma tu słabych/zbędnych utworów. Każdy z nich stanowi ważną część tej płyty. Mnie najmocniej zauroczyły zwłaszcza dwa. Z pewnością takim najjaśniejszym punktem tego albumu jest Last Chance, kojarzące mi się nieco z Last Exit For The Lost. Podobieństw można doszukiwać się już w tytułach nagrań i to być może właśnie one, skierowały moje myśli na te tory. Sama muzyka już takich ewidentnych skojarzeń nie nasuwa, choć ma w sobie podobny niepokój. To jednak tylko takie luźne skojarzenie, przy którym można znaleźć tyle samo argumentów przemawiających za co i przeciw niemu. Czasem tak już jest, że odnajdujemy pewne powiązania, choć nie do końca jesteśmy świadomi łączących je nici. Takie rzeczy po prostu się wyczuwa, albo nie.
Gdy z głośników wybrzmi już Last Chance nie warto tracić czujności, bo oto w kolejce czeka już Wide Awake. Odkrycie jego walorów zajęło mi nieco czasu. Tłumaczę sobie to niezbyt fortunnym miejscem w układzie utworów. Po wysłuchaniu Last Chance, moje myśli chyba wciąż jeszcze krążyły wokół tego nagrania, stąd zapewne moja nieczułość na piękno Wide Awake. Nie jest to co prawda utwór tej klasy co poprzedzające go nagranie, ale ma w sobie to coś co sprawia, że warto wyłowić je spośród innych kompozycji. Podoba mi się zwłaszcza ten patent gitarowy, przełamujący nagranie. Taki trochę w stylu alternatywnego rocka spod znaku Franz Ferdinand. Tak przynajmniej mi się to kojarzy.
Równie blisko serca co Last Chance, trzymam nagranie Forgive Us Now. Tutaj urzeka mnie przede wszystkim solowa partia skrzypiec, którym dano szansę zaprezentowania się w pełnej krasie. Na tle bardzo pięknej kompozycji, lśnią one niczym diament. Głębokie ukłony dla Christine Emery pod palcami, której rodzą się takie cuda. Gdzie ja miałem uszy, że mi takie perełki poumykały. Teraz ręce same składają mi się do oklasków, a wcześniej jakoś nie potrafiłem dostrzec tego dość oczywistego piękna.
Bez większego problemu dostrzegłem za to walory nagrania inicjującego płytę. My Child doskonale wprowadza w nastrój albumu, nie tylko za sprawą nastroju, ale i dzięki sporej dozie przebojowości, podanej jednak w nienachalny sposób. Z pewnością zauroczy ono niejednego słuchacza. Co do tego, nie mam najmniejszej wątpliwości.
Nie ma chyba sensu rozbierać na części pierwsze utworu po utworze i psuć tym samym zabawy potencjalnym słuchaczom. Poza wskazanymi przeze mnie nagraniami, jest tu jeszcze sporo do odkrycia. Warto poświęcić swój czas i zagłębić się w ten jakże piękny i melancholijny album. Co prawda letnia aura niezbyt sprzyja słuchaniu tego typu muzyki (chyba, że nocą), ale zapewniam, że nie warto czekać do jesieni.
Historia z płytą "Running From The Dawn" nauczyła mnie, żeby nie wydawać zbyt pochopnie osądów. Bez odpowiedniego zaangażowania, bardzo łatwo przegapić naprawdę wspaniałe płyty. W związku z tym, mam jeszcze do zrewidowania kilka innych albumów. Kto wie, być może i tam czają się nagrania, o których wkrótce rozpisywać się będę w samych superlatywach. Nim to jednak nastąpi, posłucham sobie kolejny raz płyty Red Sun Revival, by nie tylko nasycić się tymi pięknymi dźwiękami, ale i porozmyślać nad tym jak niewiele brakowało by okrył go kurz zapomnienia.
Red Sun Revival to młody zespół, założony w Londynie w 2011 roku. Na swoim koncie mają ledwie dwie pełnowymiarowe płyty, ale z pewnością zdążyli już zapaść w pamięć miłośnikom mroczniejszych dźwięków. Opisywany tu album to ich debiutanckie dzieło, którym zaprezentowali się szerokiej publiczności. Docenić należy przede wszystkim doskonałą produkcję oraz klimat, który unosi się nad tym albumem. Jest on zasługą pięknie wkomponowanych partii skrzypiec jak i patentów gitarowych podpatrzonych u Fields Of The Nephilim. Chciałoby się rzec, że jak kraść to od najlepszych. Niemniej nie robiłbym grupie o to wyrzutu, bowiem stworzona muzyka pomimo ewidentnych skojarzeń, ma swój własny charakter. Stworzony materiał na pewno nie był dziełem przypadku. Widać, że grupa doskonale przemyślała sobie to co zamierzała wypuścić w świat. Tak muzycznie jak i pod kątem wizualnym. Wszystko to składa się na bardzo dopracowany debiut, któremu warto poświęcić kilka wieczorów.
"Runnig From The Dawn" to album niezwykle melodyjny, bez mielizn czy tak zwanych wypełniaczy. Mamy tu do czynienia z kompozycjami dobrymi, bardzo dobrymi jak i z dwiema absolutnymi perełkami. Z pewnością przypadnie on do gustu osobom rozkochanym w muzyce mroku, malowanej paletą barw charakterystyczną dla grup pokroju NFD, Love Like Blood czy The Eden House. Z tym ostatnim zespołem/projektem Red Sun Revival powiązani są za sprawą swojego wokalisty, który udziela się tam jako gitarzysta. Rob Leydon bo o nim mowa, nie jest człowiekiem znikąd. Zanim powołał do życia Red Sun Revival, działał w Voices of Masada oraz w Adoration. Największą inspirację muzyczną poza Fields Of The Nephilim stanowią dla niego takie grupy jak choćby The Damned, The Chameleons jak i Pink Floyd. Już choćby to wiele mówi nam o tym, czego można się spodziewać po muzyce, ukrytej pod szyldem Red Sun Revival.
Wróćmy jednak do zawartości albumu. Tak jak pisałem, właściwie nie ma tu słabych/zbędnych utworów. Każdy z nich stanowi ważną część tej płyty. Mnie najmocniej zauroczyły zwłaszcza dwa. Z pewnością takim najjaśniejszym punktem tego albumu jest Last Chance, kojarzące mi się nieco z Last Exit For The Lost. Podobieństw można doszukiwać się już w tytułach nagrań i to być może właśnie one, skierowały moje myśli na te tory. Sama muzyka już takich ewidentnych skojarzeń nie nasuwa, choć ma w sobie podobny niepokój. To jednak tylko takie luźne skojarzenie, przy którym można znaleźć tyle samo argumentów przemawiających za co i przeciw niemu. Czasem tak już jest, że odnajdujemy pewne powiązania, choć nie do końca jesteśmy świadomi łączących je nici. Takie rzeczy po prostu się wyczuwa, albo nie.
Gdy z głośników wybrzmi już Last Chance nie warto tracić czujności, bo oto w kolejce czeka już Wide Awake. Odkrycie jego walorów zajęło mi nieco czasu. Tłumaczę sobie to niezbyt fortunnym miejscem w układzie utworów. Po wysłuchaniu Last Chance, moje myśli chyba wciąż jeszcze krążyły wokół tego nagrania, stąd zapewne moja nieczułość na piękno Wide Awake. Nie jest to co prawda utwór tej klasy co poprzedzające go nagranie, ale ma w sobie to coś co sprawia, że warto wyłowić je spośród innych kompozycji. Podoba mi się zwłaszcza ten patent gitarowy, przełamujący nagranie. Taki trochę w stylu alternatywnego rocka spod znaku Franz Ferdinand. Tak przynajmniej mi się to kojarzy.
Równie blisko serca co Last Chance, trzymam nagranie Forgive Us Now. Tutaj urzeka mnie przede wszystkim solowa partia skrzypiec, którym dano szansę zaprezentowania się w pełnej krasie. Na tle bardzo pięknej kompozycji, lśnią one niczym diament. Głębokie ukłony dla Christine Emery pod palcami, której rodzą się takie cuda. Gdzie ja miałem uszy, że mi takie perełki poumykały. Teraz ręce same składają mi się do oklasków, a wcześniej jakoś nie potrafiłem dostrzec tego dość oczywistego piękna.
Bez większego problemu dostrzegłem za to walory nagrania inicjującego płytę. My Child doskonale wprowadza w nastrój albumu, nie tylko za sprawą nastroju, ale i dzięki sporej dozie przebojowości, podanej jednak w nienachalny sposób. Z pewnością zauroczy ono niejednego słuchacza. Co do tego, nie mam najmniejszej wątpliwości.
Nie ma chyba sensu rozbierać na części pierwsze utworu po utworze i psuć tym samym zabawy potencjalnym słuchaczom. Poza wskazanymi przeze mnie nagraniami, jest tu jeszcze sporo do odkrycia. Warto poświęcić swój czas i zagłębić się w ten jakże piękny i melancholijny album. Co prawda letnia aura niezbyt sprzyja słuchaniu tego typu muzyki (chyba, że nocą), ale zapewniam, że nie warto czekać do jesieni.
Historia z płytą "Running From The Dawn" nauczyła mnie, żeby nie wydawać zbyt pochopnie osądów. Bez odpowiedniego zaangażowania, bardzo łatwo przegapić naprawdę wspaniałe płyty. W związku z tym, mam jeszcze do zrewidowania kilka innych albumów. Kto wie, być może i tam czają się nagrania, o których wkrótce rozpisywać się będę w samych superlatywach. Nim to jednak nastąpi, posłucham sobie kolejny raz płyty Red Sun Revival, by nie tylko nasycić się tymi pięknymi dźwiękami, ale i porozmyślać nad tym jak niewiele brakowało by okrył go kurz zapomnienia.
Jakub Karczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz